Strony

niedziela, 23 listopada 2014

"Wstawanie przed dziesiątą w weekendy jest niezgodne z prawem..."


20 grudnia

Drogi Panie Prezydencie, proszę do Konstytucji dodać zapis mówiący o tym, że wstawanie przed godziną dziesiątą w weekendy jest niezgodne z prawem.
- Pszczółko, proszę, nikt inny sobie z tym nie poradzi - tato stał w drzwiach i nie pozwalał mi wrócić do cieplutkiej kołderki.
- Tato, niech zajmie się tym Eve - jęknęłam. - Albo ty!
- Kochanie, ja mam na głowie remont, a Henrietta nie daje sobie rady z tym zamówieniem - spojrzałam na ojca groźnie, ale posłusznie wygrzebałam się z łóżka.
- Ale później wracam do leniuchowania - zastrzegłam.
Wczoraj do późna siedzieliśmy u mamy i Marka na kolejnej spontanicznej, rodzinnej imprezie. Zaczęło się niewinnie.
- Zdaaaaałam! - wykrzyknęłam, kiedy tylko przekroczyłam próg domu. - Matematyka zaliczona na czwórkę! Chemia też! Hiszpański, angielski i historia cywilizacji na piątkę!
Pomachałam babci przed oczami kartką z wynikami. Tak bardzo się bała, że obleję, teraz kamień spadł jej z serca. Na zmianę śmiała się i gratulowała mi.
- A wam co tak wesoło? - Kathy i tato weszli do domu. Byli obładowani torbami z wałkami, pędzlami i innymi szpachelkami. To znaczy tata był. Kathy niosła jedynie swoją torebkę.
- Rozdali nam wyniki egzaminów - wyjaśniłam. - Wszystko zaliczone.
- Moja dziewczynka! - ucieszył się ojciec.
- Wiedziałam, że sobie poradzisz - uśmiechnęła się Kathy. - Mama już wie?
Zaprzeczyłam ruchem głowy. Wciąż trudno było mi uwierzyć, że jesteśmy z Penny na takim etapie w naszych relacjach, może jeszcze nie serdecznej miłości ponad wszystko, ale gdzieś w okolicach. Pracujemy nad tym. Codziennie, cegiełka po cegiełce budujemy most nad latami pełnymi żalu i złości.
- Trzeba do niej zadzwonić - kto by pomyślał, że mój tata będzie się tak palił do kontaktów ze swoją eks-żonką. Chyba prawdą jest, że czas i nowa miłość to najlepsze lekarstwa. Od kiedy w życiu mojego ojca pojawiła się Katherine bardzo się zmienił. Stał się pogodny, dużo się śmiał i żartował. Interesował się moim życiem i znał wszystkich moich przyjaciół. W jego oczach znów pojawiły się te iskierki ciepła, dzięki którym człowiek od razu wiedział, że w towarzystwie tego gościa jest bezpieczny. Tak bardzo przypominał mojego kochanego tatusia, który czytał mi baśnie i śpiewał kołysanki.
- Jest po prostu szczęśliwy - pomyślałam, słuchając, jak wesoło rozmawia z Penny. Uśmiechnęłam się. Był jak duże dziecko. Niemożliwe, że jest ojcem dwóch nastolatek i czeka na kolejnego potomka. Spojrzałam na Kathy, uśmiechała się pod nosem, jestem pewna, że myślała o tym samym. Bardzo ją polubiłam. Szczególnie, kiedy przestała nosić tipsy i krzykliwe ubrania. Wszyscy mieli rację - to naprawdę ciepła, kochana i troskliwa osoba. Maleństwo ma szczęście, Katherine będzie świetną matką, taką, której mi zawsze brakowało.
Obserwując Kathy i tatę, uświadomiłam sobie jedną rzecz - ja już cholernie kocham to dziecko i jestem pewna jednej rzeczy, zrobię wszystko, żeby ono, mój mały brat lub mała siostrzyczka, nigdy nie czuło tego psychicznego odrzucenia, tej izolacji i braku miłości.
- Dziewczyny, Penny i Mark zapraszają nas na dzisiejszą kolację! - zawołał uradowany tato.
- A co z malowaniem? - halo, nie chcę spędzać świąt w odrapanym domu, w którym zamiast choinki stoją drabiny i wiadra.
- Dziś zajmiemy się tylko salonem, a jutro nadrobimy - ojciec już się kierował w stronę schodów, co oznaczało koniec dyskusji. Niechętnie udałam się do siebie. Nie miałam pojęcia w co się ubrać, a w dodatku nie miałam kreacji na Bal Gwiazdkowy. Właściwie to bal powinien odbyć się w sobotę, ale ze względu na poniedziałkową premierę musicalu, Cornflower postanowiła to połączyć, a zebrane pieniądze, jak co roku, przekazać na cele dobroczynne. Bal, musical - mało mnie to interesowało - nadchodzący poniedziałek przerażał mnie z innego powodu. To tego dnia dowiem się co postanowił Austin, czy zostaje w Miami, czy wraca do Denver.
- Cholerne święta - mruknęłam i ściągnęłam z siebie czarny sweter z reniferem. Właściwie to bardzo lubię Boże Narodzenie. Kocham ten, okay, może dość infantylny i przez niektórych nazywany zakłamanym, klimat. Wszędzie mrugają kolorowe lampki, Mikołaje, renifery, elfy i bałwanki wyskakują z każdej witryny, ludzie są dla siebie mili i serdeczni, w całym mieście roi się od choinek. Marzę, żeby kiedyś w świąteczny poranek zobaczyć śnieg. W Miami to nierealne, ale zadręczam wszystkich przyjaciół opowiadaniem o tym. Zawsze z ekscytacją i podnieceniem czekam na Boże Narodzenie, ale w tym roku jedyne co czuję, kiedy myślę o świętach, to strach i niechęć.
- Cholerne święta - powtórzyłam i nerwowo przerzucałam kolejne ubrania. - Cholerny bal, cholerny musical, cholerna Cassidy, cholerne Denver, cholerna kolacja, cholerny remont.
Ulżyło mi. Przerzuciłam przez ramię rozkloszowaną spódniczkę, luźny, biały tshirt i dżinsową katankę. Stojąc pod prysznicem, próbowałam się wyciszyć. Woda zawsze działała na mnie uspokajająco. Nie ma znaczenia, czy to ocean, czy strumień płynący z kranu - terapeutyczne działanie wody jeszcze nigdy mnie nie zawiodło. Tak było i tym razem. Do poniedziałku jeszcze trochę czasu, będę się zamartwiała później. Dziś chcę świętować! Zaliczyłam pieprzone egzaminy i należy mi się trochę relaksu. Jeszcze tylko ten cholerny poniedziałek i aż do szóstego stycznia zero szkoły! Tak, tak, tak!
Rozmyślając, przygotowałam się do wizyty u mamy. Nie miałam pojęcia, o której godzinie wychodzimy, a wolałam nie ryzykować, że pojawię się rozczochrana, w rozmazanym makijażu i ubrana w dresy.
Wyszczerzyłam się do swojego odbicia i wyszłam z pokoju.
- Cześć - uśmiechnęłam się na widok Deza, Trish, Austina i Mike'a. - Co tu robicie?
- Malujemy - zachichotała moja przyjaciółka. Siedziała na kanapie i popijała kawę. Tak. Na pewno była strasznie zajęta malowaniem.
- Nie martw się, Ally - Mike uśmiechnął się uspokajająco. - Baw się dobrze, a my się wszystkim zajmiemy.
- Powinniście odpoczywać, a nie harować tutaj - zaoponowałam. Było mi głupio. Moi przyjaciele mieli równie intensywny okres. To nie fair, że ja będę się obijała, a oni będą walczyć z farbą.
- Spokojnie, mała, uwiniemy się z tym do końca weekendu i zostanie nam masa czasu na leniuchowanie - Mike nie dawał za wygraną. CeCe miała rację, kiedy powiedziała, że ten chłopak oddałby ostatnią koszulę potrzebującemu. A później by mu ją wyprał, wyprasował i jeszcze wykrochmalił. To niesamowite jak bardzo ta dwójka się różni - Michael to sama dobroć i serdeczność, CeCe, cóż, wiele można o niej powiedzieć, ale na pewno nie można nazwać ją serdeczną.
- Jak ja się wam odwdzięczę? - westchnęłam.
- Poświąteczna pizza i kawa w naszej knajpie załatwi sprawę - zachichotała CeCe. Nie miałam pojęcia, że ona i Rocky także są tutaj.
- Stoi - wybuchnęłam śmiechem. Żartowaliśmy jeszcze przez moment. Austin był dziś wyjątkowo milczący. Szczerze mówiąc, wciąż był na mnie zły. Dez i Ty wciąż mu dogryzali.
- Austin, mógłbyś mi pomóc? - zapytałam. Powinnam go przeprosić.
- Jasne - mruknął bez entuzjazmu. Wywróciłam oczami. Na znak moich dobrych intencji, zaprowadziłam blondyna do kuchni i usiadłam na krześle - jednym z nielicznych mebli, które znajdowały się w pomieszczeniu.
- Przepraszam, Austin - spojrzałam mu prosto w oczy. - Naprawdę.
- Okay, Ally - chłopak opierał się o blat.
- Jak mocno jesteś na mnie zły? - zapytałam przegryzając wargę.
- Bardzo mocno - mruknął blondyn, ale uśmiechnął się ironicznie. Już wiedziałam, że się zgrywa i teraz zmusi mnie do czegoś, czego nie chcę zrobić.
- Ach tak? - uniosłam brew.
- Tak, teraz musisz mi to wynagrodzić.
- Wszystko, co rozkażesz -wybuchnęłam śmiechem.
- Pójdziesz ze mną na ten Bal Gwiazdkowy - wiedziałam. Wszyscy się na niego wybierali, a ja uparcie odmawiałam udziału. Wolałam się zakopać pod kołdrą.
- Muszę? - jęknęłam. Nie lubię takich imprez. Okay, bal haloweenowy był super, ale te przygotowania to jakiś koszmar.
- Nie - wywróciłam oczami. Panie Moon, jest pan dzieciakiem.
- Niech ci będzie - westchnęłam ciężko. - Pójdę na ten głupi bal.
Blondyn uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło.
- Wracam do pracy.
Super. Nie dość, że mam tyle zajęć, jeszcze muszę znaleźć kieckę na imprezę. Nic, tylko wystrzelić się gdzieś daleko. Na księżyc albo na Marsa. Ciekawe czy NASA wynajmuje rakiety? Taka kosmiczna taksówka, czy coś.
Nie miałam czasu dużego się nad tym zastanawiać, bo w kuchni zjawił się ojciec i zaczął mnie poganiać. Wzięłam na torebkę i posłusznie zajęłam miejsce w samochodzie.
U Simmsów panował chaos, jak zawsze. Meg czasami zachowuje się jak dwulatka, a Jack nie pozostaje daleko w tyle. Jedynie Kika nie brała udziału w ich wariactwach, ale wspierała ich i pokrzykiwała do nich z kanapy.
- Siadajcie, zaraz przyjedzie Kristina - Mark zaprowadził nas do salonu. Kathy i Sally zniknęły w kuchni razem z Penny. Babcia twierdzi, że mama i Katherine bardzo się polubiły. Coś w tym jest. Kilka razy były razem na zakupach i regularnie do siebie dzwonią. To chore, ale już dawno się przyzwyczaiłam, że moje życie często przypomina scenariusz jakiegoś dennego serialiku. W sumie to chyba lepiej, że jest właśnie tak. Życie stało się o wiele ciekawsze i bardziej pogodne, odkąd nienawiść ulotniła się z naszej rodziny.
- Cześć, kochani! - ciocia i dziewczyny weszły do salonu. Byłam tak zamyślona, że nawet nie usłyszałam dzwonka do drzwi. Kika mówi, że kiedyś stracę głowę przez swoje roztargnienie i chyba coś w tym jest. Nie zliczę, ile razy wpadłam w słup czy w znak drogowy, bo autentycznie ich nie zauważyłam, tak bardzo załębiłam się w swoje myśli.
- No i jak egzaminy? Ally? Jack? - ciocia nie bawiła się w żadne podchody. Od razu zasypała nas pytaniami. Tato nie pozostał dłużny, Kostka i Em, także się nie wykręciły od przesłuchania. Przed dobre dwadzieścia minut temat egzaminów nie schodził z naszych ust. Następnie, już przy stole, rozmawialiśmy o ślubie taty i Kathy, naszym remoncie, dziecku i planowaliśmy, jak spędzimy święta. Po długich dyskusjach, w końcu stanęło na tym, że wigilię spędzimy u nas, świąteczny obiad zjemy u Penny, a Nowy Rok u cioci Kristiny, u której również dorośli i Meg spędzą sylwestra.
- U kogo robimy imprezę? - szepnął Jack, kiedy siedzieliśmy już przy deserze, a dorosła część naszej rodziny rozwodziła się nad tym, jak bardzo elegancko będzie wyglądał nasz salon, po przemalowaniu go na szaro i dodaniu pudrowo różowych dodatków.
- Imprezę? - odszepnęłam. Nie rozumiałam o czym mówi mój brat.
- Sylwestrową - uśmiechnął się chłopak. - Rodzice będą u cioci, będziemy mieć wolne domy.
- Wiesz, że nas zabiją, kiedy się dowiedzą? A później dadzą nam szlaban. Gdzieś tak do czterdziestki.
Jack wybuchnął śmiechem, czym zwrócił na siebie uwagę Emmy.
- O czym mowa? - szepnęła i wpakowała sobie do ust wielką łyżkę musu truskawkowego. Poszłam za jej przykładem, więc to mój brat wtajemniczył ją w plan imprezy. Właściwie nie było jeszcze żadnego planu, same luźne myśli, ale bardzo kuszące. Jeszcze nigdy nie byłam na prawdziwej imprezie. Może czas to zmienić? Jack ma rację - rodzice spędzą sylwestra u cioci, co będziemy robić my, jeszcze nie zostało ustalone. Mielibyśmy kilka godzin na sprzątanie, bo dopiero o piętnastej mamy być na noworocznym obiedzie.
- Porozmawiam z Trish - jedyną luką w planie sekretnej imprezy są jej rodzice, jeśli sami się gdzieś wybierają, nie zauważą, co kombinujemy. - Myślę, że sylwestra urządzimy u mnie.
- Naprawdę? - ucieszyła się Em. - Ale super!
- Słuchajcie - zdążyłam sobie wszystko ułożyć w głowie - to się uda, bo wcale nie okłamiemy rodziców. Tylko nie powiemy całej prawdy.
- Nie rozumiem? - Jack zmarszył brwi.
- To proste, powiemy, że będziemy oglądać filmy i się obijać u mnie, a w rzeczywistości zrobimy wielką imprezę dla wszystkich naszych przyjaciół.
- Allyson - brat spojrzał na mnie z uznaniem - gdybym nie wiedział, że jesteś bardziej niedoświadczona w tej kwestii niż ja, pomyślałbym, że wyprawianie sekretnych imprez masz opanowane lepiej, niż grę na pianinie.
W grze na pianinie jestem mistrzem. Potrafię grać z zamkniętymi oczami.
Wybuchnęłam śmiechem.
- Nie napalajcie się jeszcze - zastrzegłam. - Muszę jeszcze sprawdzić kilka szczegółów.
- O czym tak zawzięcie dyskutujecie, dzieciaki? - zapytał Mark.
- O Balu Gwiazdkowym - odpowiedziałam i jestem pewna, że nawet się nie zaczerwieniłam. W wieku szesnastu lat w końcu nauczyłam się kłamać.
- Nie wiedziałam, że idziesz na bal? - zdziwiła się Sally.
- Bo nie miałam zamiaru iść - zwiesiłam głowę. - Nie mam nawet sukienki, a to już w poniedziałek.
- Kochanie, chodź, zerknijmy do mojego magicznego kuferka, może coś znajdziemy - roześmiała się Penny. Posłusznie ruszyłam za nią w stronę schodów. Pomyślałam o pięknej kreacji, którą uszyła mi na bal halloweenowy. Może uda się ją jakoś przerobić?
- Spójrzmy, co tu mamy - weszłyśmy do pokoju, który służył za pracownię. Stało tu pełno manekinów, wszędzie leżały skrawki materiału, w rogu pomieszczenia znajdowała się maszyna do szycia, mama bardzo rzadko z niej korzystała, dostała ją od swojej mamy i chociaż od tej pory, kupiła wiele innych modeli, ten zawsze jej towarzyszył.
- Babcia Anne jeszcze żyje? - zapytałam zawstydzona. To straszne, ale nie miałam pojęcia, co dzieje się z rodzicami Penny. Wiem tylko, że pochodzą z Luizjany i nazywają się Brooks. Anne i Steffan Brooks.
- Oczywiście, dziadek także - mama ani słowem nie skomentowała mojej wiedzy, a raczej jej braku. - Widujemy się kilka razy w roku. Zawsze o ciebie pytają.
Wymruczałam coś pod nosem, a moja towarzyszka uśmiechnęła się pobłażliwie. Bardzo dobrze wiedziała, że to z jej powodu nie widziałam dziadków od czasu, gdy byłam malutką dziewczynką.
- Mogłabym ich kiedyś odwiedzić? W wakacje? - zapytałam niespodziewanie dla samej siebie.
- Oczywiście, kochanie, ucieszą się - kiedy Penny się uśmiecha, na jej twarzy ukazują się dołeczki. Odziedziczyłam to po niej. - A teraz spójrz.
Zerknęłam na zwoje czerwonego materiału, który kobieta trzymała w dłoniach.
- O mój Boże! - nie byłam w stanie wykrztusić z siebie nic więcej.
- Podoba ci się?  - zapytała Penny. - Uszyłam ją dla ciebie na ślub Lestera.
- Jest idealna! - wykrzyknęłam. Jeśli twierdziłam, że halloweenowa kreacja była najpiękniejszym, co widziałam, teraz musiałam wypluć te słowa. Ta suknia biła tamtą na głowę.
- Chodź, przymierzysz - mama pomogła mi wsunąć na siebie to cudo. - Jest czerwona, myślę, że na świąteczny bal będzie w sam raz.
- O mój Boże! - powtórzyłam ponownie. Góra sukienki była obcisła, obszyta srebrnymi kryształkami, dół rozszerzał się. Z boku było szerokie rozcięcie.
- Pokażesz się reszcie? - Penny delikatnie popchnęła mnie w stronę drzwi. - Na pewno są ciekawi, co my tutaj robimy.
- Czy ja wiem? - odparłam przeciągle, zagryzając wargę. Trochę się wstydziłam. Siłą zostałam zmuszona do zejścia na dół. Wszyscy wciąż siedzieli przy stole i wesoło rozmawiali.
- Ally! - Mark zerwał się z krzesła i zagwizdał.
- Wyglądasz - tato pokręcił głową i uśmiechnął się z czułością - olśniewająco!
- Austin oszaleje, kiedy cię zobaczy! - Kostka klasnęła w dłonie.
- Spróbowałby nie, nauczyłbym go dobrego gustu! - zawołał Jack groźnie.
- Już, już - zachichotałam. - Może być?
- Wyglądasz jak królowa!
- Jest super!
- Koniecznie musisz ją włożyć na bal!
- Jeszcze się pytasz, głupia?!
Ze wszystkich stron dobiegały mnie entuzjastycznie wykrzykiwane zapewnienia, że jest dobrze. Cóż, jeden problem z głowy.
Reszta wieczoru upłynęła nam równie przyjemnie. Żartowaliśmy i dyskutowaliśmy do północy. W łóżku znalazłam się dopiero około drugiej, ale nie przejmowałam się tym. Jest weekend.
Tja. Wolna sobota. Dobre sobie. Ziewając, wgryzałam się w bułkę i starałam się skupić na słowach taty. Jakaś szkoła pianistów ma problem z naszym zamówieniem. A może to my mamy problem z nimi? Mam nadzieję, że w sklepie znajdę odpowiednie dokumenty, bo nic nie zrozumiałam ze słów ojca. Mój mózg znajdował się jeszcze gdzieś w odległych krainach.
- Załatw to, pszczółko i wracaj do domu, mamy masę pracy - zakończył swój monolog tata i wyszedł z kuchni.
Na półśpiąco wsunęłam na stopy trampki w tygrysie wzory.
- Wychodzisz? - Austin pomógł mi się podnieść, choć wizja kilkuminutowej drzemki na podłodze była kusząca. Nie miałam pojęcia, że ekipa remontowa pod przewodnictwem Mike'a już stawiła się na posterunku.
- Mhm - mruknęłam z twarzą wtuloną w tors chłopaka. Tylko go nie opluj, Ally. Czasami ślinię się przez sen. - Jadę do Sonic Booma.
- Ally?
- Tak? - próbowałam otworzyć oczy.
- Podwiozę cię, co? - blondyn delikatnie odsunął mnie od siebie. - Wolę nie ryzykować, że zasniesz gdzieś po drodze i ktoś cię napadnie.
Mruknęłam coś niewyraźnie. Z trudnem otworzyłam oczy i wyszłam za chłopakiem. Wygodnie ułożyłam się na siedzeniu i zasnęłam zanim ruszyliśmy.
Dodatkowe czterdzieści minut snu było jak zbawienie. Podwójna kawa, którą blondyn kupił gdzieś po drodze też.
- Właściwie to dlaczego przyjechałeś autem? - zapytałam, kiedy dojeżdżaliśmy do Sonic Booma, a ja czesałam włosy.
- Odbieraliśmy rano farby i resztę rzeczy - Austin zaparkował obok sklepu.
- Wyzyskujemy was - mruknęłam, starając się stłumić ziewnięcie.
- Przestań - chłopak machnął ręką. - O której po ciebie przyjechać?
- Zadzwonię - pocałowałam go i ruszyłam w stronę wejścia.
- Jesteś wreszcie! - Eve była zdenerwowana. Nie rozmawiałam z nią od czasu tej akcji z Jasonem i nie mogę powiedzieć, żebym tęskniła za jej towarzystwem.
- Co jest? - jestem profesjonalistką. Prywatnie mogę jej nienawidzić, ale w sprawach sklepu zachowam lodowatą uprzejmość.
- Ta cholerna szkoła dla pianistów, niech ich szlag, wciąż nie daje nam spokoju.
- Gdzie są dokumenty?
- W biurze, ale ten kretyn tam siedzi! - syknęła dziewczyna i uderzyła dłonią w kontuar.
- Jaki kretyn? - nic nie rozumiałam.
- Miesiąc temu przyjęliśmy wielkie zamówienie dla tej nowej szkoły muzycznej. Oni zapłacili, my wysłaliśmy towar.
- No i? - zdziwiłam się. To typowe procedury.
- No i zamówienie zginęło!
- Co?!
- Sześćdziesiąt fortepianów!
- Niemożliwe!
- A jednak! - o cholera! Co ja mam zrobić?!
Oddychaj, Ally. Coś wymyślisz.
- Załatwię to - mruknęłam słabo i ruszyłam w stronę biura. Pierwszy raz byłam w takiej sytuacji. Teoretycznie to nie jest nasza wina, wysłaliśmy towar, firma kurierska przejęła odpowiedzialność, w praktyce musimy wysłać kolejny towar albo zwrócić pieniądze. Tyle wiedziałam.
- Dzień dobry - uśmiechnęłam się, wchodząc do gabinetu taty. - Przepraszam, że musiał pan czekać.
- Czym jest godzina w porównaniu z miesiącem - zakpił mężczyzna i nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Był wściekły. Nie dziwię mu się.
- Jestem pewna, że zaraz znajdziemy rozwiązanie - starałam się zachować dobry humor i dyskretnie wyjęłam teczkę z szafy. Mężczyzna dalej mnie ignorował.
- Och, oczywiście - prychnął. - Moja szkoła nie jest w stanie funkcjonować bez tego sprzętu!
- Proszę się uspokoić - zajęłam miejsce za biurkiem i spojrzałam na mojego rozmówcę. - O cholera!
- Ally? - przede mną siedział Dave, chłopak, któremu wpakowałam się pod koła. - Co ty tu robisz?
- To mój sklep - uśmiechnęłam się.
- Przepraszam, zachowałem się bezczelnie - zawstydził się blondyn.
- Spokojnie - machnęłam ręką. - Opowiedz mi o wszystkim.
Chłopak pokiwał głową i zaczął mówić. Kilka miesięcy temu przeprowadził się do Miami i wraz ze swoim przyjacielem z college'u założył szkołę muzyczną.
- Jase jest wirtuozem pianina, stąd profil - uśmiechnął się. - Próbował sam załatwić tę sprawę z towarem, ale on jest jak dziecko.
- Czekaj, Jase? - zapytałam. - Jason?
- Znacie się? - teraz to blondyn się zdziwił.
- Bardzo słabo. Spotykał się z siostrą mojego chłopaka. Straszna suka z niej - ups! - Przepraszam, mamy dość skomplikowaną relację. Nieważne. Wróćmy do interesów.
Rozmawialiśmy jeszcze moment.
- Jestem pewna, że w ciągu kilku dni otrzymamy odszodowanie od firmy kurierskiej i wyślemy wam nowy towar. Dopilnuję tego osobiście! - zapewniłam. - Zostaw mi swój numer, zadzwonię, kiedy będę coś wiedziała.
- Super, Ally - chłopak podał mi wizytówkę. - Bardzk cię lubię, ale ta sytuacja jest...
- Dziwna - dokończyłam. - Rozumiem, Dave.
Spojrzałam na wizytówkę, którą trzymałam w dłoniach.
- David Cavendish i Jason Plate "Excelsior - szkoła muzyczna" - przeczytałam.
Hmm... Jason Plate. Ten facet może się jeszcze przydać. Skoro Cassidy wypowiedziała mi wojnę, czas się uzbroić. Jeśli blondi sądzi, że pozwolę jej stanąć między mną, a Austinem, grubo się myli.
- Wyglądasz, jakbyś planowała operację na miarę zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę.
- Blisko, blisko - wybuchnęłam śmiechem.
- Masz ochotę na kawę? - nagle zapytał chłopak. Cóż, w domu nikt się mnie tak wcześnie nie spodziewa.
- Tak, kawa brzmi super - uśmiechnęłam się.
Ruszyliśmy w stronę wyjścia.
- Nie będzie mnie już dziś - rzuciłam w stronę Henrietty, która przyglądała nam się podejrzliwie. Nie przejmowałam się tym. Nawet jeśli za moment zadzwoni do Austina i zacznie mu opowiadać swoje niestworzone historie, chłopak mi ufa i drugi raz nie da się jej podpuścić.
Gdzieś wewnątrz mnie pojawiło się nieprzyjemne uczucie, ale stłumiłam je. Przecież nie robię nic złego. To tylko kawa. Picie kawy nie jest niczym zdrożnym.
Tylko dlaczego czuję się, jak gdybym robiła coś okropnego?
- Wyluzuj, Ally - szepnęłam, kiedy chłopak wsiadał do auta. - To tylko kawa.

_______________________________

Jak ja nie lubię takich rozdziałów-zapychaczy. Kolejne już czekają gotowe i mówię Wam - dzieje się.
Bomba zrzucona na Hiroszimę - ach, te choroby popromienne, "Youriko moja miłość", Ania, pamiętasz?  XD

Wracam do rozmyślań mojej siostry, tej dziewczynie ktoś powinien odłączyć internety. Tato?

Widzimy się w środę!

wasza m.