Strony
▼
środa, 22 października 2014
"Dzika tygrysica..."
1 grudnia
W Miami mieszka prawie 6 milionów ludzi, jak mam odnaleźć kogoś, kogo widziałam raz w życiu i jedyne, co o nim wiem to to, że ma dłonie pianisty i nosi imię Jason? Głowiłam się nad tym od kilku dni i wciąż nie znajdowałam odpowiedzi. Przetrząsnęłam Facebooka, instagram i przejrzałam profile nawet znajomych znajomych moich znajomych. Nic. Wciąż tkwiłam w punkcie wyjścia, a czas niemiłosiernie uciekał. Starałam się cieszyć każdą minutą spędzoną z Austinem, ale smutek czaił się w każdym kącie. Dopadał mnie, kiedy tylko zostawałam sam na sam z moimi myślami. Próbowałam nie poddawać się rozpaczy, wiedziałam, że jeśli teraz się poddam, kolejne tygodnie spędzę zapłakana, udając naleśnik.
- Ally, coś się stało? - głos Jose wyrwał mnie z zamyślenia. Austin, jak co wtorek, zaraz po próbie pobiegł na trening z Jackiem, a ja, korzystając z uprzejmości mojej sąsiadki, zabrałam się z nią do domu. Właściwie to miałam pomóc Dezowi i Kostce przy programie, ale Josephine błagała żebym z nią pojechała. To była jej pierwsza jazda po skończeniu prac społecznych i odzyskaniu auta. Strasznie się stresowała, więc z duszą na ramieniu, zgodziłam się pojechać z nią. Prawdę mówiąc, trochę się bałam, że wylądujemy w rowie, zderzymy się z jakimś autem albo spowodujemy wypadek. Jose nie prowadziła zbyt dobrze, a ja, cóż, ja o kierowaniu samochodem wiedziałam jeszcze mniej.
- Jak mogę odnaleźć kogoś, znając tylko jego imię? - zapytałam. Nikomu nie zwierzyłam się ze swoich poszukiwań, ale Jose już wielokrotnie zaskakiwała mnie genialnymi pomysłami. No i wiem, że ona nikomu nic nie powie.
- Spróbuj popytać znajomych - blondynka nie odrywała wzroku od drogi.
- Odpada - już widzę, jak lecę do Cass, jedynej osoby, która zna Jasona i proszę o jego adres. Najpierw by mnie wyśmiała, a później wyrzuciła z domu. A kiedy bym odchodziła, zrzuciła by mi na głowę doniczkę pełną ziemi.
- Ally, nie wiem jak na to zareagujesz - dziewczyna odezwała się z wahaniem. - Obiecałam, że jadąc do domu zabiorę Eve.
No tak. Dziś dzień dostawy towaru. Kathy i tato urzędują w sklepie.
- Okay - wzruszyłam ramionami. - Właściwie to dobrze się składa, potrzebuję jej pomocy.
- Ty? Pomocy Henrietty?! - Jose z wrażenia zahamowała zbyt gwałtownie i uderzyłyśmy głowami w zagłówki. - Przepraszam. Nie możesz mnie tak zaskakiwać, bo słowo daję, wylądujemy w szpitalu!
Tak, wypadki to coś, co ostatnio przyciągam.
- Allyson Dawson, czy ja o czymś nie wiem?! - czekałyśmy na zielone światło. Blondynka oderwała wzrok od drogi i spoglądała na mnie zdumiona. Odnosiłam wrażenie, że widok tygrysów tańczących kankana nie zdziwiłby jej bardziej. No halo, przecież fakt, że ktokolwiek może czegoś potrzebować od jej siostry nie jest wydarzeniem na miarę inwazji kosmitów. A może jest? Przecież to Eve.
- Ostatnio miałam gorszy okres i kilka gorzkich slów Henrietty dało mi do myślenia - wytłumaczyłam. - Jedź.
- Co?
- Mamy zielone - blondynka tak gwałtownie wcisnęła sprzęgło, że samochód tylko zamruczał i zgasł. Druga próba była bardziej udana. Dałam Jose czas na uspokojenie się i wczucie w jazdę. Miała rację, lepiej nie opowiadać jej takich rewelacji, kiedy prowadzi, bo to rzeczywiście może skończyć się tragicznie.
- Jaki masz interes do Eve? - zapytała moja towarzyszka, kiedy od Sonic Booma dzieliły nas już tylko metry.
- W czym twoja siostra jest najlepsza? - odpowiedziałam pytaniem.
- W knuciu i intrygowaniu, ale niemożliwe, żeby ci o to - dziewczyna urwała gwałtownie. - Nie ma mowy! Ally, z tego wynikną jakieś kłopoty!
- Jose, spokojnie, potrzebuję tylko kilku lekcji - nawet siebie nie potrafiłam przekonać do tego pomysłu ani racjonalnie go umotywować. To brzmiało słabo. Nawet jak na mnie.
- Ally, cokolwiek masz zamiar zrobić, odpuść - Jose była wzburzona. - Wiesz, jak się kończą takie rzeczy. Chcesz być wyrzutkiem jak Eve? Po co ci to?
- Wyluzuj! Nie zamierzam przecież zrobić nic złego. Tylko chcę kogoś nakierować na właściwe tory - zaplątałam się.
- Nakierować? Nic złego? Z pomocą Eve? - zaparkowałyśmy. Blondynka popukała się palcem w czoło. - To się wyklucza. Mówimy o mojej siostrze! Ona zawsze planuje coś złego, co może komuś zaszkodzić. Nawet mi! Nie pamiętasz? Nasłała na mnie jakąś psycholkę żeby zagrać dobrą siostrę i mnie obronić. Takie rzeczy robi Eve i ty bardzo dobrze o tym wiesz. Nie ściemniaj, słucham, co takiego chcesz zrobić? - wiedziałam, że się już nie wykręcę. Jose chwilami jest zbyt upierdliwa.
- Okay - podniosłam dłonie w geście kapitulacji. - Poczekajmy na naszego eksperta i wszystko wam opowiem.
Odwróciłam głowę i zapatrzyłam się w przechodniów snujących się po ulicy bez celu. Kątem oka zauważyłam, że przyjaciółka uważnie mi się przypatruje, ale zignorowałam ją. Sama wiem najlepiej jak powinnam postępować. Przecież świat się nie zawali, nawet jeśli zrobię jakieś głupstwo. Prawda?
Na horyzoncie ukazała się blond czupryna Eve. Rozejrzała się uważnie. Kiedy zobaczyła zaparkowane auto Jose, pomachała ręką i podbiegła do drzwi. Wrzuciła do środka torbę i po chwili rozsiadła się wygodnie na tylnym siedzeniu. Nawet jeśli pomyślała coś niepochlebnego na mój temat, milczała. To był dobry znak. Teraz, kiedy spotykała się z Dallasem, nie miała powodów żeby mnie nienawidzić. Ciekawe jakby zareagowała, gdybym jej powiedziała o zauroczeniu Dallasem? Swoją drogą to niesamowite - tak bardzo się nie znosimy, a mamy ten sam gust, jeśli chodzi o facetów. Dallas, Austin, może jeszcze cholera Texas?
- Będziemy tak stały? - Jose spoglądała na nas, nie wiem, może czekała aż skoczymy sobie do gardeł, dopiero głos Eve zajętej pisaniem smsa, jestem pewna, że do pana D., sprowadził ją na ziemię. Mruknęła coś pod nosem i ostrożnie odpaliła gaz. Ruszyłyśmy w ciszy. Miałam tyle rzeczy do powiedzenia, ale nie wiedziałam od czego powinnam zacząć. Chyba liczyłam na to, że Eve telepatycznie odgadnie czego od niej potrzebuję i bez szemrania zgodzi się mi pomóc. Naiwniara.
- Dużo pracy? - zapytałam jak skończona idiotka.
- Ta - mruknęła Eve tonem mówiącym "spokojnie, starczy na twój spadek" - Ta nowa szkoła dla pianistów złożyła hurtowe zamówienie. Niech ich szlag. Od tygodnia jedyne co robię to wystawiam im kwity.
Dobrze rozumiałam złość dziewczyny. Za czasów moich rządów w Sonic Boomie, najbardziej nie lubiłam wlaśnie tych hurtowych zamówień ze szkół. Zawsze czepiali się każdego szczególiku. A to kolor jest o jedną setną tonu za jasny, a to kwit podpisał dyrektor innego departamentu i trzeba wypisywać od nowa, a to ciężarówka dostawcza zjawiła się spóźniona o dwie minuty, a to na kartonie była plama. Serio, kto normalny zwraca uwagę na karton, który i tak wyląduje w koszu? Tato zawsze cieszył się z tych zamówień, bo stanowiły ogromny zastrzyk gotówki, ale co z tego, skoro sprzedawca - kiedyś ja, dziś Eve, najchętniej posłałby każdego człowieka, który przychodzi ze słowami "ja w sprawie zamówienia hurtowego..." gdzieś w cholerę. Albo i jeszcze dalej.
- Eve, mam do ciebie prośbę - wzięłam głęboki oddech. Blondynka uniosła brew, a Jose już nawet nie udawała, że skupia się na kierowaniu pojazdem. - Ja wiem, że to może okropnie zabrzmieć...
- Jezu, Dawson - Henrietta zniecierpliwiła się. - Mówże.
- Okay - przełknęłam ślinę. Ally, wyluzuj, przecież nikt cię nie pobije idiotko. - Sytuacja wygląda tak - jest pewna super dziewczyna, która kocha się w pewnym chłopaku. Tylko, że ten chlopak ją olewa, bo kocha się w innej, całkowicie nie wartej jego uczucia dziewczynie. Potrzebuję pomysłu, jak sprawić, żeby ten chłopak zaczął zwracać uwagę na tę fajną dziewczynę.
Zaplątałam się i mówiłam dość nieskładnie, ale Jose zbyt dobrze znała Kim i Jacka. Wiedziałam, że nie pochwala mojego pomysłu, gdyby dowiedziała się o kogo chodzi, mogłaby zareagować emocjonalnie i coś zepsuć. A Eve? Cóż, to Eve. Lepiej nie wtykać jej w dłonie orężu przeciwko mnie.
- W rozbijaniu związków chyba jesteś ekspertką - blondynka rzuciła uszczypliwie.
- Odpuść sobie, co? - Josephine zerknęła w lusterko i odszukała wzrok siostry. - Wiesz, że to nieprawda.
- Dawson, jeśli chcesz mojej pomocy, przyjdź wieczorem, wtedy będę już w domu - Eve uśmiechnęła się krzywo do Jose. - Przy niej nie da się rozmawiać. Zaraz się popłacze ze strachu.
- Ally, nie rób tego - moja przyjaciółka spojrzała na mnie zmartwiona.
Zastanowiłam się. Czy wizyta u Eve czymś mi grozi? Zabić to mnie nie zabije. Jedyne, co nieprzyjemnego, prócz jej towarzystwa oczywiście, może mnie spotkać to jej bezczelne i wredne komentarze. Nie dam się jej sprowokować. Jestem ponad to. Jeśli powiedziało się A, trzeba też powiedzieć B.
- Będę o szóstej - uśmiechnęłam się. Blondynka siedząca z tyłu pokiwała mi głową. Jose milczała. Nie trzeba było być geniuszem, żeby domyślić się, że jest wściekła. Martwiła się i rozumiałam ją. Miała do tego prawo. Znała Eve i znała mnie. Nasze poprzednie konfrontacje nie kończyły się zbyt dobrze. Prawdę powiedziawszy, najchętniej zrezygnowałabym z tego pokręconego pomysłu. Miałam złe przeczucia. Eve coś kombinuje, jestem tego pewna. Z drugiej strony to wydaje się niemożliwe, nie wiedziała przecież, że poproszę ją o pomoc. Nie jest żadnym Harrym z Tybetu czy innym prorokiem Izajaszem. Nie ufam jej i dlatego tak głupio się nakręcam.
Resztę drogi dzielącej nas od naszego osiedla przebyłyśmy w milczeniu. Jose była zbyt zirytowana żeby cokolwiek powiedzieć, a Eve i ja, cóż, my powiedziałyśmy już wszystko. Każde kolejne zdanie byłoby zbędne, a po co prowadzić rozmowę, która nie ma żadnego sensu? Dla uniknięcia ciszy? Dla zagłuszenia swoich myśli i wątpliwości? To głupie. To właśnie słowa są źródłem nieporozumień. W ciszy nie ma nic złego. Wróciłam myślami do innej ciszy - tej, która zapadła między tajemniczym blondynem, a mną. Minął już prawie tydzień, a ja wciąż myślałam o tym chłopaku. Nie mogłam wyrzucić z pamięci jego oczu. Tak bardzo chciałabym mu pomóc! Tylko, że to było nierealne. Nigdy więcej się nie zobaczymy i Dave pozostanie tylko wspomnieniem, które będzie mnie zadręczać.
- Do zobaczenia o szóstej - Eve nie czekała aż jej siostra zaparkuje pod domem. Wysiadła z auta od razu, gdy Jose zatrzymała się, by przepuścić auto wyjeżdżające z posesji obok. - Nie spóźnij się, nie lubię tego.
Zamiatając blond kitą zniknęła za ogrodzeniem.
- Ally, odpuść sobie - Josephine spojrzała na mnie zmartwionym wzrokiem. Okay, wiem, że chce dobrze, ale do cholery jasnej, Henrietta nie jest jakimś potworem pożerającym nieświadome dziewczynki!
- Nie, Jose. To ty odpuść - powiedziałam o wiele ostrzej niż zamierzałam. Mam dość tego, że każdy mówi mi, co powinnam zrobić! Dlaczego wszyscy sądzą, że wiedzą lepiej, co jest dla mnie lepsze?! Gówno wiecie! Jestem wystarczająco dorosła żeby podejmować swoje własne decyzje. Co z tego, że popełnię głupstwo? To moje głupstwo! To moje życie i to ja będę ponosić odpowiedzialność za swoje czyny i błędy! A jeśli przez to zapadnę się pod ziemię, to wezmę łopatę i sama się odkopię!
Burcząc pod nosem i z miną "nie podchodź, bo zamorduję" weszłam do domu. Trzasnęłam drzwiami, choć zdawałam sobie sprawę, że to żałosne. Czasami zachowuję się jak dziecko.
- Oho - Sally wyjrzała z kuchni, a wraz z nią pojawiły się piękne zapachy. Poczułam ssanie w żołądku.
- Och, milcz - syknęłam bezczelnie. - Dlaczego każdy uważa, że ma prawo mi mówić co mam robić?!
- Austin?- babcia cofnęła się do kuchni. Poszłam za nią. Wściekła usiadłam na krześle i oparłam głowę o szafkę.
- Jose - nagle uświadomiłam sobie, że choć bardzo chcę, nie mogę wytłumaczyć Sally, dlaczego jestem taka wzburzona. Przecież nie powiem jej, że chcę usunąć Kim z życia Jacka. Zamknęłaby mnie w pokoju i wystawiła straże. I pewnie znalazłabym milion argumentów przeciw. - Zresztą nieważne. Umieram z głodu.
- Nakryj do stołu.
Posłusznie wstałam, ciesząc się, że babcia nie naciskała. Co miałam jej powiedzieć? Mam nadzieję, że zapomni o wszystkim, myśląc, że to kolejna kłótnia nastolatek. Chociaż równie dobrze może się przyczaić i poczekać na lepszą okazję. Muszę wymyślić jakąś wymówkę. I to wiarygodną wymówkę. No i muszę jakoś wytłumaczyć, gdzie i do kogo wychodzę wieczorem. Sally to nie tata, jej się nie da łatwo spławić.
- Już niedługo koniec semestru, co? - jadłyśmy przepyszne kotleciki. Szkoda, że codziennie nie czekają na mnie takie pyszności.
- Mhm - wymruczałam z pełnymi ustami.
- I święta idą - do rzeczy babuniu, do rzeczy. Zaczęłam podejrzewać, że ten obiadek i fakt, że nie zostałam poddana przesłuchaniu to wcale nie objaw dobrego serca i babcinej miłości.
- A no idą - możemy sobie tak podyskutować, jak głupi i głupszy. No problemo.
- Proszę się ze mnie nie naśmiewać, młoda panno - Sally zachichotała. - W ostatnim czasie miałaś wystarczająco dużo stresów, nie chcę ci dokładać jeszcze więcej.
Spojrzałam na babcię uważnie. Czy ona coś ukrywa?
- Sally, a od kiedy ty pytasz kogoś o zdanie zanim coś zrobisz? - zdziwiłam się. Po takiej dawce jedzenia byłam w stanie zgodzić się nawet na lot na księżyc i babcia bardzo dobrze o tym wiedziała.
- Odkąd przechodzisz te swoje załamania lepiej się obchodzić z tobą jak z porcelaną z dynastii Ming - już miałam się oburzyć, ale odpuściłam. Faktem jest, że ostatnio dosyć łatwo wyprowadzić mnie z równowagi, ale załamania? Dobre sobie! Psycholog się znalazł. Nie dam ci satysfakcji kochana babuniu, zobacz, jaką masz opanowaną wnuczkę!
- Doprawdy? - wgryzłam się w serniczek z malinami. O boże, jakie to dobre! Halo? Policja? Rekwiruję całą blaszkę! To nielegalne, żeby coś było takie smaczne!
- Odkąd dziadek umarł, a ciocia z dziewczynkami przeprowadziły się do Miami, Boże Narodzenie jest takie puste. Może przyjechałabyś do mnie na święta? - tego się nie spodziewałam. Nie wiedziałam, że babcia może czuć się samotna, nigdy nie skarżyła się ani słowem.
- Zostań z nami przez święta - co to za problem? Będzie miała całą rodzinę obok siebie. Dlaczego mamy we dwie snuć się z kąta w kąt w jej wielkim mieszkaniu na Górnym Manhattanie?
- Ally, razem z twoimi rodzicami uznaliśmy, że przyda ci się trochę odmiany i oddechu.
- Przecież wszystko gra - naprawdę zachowuję się poprawnie, dlaczego tak nagle chcą mnie odesłać na dwa tygodnie do Nowego Jorku? Nie chodzi o to, że nie chciałam jechać. Chciałam! Nawet bardzo! Tylko, że to nie jest takie proste. - Nie mogę, Sally.
- Dlaczego? - babcia zmarszczyła brwi. - Allyson?
- Nie mogę ci powiedzieć - poczułam, że oczy zachodzą mi łzami. - Przepraszam.
Pobiegłam do swojego pokoju i trzasnąwszy drzwiami, rzuciłam się na lóżko. Wszystko to, co starałam w sobie tłumić od tygodnia teraz znalazło ujście. Austin wyjeżdża. Wyjeżdża do Denver! Nie mogę jechać do Nowego Jorku! Muszę być tutaj, na miejscu. Co jeśli zechce się pożegnać? A jeśli jednak zostanie? Nie mogę znaleźć się tysiące mil od Miami. Nie mogę! Nie! Nie! Nie! Płacz przyniósł mi ulgę. Wcale nie uważałam, że zachowuję się żałośnie. Moja sąsiadka, Dominika twierdzi, że płacz jest oznaką tego, na czym nam najbardziej zależy. Coś w tym jest. Nie płaczesz przecież przez coś, co jest ci obojętne.
- Kochanie? - Sally ostrożnie zapukała.
- Zostaw mnie samą, proszę - krzyknęłam z głową w poduszce. Odetchnęłam z ulgą, gdy usłyszałam, że odchodzi. Nie chciałam pokazywać się w takim stanie. W dodatku wciąż nie miałam pojęcia, jak wytłumaczyć swój wybuch. Sally nie lubi Austina. Jestem pewna, że gdybym powiedziała prawdę, utraciłaby te ostatki sympatii do niego, jeśli jeszcze jakieś pozostały. Wiem, że nie odpuści, dopóki nie dowie się dlaczego płakałam i wiem, że jestem w ciemnej dupie. Dlaczego moje życie jest tak bardzo skomplikowane?
Może powiem, że dostałam jedynkę z matematyki? Nie. To da się sprawdzić w elektronicznym dzienniku.
A może powiem, że...
Nie wiem. Chyba, że jestem idiotką. To chociaż będzie prawda.
Jestem beznadziejna. Powinnam teraz padać na kolana przed Cass, żeby nie zabierała mi blondyna, a nie ryczeć w poduszkę.
- Koniec rozpaczy - usiadłam gwałtownie na łóżku. Nie będę więcej robić z siebie popychadła i ofiary losu!
Zerknęłam w lustro i bardzo nie spodobało mi się to, co zobaczyłam w odbiciu. Wyglądałam jak mops. W dodatku taki, który ostatni miesiąc spędził przywiązany do drzewa w lesie i teraz boi się, że ktoś go znów tam zaciągnie. Nie ma mowy! Muszę być jak lwica, która walczy o swoje! Jak dzika tygrysica, jak pantera, jak gepardzica, jak słonica walcząca o miejsce przy wodopoju! Nie, sorry. Teraz to mnie poniosło. Na dzikiej gepardzicy skończmy.
Wzięłam zimny prysznic i poczułam się o niebo lepiej. Strumień chłodnej wody pobudził mnie i ukoił zszargane nerwy. Przebrałam się w szare legginsy i bordowy, oversize'owy sweter. Włosy związałam w niedbały kok i poprawiłam makijaż. Najchętniej wróciłabym do łóżka, ale dzikiej tygrysicy to nie przystoi.
Sally siedziała w salonie i z uwagą przeglądała jakąś książkę-poradnik na temat ciąży. Wybacz, babciu, ale ty chyba jesteś już za stara na takie pisemka?
- Cześć - uśmiechnęłam się. - Przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie. To było głupie.
- Allyson, usiądź - Sally wbiła we mnie stalowe spojrzenie. Szykuje się kolejna poważna rozmowa. Westchnęłam, ale posłusznie usiadłam.
- Coś się stało? - zapytałam z niewinną minką.
- Powiedz prawdę, my już wszystko wiemy - Teraz nie musiałam udawać zdziwienia.
- Skąd? - nic więcej nie byłam w stanie wykrztusić. - Austin się wygadał?
- Lester was widział, do tego dodajmy twoje humorki i buzujące hormony - babcia wyliczała na palcach, a ja czułam, że oczy wychodzą mi z orbit. Co to ma wspólnego z wyjazdem Austina?
- Co? - czułam się ogłuszona. Nic nie rozumiałam.
- Allyson - babcia położyła mi dłoń na ramieniu i spojrzała mi prosto w oczy. - Pomożemy ci ze wszystkim. Nawet nie myśl o rzuceniu szkoły, wykształcenie jest bardzo ważne. Jeśli boisz się reakcji kolegów i koleżanek przeniesiesz się do mnie.
- Co? - powtórzyłam mało inteligentnie. Co się dzieje do cholery?
- Ally, skarbie, dziecko to nie koniec świata.
- Czyś ty na głowę upadła?! - zerwałam się z kanapy. - Jakie dziecko?!
- Twoje - Sally zmarszczyła brwi. - Zsumowaliśmy wszystkie fakty i wniosek był tylko jeden.
- Czekaj - przeanalizowałam jeszcze raz to, co przed chwilą miało miejsce. - Myślicie, że jestem w ciąży? Dlatego chcesz zabrać mnie stąd na święta?
Wybuchnęłam śmiechem. Próbowałam się uspokoić i wyjaśnić sytuację, ale im bardziej się starałam, tym mocniej zwijałam się ze śmiechu. Osunęłam się na kanapę i chichotałam jak wariatka. Babcia przyglądała mi się zdegustowana, ale widząc moją reakcję, chyba domyśliła się, że nie będzie prababcią. Powoli się uspokajałam, ale śmiech wciąż bulgotał we mnie i nadal trudno było mi mówić.
- Sally - zaczęłam, ale nie byłam w stanie kontynuować.
- Rozumiem, że nie jesteś w ciąży? - byłam w stanie tylko pokręcić głową. Głupawka mnie nie opuszczała.
- Zabiję tego idiotę, mojego syna - syknęła babcia, ale odetchnęła z ulgą. Po chwili zaczęła śmiać się razem ze mną. Zwijałyśmy się przez dobre piętnaście minut. W takim stanie zastała nas Kathy. Przyglądała nam się uważnie przez moment.
- Sally, dodałaś do sosu całą butelkę whiskey? - moja przyszła macocha zerkała na nas podejrzliwie.
- Mój syn to idiota! - zawołała ucieszona babcia.
- Okay - przeciągle odparła Kathy. Usiadła naprzeciwko nas.
- Nie jestem w ciąży - udało mi się zawołać między jednym "haha", a drugim.
- Mark był pewien, że to bzdura - Kathy zaśmiała się.
- Czekaj! Co? - zerwałam się z kanapy. - Czy cała rodzina została już poinformowana o mojej ciąży?
- Odkręcę to - Sally machnęła ręką. - Cały Lester, robi z igły widły.
Rozmawiałyśmy jeszcze przez moment. Już dawno nie czułam się w domu taka radosna i szczęśliwa. Szczerze mówiąc, już dawno nie czułam się tu jak w domu. Żartowałyśmy jak trzy zwariowane nastolatki. Okay, może i Kathy nie jest królową stylu, ale jest naprawdę w porządku. Bądź, co bądź, lepiej mieć macochę, z którą można się pośmiać i porozmawiać. Myliłam się co do niej. Co do wielu rzeczy i spraw się myliłam. I ludzi. Taki Austin. Zarzekałam się, że będę nienawidziła go po wsze czasy, a teraz co? Robię wszystko żeby został ze mną.
- O kurczę! - zerknęłam na zegar stojący na kominku. Wskazywał za trzy szósta. - Jestem spóźniona!
- Gdzie się wybierasz? - zapytała babcia. Może wciąż podejrzewała mnie o ukrywanie ciąży? Spokojnie, tam, dokąd idę nie czekają na mnie erotyczne fantazje i pokusy.
- Do Jose - nagle mnie olśniło. - Pokłóciłyśmy się o pierdołę, dlatego byłam dziś taka wzburzona. Muszę ją przeprosić.
- To dlaczego twierdzisz, że jesteś spóźniona? - Kathy, serio?! I ty przeciwko mnie?
- Godzina policyjna - zawołałam i wybiegłam. Wymyślę jakąś opowieść dla rodziny później. Eve mnie zabije! Wsunęłam trampki na stopy i tyle było mnie widać. Nie chcąc tracić czasu, przeskoczyłam przez płot i punkt szósta zapukałam do drzwi państwa Eveningów.
Otworzyła mi Tasha. Wkurzona Tasha. A może ona zawsze tak wygląda? Josh i Jose twierdzili, że to ulepszona wersja Eve i wierzyłam im. Unikałam jej jak ognia, nie wiedząc, do czego może być zdolna. Już samo jej spojrzenie wywoływało dreszcze. Jeśli ktoś potrafiłby dokonać morderstwa wzrokiem to tą osobą jest właśnie ta dziewczyna.
- Cześć - zdobyłam się na słaby uśmiech. - Przyszłam do Eve.
- Wejdź - mruknęła lodowato i przepuściła mnie. Czułam się jak owca prowadzona na rzeź. Nerwowo przełknęłam ślinę i rozejrzałam się.
- Na górze. Trzecie drzwi na prawo - Tasha nie zaszczyciła mnie spojrzeniem i zniknęła w kuchni. To było dziwne. Halo? Czy jesteśmy w ukrytej kamerze? Nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić, zgodnie z instrukcją weszłam po schodach. Okay. Trzecie drzwi po prawej stronie. To te. Chwila. A może to lewa? Z której strony mam serce? Z tej. Okay. Czyli to jest prawa. Zapukałam ostrożnie.
- Spóźniłaś się Dawson! - trafiłam. Odważnie weszłam do środka. Eve siedziała na parapecie wyłożonym poduszkami w kolorach fuksji i szarości. Wszystko było tu w tych dwóch barwach i musiałam przyznać, że wyglądało to świetnie. Po prawej stronie stało wielkie lóżko z baldachimem, po lewej toaletka w stylu vintage. W kącie ustawiono biurko, teraz całe zarzucone papierami. Nie przypuszczałam, że ktoś tak podły może mieć tak uroczy, przytulny pokój.
- Cześć - chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak niezręcznie.
- Będziesz tak stała? - blondynka podniosła się i przesiadła na łóżko. Poszłam za jej przykładem.
- No więc - zaczęłam, ale po chwili zamilkłam.
- Jezu, Dawson - Eve zniecierpliwiła się. - Zachowujesz się jak upośledzona. Od kiedy się mnie boisz?
- Nie boję się! - oburzyłam się.
- To przestań się jąkać!
- Wcale się nie jąkam - zająknęłam się. - No może trochę.
Zachichotałyśmy jednocześnie.
To było upiorne.
- No więc - zaczęła blondynka. - Myślałam trochę i mam pomysł.
- Tak? - zainteresowałam się.
- Jest jeden sprawdzony sposób, zachwalasz tę osobę, którą chcesz komuś obrzydzić.
- Nie rozumiem? - to brzmiało jak bełkot.
- Wygląda to tak, mamy naszych bohaterów, nazwijmy ich Maddie, Carol i Patric. Maddie jest dziewczyną, której chcesz się pozbyć. Mówisz: "hej, Patric, spójrz jakie piękne dłonie ma Maddie. Takie duże i silne. Jestem pewna, że poradziłaby sobie z otwarciem tego słoika." wiesz, chwalisz, ale to takie zatrute komplementy. A o tej drugiej osobie mówisz w kompletnie innym stylu, na przykład: "spójrz, jakie drobne dłonie ma Carol, jak dziecko. Popatrz jaka jest bezradna, bla, bla, bla." I tak co jakiś czas. Dawkujesz swoje rewelacje po odrobinie. Rozumiesz? Przedstawiasz je w dwóch perspektywach. Jedną, jako tę delikatną i bezbronną, a drugą, jako jej całkowite zaprzeczenie. Nie ma faceta, który po czymś takim nie zmieniłby zdania.
- Żartujesz sobie? - ciężko było mi pojąć, że to może się udać. To brzmiało jak kompletne wariactwo.
- Dawson, jestem mistrzem w tej sztuce - Eve spojrzała na mnie z pogardą.
- Nie wątpię - mruknęłam.
- Zamknij się - warknęła blondynka. - A teraz powtórz, co powiedziałam.
- Że jesteś mistrzem w - Henrietta przerwała mi zniecierpliwiona.
- To, co mówiłam o komplementowaniu!
Próbowałam powtórzyć słowa Eve, ale zaplątałam się. Może dla niej to było banalne, ale dla mnie to czarna magia. Nie znam się na takich zagrywkach.
- Och, jesteś beznadziejna! - dziewczyna zakryła sobie twarz poduszką. - Chodź! Idziemy na lekcję w terenie!
- Jak to? - zdziwiłam się. - Będziemy podchodziły do obcych ludzi?
Eve tylko przewróciła oczami i uśmiechnęła się najbardziej złowieszczym uśmiechem, jaki w życiu widziałam.
- Idziesz? - zapytała.
Co miałam do stracenia? Nic. Wzruszyłam ramionami i zgodziłam się. To będzie ciekawe doświadczenie! Nie wiem, co planuje ta dziewczyna. ale to nic dobrego. Nie ufam jej! Wiem jedno - nie dam się wciągnąć w żadne gierki. Henrietta jest zbyt miła, to podejrzane. Wszystkie dobre moce, miejcie mnie w swojej opiece!
_______________________________
W końcu! Męczyłam się z edycją tego tekstu bardziej, niż ze znalezieniem butów w moim rozmiarze. Wiem, że rozdział to jedna wielka tradża, ale kolejny będzie o niebo lepszy. I promise. Zostawiam Was z tym czymś i zmykam do łoża.
Ps. Martynu, jesteś wielka! <3
Ps2. Nie, Eve nie przechodzi do obozu Ally.
Ps3. Przeczytałam wszystkie Wasze pytania, jutro, a raczej dziś, tylko o normalnej porze, umieszczę je w odpowiedniej zakładce wraz z odpowiedziami.
wasza m.