Strony

sobota, 1 listopada 2014

"Przyswoiłam lekcję..."


10 grudnia

Jestem idiotką. Jestem królową idiotek. Gdyby ktoś zorganizował konkurs na największą idiotkę we wszechświecie, jestem pewna, że zajęłabym pierwsze miejsce. Czekam na medal. Proszę mi go przysłać pocztą.
Jak mogłam kiedykolwiek pomyśleć, że Henrietta Evening może mieć dobre zamiary?! Ally, jak mogłaś być taka naiwna?! Dlaczego zawsze, najczęściej na własne życzenie, pakuję się w taki syf? Dlaczego, kiedy ktoś robi mi świństwo, ba, robi to wszystkim wokół, ja idiotyczne wierzę w jakieś dobre strony tej osoby? Ktoś inny wyciągnąłby jakieś wnioski, nie dał wrobić się, zaznaczam, że po raz kolejny, ale nie ja. Ja, jak skończona idiotka, wierzę, że dobro zawsze triumfuje. Tylko, że cholera jasna, nie żyjemy w baśni. Gdyby źli ludzie przegrywali, nie ja ryczałabym w poduszkę, wyrzucając sobie, że Jose mnie ostrzegała. Moja własna podświadomość mnie ostrzegała, ale ja zignorowałam wszystkie znaki. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Masz za swoje idiotko!
Nienawidzę siebie!
Aaaaaa!
Chcę umrzeć.
Albo uciec do Meksyku.
Nie.
Lepiej umrzeć.
Wtedy nie zrobiłabym znów takiego głupstwa.
Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. No dobrze. Wszystko zaczęło się od mojego całkowicie debilnego pomysłu, żeby przekierować uczucia mojego brata na Care. Ja, mimo tego, że na mój charakter składają się najróżniejsze cechy, głównie te, które uważam za najbardziej irytujące i okropne, nie potrafiłabym sama wpaść na to, jak mogłabym osiągnąć swój cel. Potrzebowałam pomocy. Pomocy kogoś, kto rozbijanie związków ma opanowane do perfekcji, a intrygi zna lepiej, niż nazwę wszystkich stanów Ameryki. Eve. Kogóż innego mogłabym poprosić o pomoc? CeCe nie wchodziła w grę. Mój Boże, dlaczego byłam taka głupia i nie posłuchałam Jose?! Wyraźnie mi powiedziała, że pomoc Henrietty nie wróży niczego dobrego.
- Z tego wynikną jakieś kłopoty - ciągle to powtarzała, chcąc żebym odpuściła. Nie zrobiłam tego i teraz żal mogę mieć tylko do siebie.
Spędziłyśmy z Eve kilka dni razem. Chodziłyśmy po parkach, kręgielniach, pizzeriach. Obserwowałyśmy grupy ludzi, a ja miałam za zadanie zorientować się w ich relacjach i przekonać Eve do jednej osoby. Na początku nie było łatwo. Czułam się głupio, a blondynka nie była zbyt przyjemną kompanką. Wciąż znajdowała masę argumentów, dlaczego moje słowa nie trzymają się kupy. W dodatku okraszała to wrednymi komentarzami. Po trzech spotkaniach zaczęłam radzić sobie lepiej. Zrozumiałam zasadę i rzucanie uwag w stylu "spójrz na tę brunetkę w kącie sali, na pewno świetnie by sobie radziła w podnoszeniu ciężarów, ma takie umięśnione ramiona" przychodziło mi naturalnie. Trochę przerażało mnie, że tak dobrze radzę sobie z nauką bycia wredną zołzą, ale tłumiłam takie myśli, powtarzając sobie, że dzięki temu spędzę mniej czasu w towarzystwie Henrietty. Nikomu nie powiedziałam, gdzie znikam na całe dnie. Mamrocząc coś pod nosem, urywałam się ze spotkań z przyjaciółmi. Nie chciałam ich okłamywać, ale bardzo dobrze zdawałam sobie sprawę, jaka będzie ich reakcja, jeśli zakomunikuję im, że wolę spędzać czas z Eve, niż z nimi. To oczywiście bzdura, ale nie potrafiłabym wytłumaczyć mojej nagłej zażyłości z blondynką. Jedynie Jose wiedziała, jakie stosunki nas łączą. To, co zamierzałam zrobić Jackowi i Kim było świństwem i wiem, że usłyszałabym masę gorzkich słów, gdybym przyznała, co zamierzam. Dlatego uciekałam bez słowa. Gdyby nie fakt, że za moment rozpoczynają się egzaminy semestralne, spławianie przyjaciół nie poszłoby mi tak łatwo. Nawet z Austinem nie widywałam się codziennie, choć w tym akurat nie było mojej winy. Chociaż obiecał mi, że ten miesiąc będzie tylko nasz, ciągle gdzieś znikał. Nie powiem, martwiło mnie to, ale czułam, że nie mam prawa pytać. W końcu sama miałam swoją tajemnicę - cholerne spotkania z jego byłą. Próbowałam dzwonić, wyciągać go na miasto, czy po prostu zapraszać do siebie, ale zbywał mnie monosylabami. Wciąż nie mogłam się zdobyć na wizytę w domu Moonów. Wiedziałam, że nie jestem tam mile widziana i chociaż wciąż prowadziłam poszukiwania Jasona, nie mogłam się przemóc i przeprosić Cassidy. To ona mnie obraziła. I to na oczach klientów. Naiwnie wyobrażałam sobie, że kiedy odnajdę Jasona, wszystko mu wytłumaczę, a on pobiegnie do Cass z kwiatami i zapewnieniami o dozgonnej miłości. W tych marzeniach Cass z wdzięczności dla mnie zawsze postanawia zostać i wszyscy żyją długo, szczęśliwie i słodko. Aż do porzygu. Tylko w tych wizjach nie wzięłam pod uwagę jednego - to nie Jason był problemem, a Cassy. Wszystko stało się jasne przed dwoma dniami, kiedy w końcu, całkowicie przypadkowo odnalazłam zgubę. Mój boże, jaka ja byłam głupia! Przecież to wszystko od początku było banalne, a ja czepiałam się nadziei, nie chcąc dopuścić do siebie myśli o wyjeździe Austina. Kretynka.
Wybacz, pamiętniczku, że ten wpis jest taki chaotyczny. Staram się uspokoić nerwy i od kilku dni próbuję coś tu napisać, ale w głowie mam jedno słowo - idiotka.
Dobrze. Dość już tego narzekania i załamywania się! Posłuchaj, pamiętniku, co wydarzyło się w poniedziałek...

- Ally, kochanie, przyniosłabyś mi te papiery ze sklepu? - właśnie wracałam z próby. Telefon od taty zaskoczył mnie. Stałam już na przystanku i marzyłam o pysznym obiedzie, który, jestem tego pewna, czekał już w domu. Sally albo Kathy się o to zatroszczyły.
- Zadzwonię do Eve, weźmie je, kiedy będzie kończyła zmianę, a ja je od niej odbiorę - w ustach już czułam smak jakiegoś deseru. Może ten cudowny tort czekoladowy? Albo szarlotka. Widziałam, że Kathy ścierała jabłka. Tak. Szarlotka i lody. Czekoladowe.
- Skarbie, potrzebuję tych dokumentów na godzinę osiemnastą - słowa taty zburzyły mój piękny sen o cieście. Westchnęłam ciężko i w duchu obiecałam sobie kawałek ekstra.
- Dobrze - dwa kawałki ekstra. I pudełko lodów. - Pójdę po nie. Są w gabinecie?
- Tak. W trzeciej szufladzie.
Tata jeszcze przez chwilę udzielał mi wskazówek, a ja z duszą na ramieniu kierowałam się w stronę Sonic Booma. Myślałam o tym, że powinnam teraz siedzieć nad książkami, przecież już w poniedziałek zaczynają się testy, a mi robiło się słabo na myśl o teście z matematyki. Z jednej strony cieszyłam się, że przez połowę semestru zawalałam zajęcia, dzięki temu, że zawisło nade mną widmo powtarzania roku, wzięłam się za naukę i teraz należałam do najlepszych uczniów w klasie, ale z drugiej strony... Przecież to właśnie wyniki testów mogą znacząco podnieść lub obniżyć stopnie. Stresowałam się! To normalne. Idąc ulicą pełną sznurów kolorowych lampek, Mikołajów, elfów i reniferów, powtarzałam sobie, że nie ma się czego bać. Kiedy dotarłam do sklepu, wierzyłam, że testy pójdą mi świetnie. Autoafirmacja to jednak super sprawa.
- Cześć - przywitałam się. - Ja tylko na chwilę, po dokumenty dla taty.
To było żałosne. Nie musiałam się tłumaczyć nikomu z mojej obecności tutaj, jednak wciąż nie wiedziałam, co mam myśleć o Eve. Spędziłyśmy ze sobą trochę czasu, rozmawiałyśmy i nawet nawiązałyśmy jakąś nikłą niteczkę porozumienia, ale niepewność, jak powinnam się zachować w jej towarzystwie nie chciała odejść. Śmieszne.
Znalazłam teczkę, która odsunęła ode mnie obiad i już miałam wyjść, kiedy usłyszałam poirytowany głos blondynki:
- Powtarzam panu po raz kolejny, tego zamówienia nie da się już zmienić.
Zmarszczyłam brwi. Mimo, że nadstawiłam uszu, nie udało mi się dosłyszeć odpowiedzi natrętnego klienta. Zresztą nie powinno mnie to interesować, to zmiana Eve, ja przyszłam tu tylko po dokumenty. Pa, pa, Sonic Boomie, jadę do domu, do pyszności czekających na stole.
- Proszę, to jest właścicielka - blondynka wskazała na mnie palcem, a ja poczułam, że obiad oddala się o kolejne mile świetlne.
- Ally, mogłabyś?
Nie, nie mogłabym.
- Oczywiście, zapraszam do biura - powiedziałam najmilszym z moich głosów, nawet nie spoglądając na upierdliwca, przez którego moje kiszki zaczynały grać marsza.
Usiadłam przy biurku i starałam się wyglądać jak profesjonalna kobieta biznesu. Kiedy klient zajął miejsce, z ledwością powstrzymałam się od otworzenia ust.
- Cześć, Jason - uśmiechnęłam się. Niebo jednak czuwa nad szaleńcami. - Pamiętasz mnie? Jestem Ally, Cassidy nas sobie przedstawiła przed szpitalem.
- O, hej, wybacz, nie poznałem cię w pierwszej chwili - łrzesz, mój drogi. Wciąż nie masz pojęcia, kim jestem. Jak mogłam się łudzić, że on będzie pamiętał kogoś, kogo widział przez moment i to tak dawno temu? - Jesteś przyjaciółką Cassidy, tak?
- Można tak powiedzieć - po co zagłębiać się w szczegóły.
- Mogłabyś jej przekazać wiadomość ode mnie? - chłopak spoglądał na mnie zamyślony.
- Oczywiście - uśmiechnęłam się, choć miałam złe przeczucia.
- Powiedz jej, że nie rozumiem.
- Wybacz, ale teraz to ja niczego nie rozumiem - zmarszczyłam brwi. W wyobraźni ta rozmowa wyglądała całkowicie inaczej.
- Cassy o niczym ci nie wspominała?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Po prostu pewnego dnia odwołała naszą randkę i zerwała ze mną kontakt. Zmieniła numer, zablokowała mnie na portalach internetowych, słowem - olała mnie.
Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz obuchem siekiery. Do tej pory myślałam, że Cassidy wściekła się na mnie, bo Austin nagadał czegoś Jasonowi i ten jej unika. Nie przypuszczałam, że jest na odwrót.
- Czekaj, czekaj - spróbowałam się skupić. - Rozmawiał z tobą Austin?
- Austin? A kto to taki? - teraz to chłopak się zdziwił. Co miałam odpowiedzieć? Nie miałam prawa zdradzać komukolwiek historii Cassidy bez jej zgody. To byłoby całkowite obdarcie jej z intymności.
- Brat Cass. Młodszy brat i dość narwany - półśrodki, półprawdy. Nienawidzę tego.
- Nie wiedziałem, że ma brata - w oczach Jasona pojawiło się urażenie. Komuś, z kim chcemy budować związek raczej powinniśmy powiedzieć takie rzeczy.
- Posłuchaj - zaczęłam ostrożnie. - Nie mogę zdradzić ci szczegółów, bo to nie dotyczy mnie. Cassidy kilka lat temu została bardzo mocno skrzywdzona, teraz bardzo ciężko zbudować jej stabilny związek, ale walcz. Nie poddawaj się. Zasługujesz na to, żeby poznać prawdę, nim ona wyjedzie.
- Cass wyjeżdża? Gdzie? Kiedy?
- Do Denver, zaraz przez Bożym Narodzeniem.
- Porozmawiam z nią - Jason podniósł się z miejsca. Zajęty rozmową, najwyraźniej zapomniał, po co tu przyszedł. Ja także wstałam. Staliśmy tuż obok siebie.
- To naprawdę twój sklep, czy spławiacie tak nieznośnych klientów? - zachichotał Jason.
- Właściwie to - nie wiem dlaczego to powiedziałam, chyba chciałam poczuć się ważna. - Tak, jest mój.
Chciałam oprzeć się o blat biurka, ale dłoń ześlizgnęła mi się i gdyby nie pomoc Jasona, upadłabym na ziemię. Wyglądało to dosyć komicznie, na wpół leżałam na stole, a chłopak przytrzymywał mnie w pasie. Niestety w tym momencie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia, jak burza wpadł Austin. Spojrzał na mnie i na Jasona. Znowu na mnie i na dłonie znajdujące się na moim ciele. To nic nie znaczyło, ale wyglądało, jak wyglądało. Twarz blondyna poczerwieniała.
- To nie tak jak myślisz - szepnęłam, ale chłopak tylko trzasnął drzwiami. Wyplątałam się z ramion Jasona, które nagle zaczęły mocno mi przeszkadzać.
- Powinieneś już pójść - powiedziałam najspokojniej, jak potrafiłam.
- Głupio wyszło - chłopak wzruszył ramionami. Miałam ochotę go uderzyć. Nie pozostała we mnie ani odrobina sympatii. Niech znika. On. Cass. Ten cały burdel, który znowu zaczął powstawać w moim życiu.
Podeszłam do drzwi i wyszłam. Jeszcze chwila i wybuchnę. Wychodząc, pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam była twarz Eve. Zadowolona i emanująca szczęściem twarz Eve. Zaraz, zaraz, dlaczego Austin wpadł do gabinetu z takim impetem? Nie miał pojęcia, że tu dzisiaj będę.
- Co mu nagadałaś?! - wrzasnęłam na blondynkę, ignorując obecność klientów.
- Słucham? - fałsz w głosie Henrietty bił po uszach.
- Co powiedziałaś Austinowi?! - powiedziałam powoli, akcentując każde słowo.
Blondynka wybuchnęła śmiechem.
- Nic takiego - chichotała radośnie. - Tylko, że odwiedził cię facet, z którym widziałam cię ostatnio na mieście.
- Przecież to kłamstwo! - oburzyłam się. Ostatnie dni spędziłyśmy razem!
Eve wzruszyła ramionami.
- Dlaczego? - szepnęłam.
- To nic osobistego - Henrietta wbiła we mnie wzrok. - To tylko zemsta. Obiecałam ci kiedyś, że pożałujesz stanięcia między mną, a Austinem.
- Ale przecież teraz spotykasz się z Dallasem, a my... - przerwałam. Musiałam zebrać myśli. - Myślałam, że nawiązałyśmy jakąś relację!
- Nie bądź dzieckiem, Dawson, potrzeba czegoś wiecej niż kilku wspólnych wyjść, żeby nawiązać przyjaźń. - w głosie blondynki brzmiało zniesmaczenie.
- Dziękuję - syknęłam przez zaciśnięte zęby. - Przyswoiłam lekcję.
Wyszłam z Sonic Booma, czując, że tak długo chamowane łzy za moment znajdą ujście. Nie chciałam płakać. Nie teraz. Musiałam znaleźć Austina i wytłumaczyć mu, że to kolejna intryga Eve.
- Austin, proszę, odbierz - ignorował moje połączenia. - Proszę!
Poczta głosowa.
- Austin - zaczęłam powoli i rozważnie. - Wiem, że ostatnie, na co masz ochotę, to widok mojej twarzy, ale proszę, daj mi wytłumaczyć! To nieporozumienie, rozumiesz? Przecież mnie znasz i wiesz, że cię kocham! Musisz to wiedzieć! Zadzwoń, przyjdź, cokolwiek. Proszę! To nie było tym, na co wyglądało! Kocham cię, kocham cię, kocham cię!
Próbując się nie rozpłakać, dotarłam do przystanku. Autobus pojawił się w tej samej chwili, kiedy doszłam na miejsce. Zajęłam miejsce na samym tyle i oparłam głowę o szybę. Czułam się niestabilna psychicznie i fizycznie. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpadnę na małe, malutkie kawałeczki. Właściwie to już się rozpadałam, a myśl, że Austin teraz może się już pakować, całkowicie mnie mroziła. Tylko, że nie mogłam zrobić niczego wiecej. Mogłam jedynie czekać.
Dotarłam do domu i całkowicie ignorując rodzinę oraz obiad, pobiegłam do siebie. Nie byłam w stanie z nikim rozmawiać. Jak wariatka wciąż naciskałam zieloną słuchawkę przy imieniu Austina. Na próżno. Może był w domu? Minąwszy zaskoczonych bliskich, wybiegłam z domu i skierowałam się do domu Moonów. Nie miałam szczęścia. To Cass otworzyła drzwi.
- Muszę porozmawiać z Austinem! - krzyknęłam z żądzą mordu w oczach.
- Nie ma go - blondynka nawet nie próbowała udawać miłej.
- Cassidy, to ważne - nerwowo wykręcałam palce.
- Powiedziałam już, że go nie ma - dziewczyna taranująca przejście spojrzała na mnie z góry. - I jeszcze jedno, nie mieszaj się do mojego życia! Nie wiem, co sobie myślałaś nasyłając na mnie Jasona i nie obchodzi mnie to, ale radzę ci odpuścić i jemu także. To skończone.
Stałam osłupiała i wzrokiem, który tęsknił za rozumem spoglądałam na Cass.
- To skończone - z naciskiem dodała blondynka, a później przyjrzała mi się. - Tak, jak ty i Austin, jak mniemam.
Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Poszłam do Deza, myśląc, że może tam znajdę blondyna. Niestety, mój przyjaciel był sam. Nie byłam w stanie dłużej powstrzymywać łez. Szlochając, opowiedziałam Dezowi wszystko. Nie oceniał mnie. Rozumiał. Mówił, że wszystko będzie dobrze, że porozmawia z Austinem, a ja chciałam mu wierzyć. Wierzyłam w te zapewnienia, wypowiadane cichym, ciepłym głosem. W końcu się uspokoiłam. Choć to zabrzmi strasznie, wróciłam do domu, zjadłam szarlotkę i cały wieczór uczyłam się do egzaminów.
Drogi pamiętniczku, minęły dwa dni, a Austin wciąż milczy. Zostawiłam mu tysiące wiadomości. Pukałam do drzwi o różnych porach. Nic. Nie pokazał się nawet w szkole. Martwiłam się. Bałam się, że mógł zrobić coś głupiego. Cass zbywała mnie bezczelnymi komentarzami, a we mnie rosła wściekłość.
Okay, rozumiem. Chłopak musiał być zły, kiedy zobaczył tę nieszczęsną scenę w Sonic Boomie, ale to nie wyjaśniało jego późniejszego zachowania. Gdyby unikał tylko mnie, może byłabym w stanie to zrozumieć, ale on unikał wszystkich. Nawet Deza. I dzisiejszego wieczoru, kiedy powtarzałam materiał z angielskiego, nagle mnie oświeciło. To była tylko wymówka! Austin pogodził się z wyjazdem i ta sytuacja stała się zgrabnym wybiegiem, czymś, co pozwoli mu w miarę bezboleśnie rozstać się z Miami. Najzwyczajniej w świecie blondyn się poddał. Bardzo mi przykro, panie Moon, nie wziął pan jednego pod uwagę - ja się nie poddałam. Znajdę cię, gdziekolwiek jesteś i nie pozwolę ci odejść.


______________________________

Happy birthday to me, happy birthday to me!
Witam serdecznie w ten uroczy, sobotni poranek! Zgadnijcie kto ma dziś urodziny?
*Panna Mika podnosi rękę. Obie ręce. I stopy też, bo może ktoś przeoczył*
Właściwie to rozdział czekał gotowy od jakichś dwóch dni, ale jestem takim narcyzem, że kocham czytać urodzinowe życzenia, także wiecie, nie krępujcie się! :D

Ps. Uściski i podziękowania dla Ani, która nie tylko cierpliwie znosiła moje narzekania "to ebola. To na pewno ebola. Umieram. Doktor Google wie lepiej. To ebola. Gówno, nie grypa", ale wspierała mnie i podrzucała super linki. Step-step-stepu-step - you know what I mean. :D

Trzymajcie się ciepło!

wasza m.