Strony

niedziela, 5 maja 2013

"Kiedy następnym razem zapomnisz, o tym wszystkim, pamiętaj, że jesteśmy tuż obok i o tym pamiętamy."



11 października


Przebudzenie…
Chyba nie ma nic gorszego od uczucia przerażenia, które nam towarzyszy, gdy po długim stanie obojętności i apatii wracamy do życia w pełnym tego słowa znaczeniu. Chyba jeszcze nigdy nie bałam się tak, jak dzisiejszego ranka. Nawet przesłuchanie do musicalu czy pierwsza wizyta w gabinecie pani dyrektor nie wywołały we mnie napadów takiej paniki, jak myśl o tym, co musiałam dziś zrobić. To śmieszne i żałosne, ale tak jest. Kiedy człowiek wyłącznie egzystuje, istnieje, przemyka jak cień i oddala się od innych, powrót do życia jest trudny. Nie wiemy co zastaniemy po przebudzeniu. Może naszym przyjaciołom jest lepiej bez nas i naszych problemów? Może nie jesteśmy już potrzebni, bo ktoś inny zajął nasze miejsce? Może jesteśmy tak mało znaczący, że nikt nawet nie zauważył naszej nieobecności? Wczorajsza rozmowa z Austinem dała mi do myślenia. Wyrzuty babci też. Mieli rację. Oboje. Zamknęłam się w sobie i odpychałam od siebie każdą życzliwą mi osobę, wręcz zabiegałam o to, żeby wszyscy się ode mnie odwrócili. Mówiłam, że nie chcę litości, ale była to tylko połowa prawdy. Do tego, co było rzeczywistą przyczyną moich udręk, wstydziłam się przyznać nawet przed sobą samą. Musiałam cierpieć, musiałam czuć się źle, musiałam się zniszczyć. To było lepsze niż myślenie o tym, co mnie dręczyło. To blokowało wyrzuty sumienia, dawało poczucie jakiejś chorej i perwersyjnej satysfakcji. Było czymś na kształt pokuty. Tak, drogi pamiętniku, pokuty. Postąpiłam ohydnie i wstrętnie. Zaślepiona blaskiem nowo zdobytej popularności, zawiodłam moją siostrę. Zawiodłam siebie. Nie przypuszczałam, że mogę być zdolna do takiej, nie wiem, hipokryzji? To ciążyło mi, było jak cierń znajdujący się w sercu i wbijający się wciąż głębiej, i głębiej. Nie miałam prawa być szczęśliwa. Nie po tym jak w taki tani i płytki sposób postąpiłam z Kiką. Byłam niesprawiedliwa, gdyby nie wieść o chorobie, wciąż pławiłabym się w otchłaniach popularności, brylowałabym w towarzystwie i ani na moment życzliwie nie pomyślałabym o siostrze. Ta cała historia z Garby’m i Magą, nie potrafiłam się w tym odnaleźć. Mimo, że w głębi duszy myślałam o Kice ze współczuciem, to zmieszane ono było ze wstrętem. Jakim prawem mogłam ją oceniać? Dlaczego na długo przed tą całą aferą, kiedy prawda wyszła na jaw, zachowywałam się jakby siostra była moim najgorszym wrogiem? Zawsze mnie wspierała, była tuż obok i dbała o to, żeby mi było jak najlepiej. Nikt z rodziny się o mnie nie troszczył tak, jak ona. Była moją przyjaciółką i dobrą wróżką, a kiedy straciła grunt pod nogami, ja zamiast chwycić ją mocno za rękę i nie pozwolić jej tonąć, odwróciłam się i zajęłam się zabawą z jej przyjaciółmi. No i ten dzień, kiedy przyjechała Sally… Mój boże, jaki ból przenika mnie na samo wspomnienie. Kika zadzwoniła i usprawiedliwiła swoją nieobecność mówiąc, że jest chora. Pomyślałam wtedy tyle niepotrzebnych i złych rzeczy. Sądziłam, że dramatyzuje, że jest tchórzem bez honoru, który boi się stanąć oko w oko z prawdą i swoimi czynami. Tak bardzo się myliłam.
 Gdzie się podziała ta szczera i stojąca zawsze po stronie ludzi, których kocha, Ally? Gdzie jest ta dziewczyna, którą byłam? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
- Cześć Sally – uśmiechnęłam się nieśmiało, idąc do drzwi wyjściowych. Wobec babci również zachowywałam się wrednie i źle.
- Jest niedziela, odwiedziny są dopiero od piętnastej – Sally nawet nie odwróciła się w moją stronę. Stała przy kuchence i smażyła jakieś warzywa. Była urażona tym jak ją traktowałam i jeśli mam być szczera, miała rację.
- Och, nie idę do szpitala – zaprzeczyłam. Spojrzała na mnie uważnie. Wyglądałam zwyczajnie, jak zawsze. Sukienka przed kolano w czarno-lawendowe poziome paski, dżinsowa kamizeleczka, lawendowe koturny, delikatny makijaż i rozpuszczona szopa na głowie. Sally wciąż podejrzliwie mi się przyglądała. Zaczynało mnie to peszyć.
- Wyglądam aż tak tragicznie? – zapytałam.
- Nie masz już tego pustego, obojętnego spojrzenia, masz lepszy humor i nie idziesz do szpitala – mruczała babcia pod nosem – Wróciłaś?
 Wiedziałam co ma na myśli. Wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się niepewnie.
- Staram się.
Sally podeszła bliżej i przytuliła mnie. Ze zdumieniem odkryłam, że ma łzy w oczach. Po raz pierwszy tak mocno sobie uświadomiłam, jak straszną egoistką byłam, zamykając się w swoim świecie.
Słońce grzało przyjemnie. Było tak ciepło i radośnie, tak tylko może być w październiku w Miami. Rozkoszowałam się powiewami ciepłego wietrzyku, a na moje serce spływał spokój.
- Hej Ally – jakby od niechcenia przywitała się Jose.
Zdziwiłam się. Odkąd się poznałyśmy zawsze była dla mnie życzliwa i gotowa do pomocy. Zaprzyjaźniłyśmy się od razu. Po chwili przyszło otrzeźwienie. Zachowywałam się jak suka, teraz muszę ponieść konsekwencje.
- Cześć Jose – powiedziałam życzliwie, z sympatią w głosie i uśmiechu. Ona, tak samo jak moja babcia, spoglądała na mnie podejrzliwie.
- Wybierasz się do szpitala? – zapytała, z ulgą stwierdziłam, że ten chłód i rezerwa zniknęły z jej postawy. Josephine uosabiała w sobie życzliwość, miłość i wszelkie dobre cechy. Była taka niewinna i słodka. Kiedy ktoś był dla niej niemiły, smuciła się i zwracała do tej osoby z rezerwą, aby na najsłabszą oznakę życzliwości ze strony tego człowieka odpowiedzieć przyjaźnią. Uwielbiałam w niej tę radość i serdeczność.
- Nie, do Trish. Muszę porozmawiać z nią i Dezem, zaniedbałam ich ostatnio.
- Nie ma ich w domu.
- Nie? – skuliłam się. Po raz kolejny coś ścisnęło mnie za gardło.
- Są na plaży. Wsiadaj, podrzucę cię – uśmiechnęła się blondynka.
Przyjęłam tę propozycję z ulgą. Nikt inny nie zdobyłby się na taką bezinteresowną życzliwość. Nie rozumiałam, jak mogłam kiedykolwiek odnosić się do tej cudownej dziewczyny z niechęcią. Nie zasłużyła na to.
Przegadałyśmy całą drogę na plażę. Dowiedziałam się wielu nowych rzeczy o ludziach, którzy są przecież moimi przyjaciółmi. CeCe i Mike zostali parą, co strasznie mnie ucieszyło, bo już wcześniej widziałam jak na siebie spoglądali. Maga i Ty nieśmiało zaczęli się spotykać, co również mnie uszczęśliwiło. Magdalena to świetna dziewczyna, wiele przeszła i zasłużyła na kogoś, kto ją doceni. Gdyby nie ten smutek, że nie miałam o tym wszystkim pojęcia. Byłam tuż obok, jak mogłam to przegapić?
- Przechodziłaś ciężkie chwile, staraliśmy się to rozumieć – Jose spojrzała na mnie z troską. Nie wiedziałam co się za tym kryje. Martwiła się przyszłością czy tym co się ze mną działo? Nie umiałam odpowiedzieć sobie na to pytanie. Prawdę powiedziawszy to bałam się. Po raz kolejny wolałam pozostać w niewiedzy. Tak było łatwiej. Przynajmniej teraz, na moment.
- A wam jak się podoba życie w Miami? – zmieniłam temat.
- Och, to szalenie przyjemne, że jesienią mogę chodzić w krótkich spodenkach i nie marznę. Kocham to miasto! Jest gorące, żywe takie, takie szalone!
- Nie tęsknisz za Denver?
- Nie. Nigdy nie lubiłam śniegu, zimna. Może na początku brakowało mi koleżanek, ale mam Josha, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem. No i ciebie, i resztę. Dobrze mi tu – uśmiechnęła się z zażenowaniem. Odwzajemniłam uśmiech. Rozumiałam ją. Dopiero tutaj odnalazła siebie naprawdę. Powiedziała mi kiedyś, że po raz pierwszy odkąd pamięta, poczuła, że żyje. W Denver wszyscy uwielbiali Eve, a raczej wielbili, bo była taką CeCe. Tą złą wersją CeCe. Zimną i wredną królową, która twardą ręką rządziła w swoim królestwie. W Miami obie zaczynały od zera. No, niekoniecznie. Przecież Eve znaliśmy przez Austina i nie darzyliśmy jej sympatią. Co innego Jose. Dzięki przeprowadzce wyszła z cienia okropnej siostry, w którym niesprawiedliwie się znalazła.
- Jesteśmy na miejscu – blondyna przerwała moje rozważania.
Rozejrzałam się po plaży. W oddali dostrzegłam moich przyjaciół. Bałam się. Jednak widok Henrietty pobudził mnie do walki. Nie pozwolę żeby zdobyła przyjaźń Trish i Deza. Może to egoistyczne i małostkowe, ale nie mogłabym się z tym pogodzić. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby przez moje problemy rodzinno-emocjonalne, ta cudowna dwójka znalazłaby się po drugiej stronie barykady. Bo nie ulegało wątpliwości, że Eve jest moim wrogiem. Zawsze spoglądała na mnie z taką nienawiścią, że gdyby wzrok mógł zabijać, od pierwszego naszego spotkania wąchałabym kwiatki od spodu.
- Trzymaj kciuki – szepnęłam do Jose. Posłała mi uspokajający uśmiech i ruchem głowy wskazała, że powinnam iść do przyjaciół.
- Zostanę tutaj.
- Dlaczego? – spytałam podejrzliwie.
Blondynka roześmiała się.
- Czekam na Josha, obiecałam, że go odbiorę z plaży.
- Szkoda – jęknęłam. – Czułabym się pewniej, gdybyś była obok.
- Jestem obok, ale trochę na odległość – wybuchnęła śmiechem, jednak po chwili opanowała się i spojrzała na mnie z troską. – Ally, to twoi przyjaciele, nie masz czego się bać.
Posłałam jej ostatnie spojrzenie i jak człowiek prowadzony na ścięcie, ruszyłam w stronę roześmianej grupy. Z każdym kolejnym krokiem czułam się gorzej. Jakby moje życie miało się za chwilę skończyć, a nie uspokoić. Wrzeszczałam na siebie w myślach, ale prawdą jest, że chciałam zawrócić i schronić się w bezpiecznym samochodzie mojej sąsiadki.
- Wyluzuj idiotko – mruknęłam do siebie i poczułam się o niebo lepiej. Byłam nawet w stanie się uśmiechnąć!
Trish leżała na kocu z drzemiącą Eve i przeglądała jakieś pisemko, jej śmiech rozbrzmiewał dookoła. Dez jak zawsze biegał z aparatem. Fotografia to jego kolejna ogromna pasja, prawie tak wielka jak kręcenie filmów. Pomyślałam z rozrzewnieniem o reportażu dla schroniska. Mój boże, od tamtego czasu minęły tylko trzy miesiące, a dziś, idąc niepewnie po plaży, miałam wrażenie jakby to były trzy lata.
Spojrzałam na Austina. Siedział obok nich i grał na gitarze. Nie potrafiłam rozpoznać piosenki. Jak zawsze na widok chłopaka poczułam ucisk w gardle, a na ustach zagościł mi uśmiech szczęścia zaprawionego goryczą. Miłość czasami sprawia ogromny ból. Szczególnie ta niespełniona. To takie głupie, kiedy dwoje osób kocha się tak mocno, jak my, ale nie może ze sobą być, bo, właściwie to nie mam pojęcia dlaczego. Ta sytuacja wciąż pozostawała dla mnie wielką niewiadomą, ale pocieszałam się myślą, że taka sytuacja nie może trwać całe wieki. W końcu coś się zmieni, coś się wyjaśni i będę szczęśliwa. Tak. W to wierzę. Ponad i mimo wszystko.
- Cześć wszystkim – uśmiechnęłam się i stanęłam obok moich przyjaciół.
Okej, rozumiem, że ostatnio byłam trochę niedostępna i niezbyt towarzyska, ale nie spodziewałam się takiej reakcji. Austin przestał grać i spojrzał na mnie z uśmiechem. Mogłabym się założyć, że w duchu pogratulował sobie wykonania świetnej roboty i wspominał naszą rozmowę, która postawiła mnie do pionu. Eve gwałtownie podniosła się i spoglądała na mnie z takim zdziwieniem, jakbym miała trzy nogi, rogi na głowie i zielone włosy. Nie było w tym cienia niechęci. Było wyłącznie zdumienie. Dez, no cóż, uniósł lewą brew i z ironicznym uśmieszkiem kiwnął mi głową. Uśmiech zamarł mi na ustach. Miałam ochotę zawrócić czas i darować sobie tę całą wycieczkę, ale robiłam dobrą minę do złej gry.
- Cześć – mruknęła Trish nawet nie podnosząc głowy znad gazety. Kątem oka dojrzałam, że to najnowsze wydanie Vogue, pewnie nadzwyczaj fascynujące. Nie tego się spodziewałam. Rozumiem, że przez ostatni czas zachowywałam się wobec nich odpychająco, ale przecież byliśmy najlepszymi przyjaciółmi od dziecka! Z Trish przyjaźniłyśmy się od czasu, kiedy obie chodziłyśmy w pieluchach. Liczyłam na coś więcej niż obojętne „cześć”.
- Słucham? – choć bardzo się starałam, uraza w moim głosie była słyszalna. Na nic zdałoby się udawanie, że wszystko jest dobrze. Zbyt dobrze mnie znali.
- Spodziewałaś się czerwonego dywanu, baloników i chóru gospel? – zakpiła Patricia.
- Co? – jęknęłam słabo. Przestałam cokolwiek rozumieć. Najchętniej rozpłakałabym się, ale obecność blondynki mnie hamowała. Przy niej nie mogłam sobie pozwolić na taką chwilę słabości.
Trish westchnęła ze zniecierpliwieniem i podniosła głowę. Spojrzała na mnie z niechęcią, ale po chwili ten wyraz zniknął, a jego miejsce zajął smutek.
Wiedziałam, że moja twarz jest jak otwarta księga. Wszystkie targające mną emocje zawsze są na niej wypisane. Tak było i tym razem. Ból, lęk, smutek, niezrozumienie, to wszystko rysowało się w moich oczach.
- Eve, Austin, wybaczcie na chwilę, ale nasza trójka musi porozmawiać na osobności – powiedziała Trish beznamiętnym głosem.
- Ale – zaczął blondyn.
- Nie Austin – przerwała mu brunetka. – Tylko nasza trójka.
Chłopak pokiwał głową. Niechętnie wstał i odszedł w stronę wody. Eve poszła za nim. Odetchnęłam z ulgą. Jej obecność blokowała mnie. Nie mogłam być przy niej szczera.
- Mogę? – wskazałam na koc.
Trish wzruszyła ramionami. Usiadałam, ale ani trochę to nie pomogło. Nie wiedziałam co mogłabym powiedzieć. Bałam się tego, co mogłabym usłyszeć. Tymczasem panowała cisza, ale nie ta przyjemna, która czasami zapada w gronie bliskich sobie osób, które równie ogromną przyjemność czerpią ze wspólnego milczenia, co z rozmowy. Nie. To była cisza przed burzą. Cisza tego rodzaju, która męczy, przeraża i niszczy. Zła cisza.
- Co ty do cholery sobie myślałaś?! – wybuchnął Dez.
Podskoczyłam. Chłopak tak rzadko podnosił głos. Przeraziło mnie to.
- Co sobie myślałam? – powtórzyłam tępo niezdolna do jakiegokolwiek wysiłku umysłowego.
- Zamykasz się w jakimś urojonym świecie, a później pojawiasz się jakby nigdy nic i z głupim  uśmieszkiem mówisz „cześć” – syknęła wściekła Trish.
- Naprawdę mam głupi uśmiech? – powiedziałam nim zdążyłam się zastanowić nad sensem moich słów.
- Ally! – Dez złapał mnie za ramiona i potrząsnął mną.
Mruknęłam coś pod nosem.
- Po co przyszłaś? – w głosie chłopaka zabrzmiała rezygnacja. Nie rozumiałam tego.
Wzruszyłam ramionami.
- Teraz już sama nie wiem.
Zapadła cisza.
Z oddali dobiegały nas wesołe śmiechy i przekomarzania jakiejś grupki młodzieży, pewnie w naszym wieku. Byli szczęśliwi, dobrze się bawili. Przypomniałam sobie ten wrześniowy dzień, kiedy i my tak świetnie się bawiliśmy. Austin, Dez, Trish i ja. Wtedy myślałam, że to będzie trwało wiecznie, że zawsze będziemy najlepszymi przyjaciółmi i nic nas nie rozdzieli. Czas pokazał, że „zawsze” i „wiecznie” to tylko słowa, a ich sens zatracił się w świecie, w którym się ich nadużywa.
Zaraz, zaraz…
- Jestem idiotką! – szepnęłam. – Skończoną idiotką z zaćmieniem umysłowym.
Teraz do mnie dotarło. Wiedziałam, wszystko wiedziałam! Potrzebowałam tej chwili nostalgii by złożyć w spójną całość to, co właśnie się obok mnie działo. Pierwszą wskazówkę dała mi Jose w drodze na plażę. „Przechodziłaś ciężkie chwile, staraliśmy się to rozumieć”. No jasne! Powinnam od razu się domyślić, co oznaczała troska w jej spojrzeniu. Oczywiście to! A ja bardzo dobrze wiedziałam, dlaczego Dez i Trish się tak zachowują!
- Wybaczacie mi – szepnęłam ze łzami w oczach. – Potrzebuję was. Potrzebuję was bardziej niż mam odwagę pomyśleć. Mam tylko was. Jesteście moimi przyjaciółmi, moją ostoją, moim domem. Tak bardzo was potrzebuję.
Czułam pod powiekami łzy, ale jeszcze nad nimi panowałam.
- Idiotka – mruknęła Trish, ale w na ustach czaił jej się uśmiech.
- Chodź tu! – Dez przytulił mnie, a brunetka zaraz do nas dołączyła. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam się bezpieczna i naprawdę szczęśliwa. Poczułam się tak, jakbym po długim błądzeniu w ciemnościach, nagle znalazła drogę do domu.
- Nigdy więcej tego nie rób! – ostro odezwał się Dezmond. – Nigdy!
- Obiecuję – pokiwałam głową.
- Jak sądzisz, jak my się czuliśmy? Nasza najlepsza przyjaciółka przeżywa tragedię, świat jej się wali na głowę, a ona co? Odcina się od nas i ma totalnie gdzieś nasze próby pomocy i wparcia. Odrzuca nas i olewa przyjaźń. Nawet nie odpowiada na telefony, a kiedy widzi nas na ulicy to przechodzi na drugą stronę i udaje, że nas nie zna! Jak byś się wtedy czuła? – Trish wyrzuciła to z siebie jednym tchem. Byli urażeni. Oboje. Rozumiałam to. Sama czułabym się tak samo i tak samo bym zareagowała.
- Jesteście zbyt wspaniali żeby obciążać was problemami – szepnęłam nieśmiało.
- Dawson, nie bądź dzieckiem – zirytował się Dez, ale w jego oczach dostrzegałam iskierki rozbawienia. Musieliśmy przejść przez tę rozmowę, która zakończy się łzami i grupowym uściskiem.
- Ja nie potrafiłam przyjść do was i męczyć was ciągle tą samą opowieścią.
- Przyjaźnimy się od lat, zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Przetrwaliśmy razem rozwód moich rodziców, powrót Penny i twojego rodzeństwa do Miami, śmierć dziadka Trish, kłopoty rodzinne, szkolne, miłosne i wszelkie inne sprawy, przetrwamy i to – Dez przytulił mnie.
- Ufaj nam jak dawniej – powiedziała Trish.
- Ufam wam. Chodzi o to, że wątpię w siebie i swój hart ducha.
- Jesteś silna. Przetrwałaś to wszystko, co cię spotyka, bo jesteś cholernie silna, niezłomna i niepokonana – szepnął Dez.
Pokręciłam głową. Nie jestem tego taka pewna. Przetrwałam, bo ta dwójka zawsze przy mnie stała i wspierała mnie.
- Kiedy następnym razem zapomnisz, o tym wszystkim, pamiętaj, że jesteśmy tuż obok i o tym pamiętamy. Kiedy zwątpisz w siebie, pamiętaj, że jest taka pokręcona dwójka, która będzie wierzyć za ciebie i nie da ci upaść – uśmiechnęła się Trish. Miała w oczach łzy, ja otwarcie płakałam.
- Zawsze i na zawsze? – roześmiał się Dez rozkładając ramiona.
- Zawsze i na zawsze – powtórzyłyśmy uroczyście i przytuliłyśmy się do przyjaciela.
Trwaliśmy tak we trójkę w tym uścisku, który wyrażał wszystko i znaczył tak wiele. Ten uścisk był moją nadzieję. Nadzieją na lepsze czasy. 



______________________________________________________________________

Witajcie po długiej przerwie!
Z całego serduszka dziękuję Wam za ogromne wsparcie i zrozumienie, to wiele dla mnie znaczy, bo blog jest  dla mnie jak dziecko, a Wy jak elitarne grono, które daje mi ogromnego powera do pisania i działania.
Odżyłam, poukładałam sobie kilka spraw i czuję się tak lekko, wiosennie i radośnie. Mam ochotę tańczyć, śpiewać, śmiać się, a świecące za oknem słoneczko tylko do tego zachęca. 
Obiecałam Weronice rozdział wczoraj, ale korzystając z ostatnich dni majówki pojechałam do przyjaciółki i wróciłam kilka godzin temu. 
A Wam jak minęła majówka? Mam nadzieję, że równie dobrze jak mi. :)
Życzę Wam jak najmniej bolesnego powrotu do szkolnej rzeczywistości i dużo słońca!

Kocham Was!

Tak, wróciłam na bloga.

Wasza M.