Strony

sobota, 14 lutego 2015

"Prometeusz, niosący ludziom ogień..."

23 lutego

"Dziwny" - odbiegający od normy, osobliwy, nietypowy - takie słowa pojawiają się, gdy otwieram słownik na tym haśle. Wszystkie te wyrazy są prawdziwe i poprawne, ale mimo to, są okropnym niedomówieniem. Jeśli ktokolwiek chciałby poznać prawdziwą definicję słowa "dziwny", zapraszam do siebie. Do mojego świata, do tego pamiętnika, do wspomnienia o minionym weekendzie. Czy był dziwny? Cholera jasna, w żadnym języku świata nie ma odpowiedniego słowa by podkreślić, jak bardzo zakręcone dni przeżyłam.
A wszystko zaczęło się od czwartkowego wieczoru. Właściwie to nie, zaczęło się już wcześniej, ale to właśnie czwartkowy wieczór był punktem kulminacyjnym, chwilą zwrotną. To właśnie wtedy wszystko się posypało, poplątało i zagmatwało. Naiwnie wierzyłam, że naprawiam sytuację. Że jestem niczym Prometeusz, niosący ludziom ogień. Może przez chwilę nawet tak było. Tylko że zapomniałam o jednym - Prometeusz skończył cierpiąc okropne katusze. Rozważył opcje, ocenił ryzyko i podjął decyzję. Zrobił to, co uważał za słuszne i z godnością, wciąż przekonany o swojej racji, znosił cierpliwie otrzymaną karę. Ale ja nie byłam bogiem ani herosem. Nie byłam nawet przekonana czy dobrze zrobiłam. Po prostu podjęłam jedną z tych nie do końca przemyślanych decyzji. Zrobiłam jedną z tych rzeczy, które mogłabym dorzucić do bagażu z plakietką "życiowe doświadczenia". Mogłabym to zrobić, ale wtedy powinnam wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Nauczyć się czegoś na własnych błędach. Jasne. Nie w tym życiu.
- Nie sądzę żeby to był dobry pomysł - pokręciłam głową, upijając łyk herbaty. - Nie możesz się tak poddać.
- Ally, to bardzo piękne, że zawsze wierzysz w szczęśliwe zakończenie, ale czasami po prostu go nie ma - Liz uśmiechnęła się bezradnie.
Nawet nieumalowana, z niedbale związanymi, najprawdopodobniej nieuczesanymi włosami i w zbyt szerokiej, męskiej bluzie wyglądała pięknie i dziewczęco. Zazdrościłam jej tego. Niektórzy ludzie są za ładni i mają za dużo wdzięku.
- To nie kwestia szczęśliwego zakończenia, a rodziny - próbowałam oponować. - Prędzej czy później, rodzinie wybacza się wszystko.
No fakt, czasami to zajmuje wiele lat, jak było w przypadku moim i moich bliskich, ale to przemilczałam, nie chciałam dołować blondynki jeszcze bardziej. Już wystarczająco jej namieszałam w życiu.
- Nie, Ally, są takie rzeczy, których nie da się wybaczyć i zapomnieć - objęła kolana rękoma i zapatrzyła się w ścianę.
Było mi jej strasznie żal. Czułam się winna. Nie, nie czułam się, ja byłam winna.
Kiedy w czwartek wróciłam do domu, miałam mętlik w głowie. Na szczęście tata i Kathy byli u siebie, nie wiedziałabym, co mam im powiedzieć. Wyglądałam jak pozbawione emocji zombie. Bałam się dopuścić do głosu uczucia, bo wiedziałam, że jeśli zacznę rozstrząsać zachowanie Austina i jego obojętność względem mnie, rozpłaczę się. A płakać nie chciałam. Z całych sił starałam się trzymać w garści i po prostu przeczekać tę burzę, którą rozpętałam.
Przebrałam się w piżamę i położyłam do łóżka, czytając rozdział z matematyki. Zbyt mocno musiałam się skupiać na liczbach i definicjach, by myśleć o tej obojętności w oczach Austina. Na początku było trudno, miałam zbyt wielki chaos w głowie, ale po kilku próbach, udało mi się rozwiązać zadanie poprawnie. To było tak zaskakujące, że ze zdumienia, udało mi się zapomnieć na moment o przyczynie mojej nagłej miłości do matematyki. Podekscytowana niespodziewanym sukcesem naukowym, zeszłam na dół i zaparzyłam sobie herbatę. Byłam już w połowie drogi do swojego pokoju, gdy usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Było już zbyt późno na towarzystkie wizyty, dlatego przeczuwałam, że tajemniczy gość może mieć coś wspólnego ze mną. Intuicja mnie nie zawiodła, w progu stała Liz Cavendish.
- Hej - zmarszczyłam brwi, nie spodziewałam się jej tutaj.
- Hej, Ally - uśmiechnęła się przepraszająco. - Mogłabym dziś przenocować u ciebie? Nie znam nikogo innego w tym mieście.
- Jasne - pokiwałam głową i wpuściłam ją do środka. Pomyślałam o tym dniu, kiedy pojechałam szukać Austina w Sarasocie, a ona się mną zaopiekowała. Teraz role się odwróciły.
Zrobiłam jej herbatę i zaprowadziłam do pokoju gościnnego. Milczała przez cały czas i miała zaczerwienione, podpuchnięte powieki. Zżerała mnie ciekawość, co mogło się stać po moim wyjściu, ale nie chciałam pytać. To nie był dobry moment. Udawałam, że nic nie zauważam i irytująco radosnym głosem, opowiadałam, co gdzie się znajduje. Miałam wrażenie, że jest mi wdzięczna za nie rozstrząsanie tej sprawy. Kiedy będzie gotowa o tym mówić, sama zacznie temat.
- Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, poproś mnie albo Kathy - powiedziałam, kończąc prezentację domu.
- Dziękuję, Ally - uśmiechnęła się ciepło, po raz pierwszy od chwili przyjścia.
- Nie ma sprawy, Liz - machnęłam ręką. - Możesz zostać tak długo, jak tylko będziesz chciała.
- Nie chcę wam robić kłopotu, jutro pojadę do Dave'a, a później do siebie.
- Chcesz wrócić do Sarasoty? - zdziwiłam się. Kompletnie mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się, że wyjedzie. Nie teraz.
- Już nic mnie tu nie trzyma - szepnęła, siadając na łóżku.
- Masz tu rodzinę - zaoponowałam.
- Która mnie nie chce - wzruszyła ramionami. - A ja nie zamierzam się narzucać.
- Nie mówisz tego poważnie - pokręciłam głową.
- Ally, jeśli ktoś mnie nie chce, nie będę na siłę próbowała tego zmienić.
Usiadłam na łóżku, zapominając o wszystkich wcześniejszych myślach, o nie naciskaniu, o dawaniu czasu i o przyzwyczajaniu się do zaistniałej sytuacji.
- Opowiesz mi co się stało? - zapytałam szeptem.
Blondynka w milczeniu wyłamywała palce. Byłam pewna, że nie uda mi się niczego dowiedzieć, ale w chwili, gdy straciłam już nadzieję i chciałam wyjść, Liz zaczęła mówić.
- To było okropne, Ally - szepnęła. - Jeszcze nigdy nie widziałam takiej obojętności i chłodu.
- Rozmawialiście z Dave'm?
- Tylko przez moment.
To mnie zdziwiło. Myślałam, że będą rozmawiać godzinami, mieli tyle do wyjaśnienia.
- Jak to?
- Cass i Aus nie odezwali się do mnie ani słowem - wyznała łamiącym się głosem.
- Czy Austin się jakoś trzyma? - zapytałam. Cholernie się bałam o to, jak przyjmie zaistniałą sytuację.
- Zamknął się w sobie. Jest strasznie zagubiony - przyznała. - Ciężko mu się odnaleźć w tej sytuacji.
- A Cass? - jej los interesował mnie mnie, ale musiałam przyznać, że jej współczuję. To przecież ona najmocniej odczuła zniknięcie brata. To ona była jego przyczyną.
- Cassy - blondynka zamyśliła się. - Sama nie wiem. Chyba się ucieszyła z powodu Dave'a.
- Nie rozumiem - przyznałam szczerze. - Opowiedz mi wszystko.
Dziewczyna pokiwała głową. Była już spokojniejsza. I smutna. Bardzo smutna. Serce mi pękało na jej widok.
- Kiedy skończył się koncert, Dave zaprowadził nas do swojego gabinetu. To było strasznie dziwne. Cassidy zaczęła mówić jak nakręcona. O Nelsonie, o przeprowadzce, pytała o szkołę Dave'a. Wiesz, patrząc na nią, odnosiło się wrażenie, że w ogóle nie było tej całej sytuacji. Tej ucieczki i rozłąki. Austin był dość zdezorientowany, nie odezwał się ani słowem przez cały czas.
- A Dave? - strasznie trudno było mi uwierzyć, że Cass odwaliła numer z serii "zerwane więzi - spotkanie po latach".
- Dave był zaskoczony tym wybuchem entuzjazmu. Nie bardzo wiedział jak się zachować. Odpowiadał na pytania Cass, ale widać było, że nie czuje się komfortowo i najchętniej by uciekł. W końcu przerwał monolog Cassidy i powiedział, że to cholernie dziwna sytuacja. Przyznałam mu rację i... - dziewczyna zagryzła wargę i przez moment milczała. Uścisnęłam jej dłoń, chcąc dodać jej otuchy. - Cass wybuchnęła. Zaczęła wrzeszczeć, że nie mam prawa się odzywać, bo to wszystko jest moją winą.
- Obraziła cię? - znałam bardzo dobrze niewyparzony język i wybuchy złości panny Moon.
- To nie ma znaczenia.
- Oczywiście, że ma! - zaprzeczyłam. - Liz, cokolwiek ona powiedziała, nie bierz tego do siebie. To wyolbrzymione przez gniew kłamstwa.
- Nie, Ally - po policzku mojego gościa spłynęła łza. - Ona miała rację.
Wiedziałam, że cokolwiek powiem, nie zmienię niczego.
- I co się stało później? - zmieniłam temat.
- Dave się wściekł - odetchnęła głęboko, próbując nadać głosowi normalne brzmienie. - Powiedział, że Cass nie ma prawa tak mówić i jedyną osobą, do której powinna mieć pretensje, jest on. Później dodał, że powinna ochłonąć i wszystko przemyśleć, i wtedy porozmawiają.
- Spławił ją? - o cholera, tego też się nie spodziewałam. - A Austin?
- Nie powiedział nic.
- Martwię się o niego.
- Ja też - przyznała dziewczyna.
- Musimy coś z tym zrobić - postanowiłam. - Ty, ja i Dave.
- Tak - pokiwała głową.
- Lizzie - powiedziałam zawstydzona. - Przepraszam. Nie chciałam zniszczyć twojej rodziny.
- Nie zrobiłaś tego, Ally - zmarszczyła brwi. - Nawet tak nie myśl i się nie oskarżaj.
- Gdybym milczała... - zaczęłam, ale dziewczyna mi przerwała.
- Oni kiedyś by się spotkali - ucięła. - Dobrze, że nie okłamywałaś Austina, źle, że ja to zrobiłam.
- Naprawimy to, Liz - uścisnęłam jej dłoń i uśmiechnęłam się.
Nie miałam pojęcia co mogę zrobić, ale wiedziałam, że coś muszę. Moja rodzina także była rozbita, pełna złości i nienawiści, a mimo to udało nam się na nowo zjednoczyć, odbudować nasze relacje i stać się na powrót bliskimi sobie ludźmi, którym na sobie zależy. Skoro udało się nam, dlaczego miałoby się nie udać im? Okay, ich rany są głębokie i niezabliźnione, ale czas i wsparcie potrafią zdziałać cuda. I poczucie, że komuś zależy. Liz nie może się poddawać i odpuszczać. Nikt z nich nie może. I właśnie to starałam się wbić do głowy Austinowi, gdy w poniedziałek spotkaliśmy się w szkole. Nie pojawił się w piątek w szkole. Nie odezwał się do mnie przez cały weekend, który spędziłam w towarzystwie smutnej Liz i milczącego Dave'a. Nie przyjechał po mnie w poniedziałek rano. Ale nie miałam mu tego za złe. Tego, że nas wszystkich unikał także nie. Rozumiałam go. Miał mętlik w głowie, musiał sobie to wszystko jakoś ułożyć. A ja zamierzałam mu pomóc. Albo po prostu dać mu poczucie, że nie jest w tym sam. Że może na mnie liczyć. Że jestem. Że ma moje wsparcie. Nawet, jeśli go nie chce.
- Alls, wszystko gra, naprawdę - odpowiedział, gdy po raz kolejny zapytałam, jak się czuje.
Była przerwa na lunch, ale nie siedzieliśmy w stołówce, wyciągnęłam go na zewnątrz. Rozłożeni pod drzewem, z dala od uszu wszystkich mogliśmy otwarcie porozmawiać.
- A nie powinno! - zawołałam. - Powinieneś być wściekły!
- Na ciebie, bo nie powiedziałaś mi od razu? - zapytał zniecierpliwiony. - Czy na Liz, bo nie powiedziała mi w ogóle?
- Jesteś zirytowany - stwierdziłam, ignorując jego pytania. - Dlaczego?
- Nie sądzisz, że mamy powody?
- Nie wiem, Austin! Właśnie o to chodzi. Nie mam pojęcia, co myślisz i czujesz.
- Ja sam tego nie wiem - przyznał szczerze.
- Powiedz mi - postanowiłam spróbować z innej strony - byłeś zły, gdy zobaczyłeś Dave'a?
Blondyn zastanowił się nad tym.
- Nie - przyznał zdziwiony. - Nie byłem zły. Zaskoczony. Zdezorientowany. Na pewno nie zły.
- A co czułeś, gdy doszedłeś do wniosku, że wiedziałam? - musiałam to wiedzieć, nawet, jeśli miałoby to zaboleć.
Znów się zastanowił.
- Byłem wściekły na ciebie. Zawsze powtarzałaś, że prawda, prawda i tylko prawda, mimo i ponad wszystko. A nagle okazało się, że ukrywałaś coś takiego. To nie zraniło. Nie wiedziałem co mam myśleć i dlaczego to zrobiłaś. A później dotarło do mnie, że dla ciebie to także nie było łatwe i że przecież doprowadziłaś do tego spotkania, czyli wcale nie chciałaś mnie oszukiwać. Musiałem to wszystko jakoś sobie ułożyć. Nie chciałem cię widzieć, bo nie chciałem powiedzieć czegoś, czego wcale nie myślę i czego bym żałował.
To mnie uspokoiło. To egoistyczne i okropnie o mnie świadczy, ale najbardziej się bałam, że Austin myślał nad rozstaniem.
- Powiedz mi - szybko wyrzuciłam z głowy niechciane, przerażające wizje. - Powiedz mi, co czułeś w stosunku do Liz. I co teraz czujesz.
- Nie mówmy o niej - machnął ręką.
Bingo! Czyli to w osobie mojego gościa tkwi problem, nad którym tak głowi się blondyn.
- Wiesz, że mieszka u mnie?
Chłopak gwałtownie odwrócił głowę, najwyraźniej nie miał o tym pojęcia.
- Dziękuję - szepnął cicho.
- Zależy ci na niej, prawda? - zapytałam również szeptem.
- To skomplikowane.
- Martwiłeś się o nią - zmarszczyłam brwi. - Co się stało w gabinecie Dave'a? Liz nie chce mi nic powiedzieć.
To drobne niedomównienie. Powiedziała mi sporo, ale nic na swój temat.
- Cass zachowała się jak kompletna idiotka - prychnął zniesmaczony. - Opowiadała o sobie i wypytywała o jakieś pierdoły, a kiedy Dave i Lizzie stwierdzili, że to dziwne, zaczęła się na nią wydzierać, że jest przybłędą, która nie doceniła tego, co dla niej zrobiliśmy. Że jest niewdzięczną egoistką i to wszystko jest jej winą. Dave się wściekł, kazał Cass ochłonąć, a sam pobiegł za Lizzie, która zapłakana wybiegła.
Nie mogłam uwierzyć w to, co powiedziała Cassidy. Jak ona mogła?!
- Cassy przegięła - syknęłam przez zaciśnięte zęby.
- Miała prawo być wściekła - bronił jej Austin.
- Bez względu na to, jak strasznie się czuła, nie miała prawa nazywać Liz przybłędą ani egoistką. Ani oskarżać o tę sytuację.
- Nie, nie miała - przyznał.
- A ty? - zapytałam.
- Co ja? - odpowiedział pytaniem.
- Co ty o tym sądzisz? O Dave'ie i o Liz. O tym wszystkim.
- Nie wiem, Ally, naprawdę nie wiem - pokręcił głową. - Byłem dzieciakiem, gdy Dave wyjechał, ale nigdy się z tym nie pogodziłem. Zawsze miałem nadzieję, że wróci. Ale w moich wyobrażeniach wracał z własnej woli. Zabolało mnie to, że przez cały czas utrzymywał kontakt z Lizzie, nie z nami. Nie chciał nas, nie chciał mnie w swoim życiu. Dlaczego teraz miałoby to się zmienić? A z drugiej strony cieszę się, że żyje, ma się dobrze, jest tak blisko. Przecież to mój starszy brat! Człowiek, którego podziwiałem i chciałem być taki, jak on. Może uda się odbudować coś z naszej dawnej relacji? Nie wiem. Muszę myśleć o Cass. To dla niej rewolucja. Ona całe życie oskarżała się o jego wyjazd. Strasznie za nim tęskniła. Zanim to wszystko się stało, byli naprawdę blisko. Pamiętam, że Cassy zawsze była trochę zazdrosna o to, jak dobrze rozumieją się Lizzie i Dave. Cholernie ją to złościło. On twierdził, że jest głupia, bo przecież to ona zawsze będzie jego małą siostrzyczką, nie Lizzie. Tamtego dnia, wiesz, kiedy to wszystko się stało, to Liz miała jechać z Dave'm, ale on wziął Cass, żeby nie czuła się pominięta i przestała w końcu dogryzać Elizabeth. A teraz, gdy Dave tak nagle pojawił się w naszym życiu, pierwsze co zrobił, to zaczął bronić Liz. Cassidy jej tego nie wybaczy.
- Wszystko super - powiedziałam powoli, ostrożnie dobierając słowa. - Tylko że ja pytałam, co ty o tym sądzisz. Ty. Nie Cass.
- Ally - zaczął, ale nie dałam mu dojść do słowa.
- Byłeś wściekły na Liz? Za to, że ukrywała wiedzę na temat twojego brata?
- Nie, Ally - pokręcił głową. - To mnie zabolało. Myślałem, że mogę na nią liczyć w każdej sytuacji, a ona mnie oszukała. Wiedziała jak cierpię, jak boli mnie brak Dave'a. Cholera jasna, przecież to ona mnie pocieszała po jego wyjeździe! Ufałem jej, a ona zrobiła mi takie świństwo! Nie chciałem na nią patrzeć i możliwe, że przez moment nawet zgadzałem się ze słowami Cass.
- A teraz? - szepnęłam. - Co myślisz teraz?
- Musiała mieć jakiś powód - przyznał. - Dave i ona zawsze byli najlepszymi przyjaciółmi. Skoro do niej się zwrócił, gdy uciekł, musiał mieć pewność, że go nie wyda. Że może jej ufać. Rozumiesz? Zrobiła coś przeciwko sobie, żeby chronić kogoś, kogo kocha. To tak, jak z tobą, Ally - okłamujesz Garby'ego, żeby chronić Jacka. I to nie znaczy, że nie zależy Ci na Garby'm. Przecież oboje wiemy, że zależy. Ale na Jacku zależy ci bardziej. To, że Lizzie kryła Dave'a nie oznaczy, że nic dla niej nie znaczę. Po prostu Dave znaczy więcej.
To miało sens. I wyjaśniało chłód oraz izolację blondyna.
- Skoro to wszystko wiesz i rozumiesz, dlaczego jej tego nie powiesz? - zapytałam.
- Nie rozumiesz? Mam wybierać między Lizzie, a Cass?
- Więc co zrobisz? Będziesz przyglądał się w milczeniu i czekał na cud? A może liczysz, że jakoś to będzie?
- Ally, to moja siostra - szepnął.
- Dlatego pozwolisz sobą pomiatać całe życie i będziesz robił coś, czego wcale nie chcesz?
- To nie jest takie proste - syknął.
- Niektóre sprawy są proste - zaprzeczyłam. - Jeśli Cass zależy na tobie tak samo, jak ci na niej, zaakceptuje to. Możesz kochać je obie.
- Cassidy nigdy by mi tego nie wybaczyła.
- Więc co? Pozwolisz Liz wyjechać i myśleć, że jej nienawidzisz? - zapytałam zniesmaczona.
- Nie wiem! Okay? Nie wiem!
- Gdybym była na twoim miejscu...
- Ale nie jesteś! - wrzasnął wściekły.
Nie zamierzałam się kłócić. Wstałam i ruszyłam w kierunku szkoły. W połowie drogi odwróciłam się i zawołałam:
- Gdybyś zmienił zdanie, wiesz, gdzie jej szukać.
Nie widziałam blondyna przez resztę dnia. Zresztą wcale się za nim nie rozglądałam. Potrzebował czasu. Ja też. Musiałam coś wymyślić. Głowiłam się nad tym aż do czasu powrotu do domu. Liz siedziała sama w salonie. Powiedziała, że tata i Kathy pojechali na badania. Wyglądała na przybitą, ale już nie płakała. Nie powtórzyłam jej tego, co powiedział mi Austin, chociaż bardzo chciałam. Nie miałam do tego prawa. To do niego należała decyzja, co zrobić. Starałam się oderwać Liz od depresyjnych myśli, ale nie sądzę, żeby mi się to udało. Ożywiła się nieznacznie, gdy przyjechał Dave. Tak, jak w sobotę i w niedzielę, leżeliśmy na sofie i udawaliśmy, że z fascynacją oglądamy jakiś głupkowaty serial.
- Jutro wracam do Sarasoty - powiedziała nagle Liz.
- Nie ma mowy - zaoponowałam. - Wszystko się ułoży, zobaczysz.
- Nie, Ally, nie ułoży - westchnęła zmęczonym tonem.
- Lizzie, potrzebuję cię tu - próbował ją przekonać Dave.
- Słuchajcie, ja to wszystko dokładnie przemyślałam - podniosła dłoń, dusząc nasze sprzeciwy. - W Sarasocie mam dom, pracę, moją galerię, jako tako zorganizowane życie. Tutaj nie mam nic.
Może to, co mówiła brzmiało rozsądnie, ale nie mogłam się z tym zgodzić. To była ucieczka.
- Daj spokój, mała - Dave przyciągnął ją do siebie i przytulił. - Masz mnie.
- I mnie - uśmiechnęłam się.
- I mnie.
Odwróciliśmy się gwałtownie. W drzwiach stał Austin. Speszony Austin.
- Masz mnie - powtórzył.

_______________________________

Hiya!
Nie jestem zadowolona z tego, co właśnie publikuję, zbyt szybko popchnęłam akcję z Dave'm i ciężko mi było się wyplątać. Mam nadzieję, że nie wyszło okropnie.

Właśnie otwieram butelkę wina, włączam film i mam do powiedzenia jedno - jeśli jest Wam smutno w Walentynki, pamiętajcie, że w inne dni roku też Was nikt nie kocha.

Wasza m.

czwartek, 12 lutego 2015

"Pieprzone Theatrum Mundi..."





19 lutego


Nigdy nie wierzyłam w przeznaczenie zapisane w gwiazdach. Ani w ten mityczny łut szczęścia. We wróżby z fusów od herbaty także nie. Ale jak mogę nie wierzyć, że gdzieś na górze nie siedzi jakaś istotka i nie pociąga za sznureczki, kiedy dzieją się takie rzeczy. Jakbyśmy byli tylko marionetkami. Jakbyśmy tylko odgrywali wyznaczoną, narzuconą nam z góry rolę i nie mieli wpływu na to, co się dzieje. Pieprzone Theatrum Mundi. Pieprzony Platon. Pieprz się. Ty i twoje głupie koncepcje. W ogóle wszyscy się pieprzcie. Szczególnie ty, Ally. Popisałaś się konkursowo. Zapamiętaj, nie wtrącaj się w sprawy, które cię nie dotyczą, kretynko!
A wszystko układało się tak cudownie...
- Bordowa? Tak sądzisz? - kręciłam się przed lustrem, przymierzając jedenastą sukienkę. - Nie za prosta?
- Jest okay - westchnął Austin.
- "Okay"? To za mało - zanurkowałam w szafie. - Przymierzę kolejną.
- Chcę umrzeć - blondyn zakrył sobie twarz poduszką.
Od dwóch godzin grzebałam w ubraniach, próbując wybrać kreację na wieczór. Trish wymiękła po czterdziestu minutach i wykręciwszy się testem z historii, poszła do domu. Austin nie miał tyle szczęścia. W sumie to nawet trochę mu współczułam, pewnie głowa mu pękała od ilości kolorów, długości, faktur i materiałów. W dodatku zapewne czuł się jak tego dnia, gdy wybieraliśmy się na obiad do Cass, wtedy męczyłam go tak samo.
- Wiem! Ta zielona! - wsunęłam na siebie sukienkę. Była urocza. Przed kolano, obcisła na górze, rozkloszowana na dole. Miała jeden rękaw. Czy tak wypada? - Nie. Jednak nie.
- Alls, to tylko koncert charytatywny w jakieś szkole, nie Oscary czy festiwal w Cancun.
Odwróciłam się i spojrzałam na chłopaka z miną mówiącą jedno: co ty wiesz o życiu, dziecko? Nie mogę wyglądać źle. To ważny wieczór. Wszystko dziś może się zmienić, chociaż Austin nie ma o tym pojęcia.
Po cudownym weekendzie powrót do rzeczywistości był wyjątkowo trudny. Zastanawiałam się, czy nie przedłużyć mojego prywatnego urlopu, ale chociaż chciałam to zrobić, myśli, które do tej pory udawało mi się utrzymać w ryzach, ekspodowały wewnątrz mojego mózgu. W dodatku zżerała mnie ciekawość. Cała ta sprawa z Dave'm i Moonami była mocno podejrzana i bardzo mi ciążyła. Musiałam wiedzieć! Nie zwykłam zostawiać odłogiem czegoś, co nie dawało mi spokoju. Zastanawiałam się, jak skonfrontować mojego znajomego z moim chłopakiem, Cass i Liz. Nie byłam aż tak naiwna, żeby sądzić, że wystarczy zapytać Dave'a. Jasne. Już to widzę. "Hej, Dave, nie nazywasz się przypadkiem Moon i nie uciekłeś z domu?" Na pewno by mi odpowiedział. Musiałam wymyślić coś innego. I to niewzbudzającego podejrzeń. Nie byłam tego pewna, ale jakiś głos w mojej głowie, może intuicja, szeptał, że Lizzie od bardzo dawna miała świadomość, gdzie jest David. Czułam całą sobą, że musiała mu pomagać. Jej spojrzenia, monosylaby, to były wyraźne wskazówki. No i nazwisko. Bardzo dobrze pamiętałam, co było napisane na wizytówce szkoły, której współwłaścicielem jest mój znajomy - David Cavendish i Jason Plate - "Excelsior" szkoła muzyczna. Nie wierzę, że, jeśli oczywiście się mylę, blondyn używa nazwiska Elizabeth z sentymentu.
- Ta szara - powiedział Austin i wyrwał mnie z zamyślenia.
- Bo ja wiem? - skrzywiłam się. - Taka zwyczajna.
- Alls, jeśli zobaczę kolejne kiecki, wychodzę i nie wracam - zagroził.
- Zgrywasz się? - zapytałam niepewnie.
Z nim nigdy nie wiadomo.
- Mówię poważnie - westchnął. - Cokolwiek założysz, we wszystkim będziesz wyglądała wspanialne.
Uśmiechnęłam się i postanowiłam zaryzykować.
- Raz, dwa, trzy - wyliczyłam zamykając oczy i kręcąc się wkoło. - Raz, dwa, trzy, idziesz ty!
Wysunęłam rękę i na oślep wyjęłam jedną kreację z dość sporych rozmiarów kupki, która utworzyła się na podłodze.
Szara. Cholerny prorok!
- Mówiłem - zachichotał.
- Oszukiwałeś - prychnęłam, ale wsunęłam na siebie sukienkę. Kupiłam ją kiedyś ppdczas wspólnych zakupów z CeCe, Rocky, Jose i Trish. Jak zawsze, nie byłam przekonana czy powinnam ją wziąć, ale, jak zawsze, dziewczyny mnie przekonały, że powinnam. Była prosta - rękawy 3/4, kokardka w pasie, ale miała piękną barwę.  Kolor, który kojarzył się z zamglonym, deszczowym porankiem, ni to szary, ni biały, naprawdę ciekawy. Taki nieoczywisty. Lubię takie proste, ale jednocześnie mające coś w sobie ubrania.
- Bardzo ci zależy na dzisiejszym wieczorze? - zapytał Aus, kiedy szukałam odpowiedniej biżuterii.
- Nie w sensie, o którym myślisz - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Nie byłam taka zdenerwowana, podekscytowana i jednocześnie zaciekawiona z powodu koncertu czy spotkania z Dave'm, a dlatego, że mieli towarzyszyć mi Moonowie. Tak długo rozmyślałam i szukałam pretekstu do konfrontacji, aż w końcu sam się znalazł. I to szybciej, niż przypuszczałam.
Leżałam już w łóżku i ostatni raz przeglądałam notatki przed wtorkowym testem z historii, gdy zadzwonił telefon. Ze zdumieniem zobaczyłam wyświetlające się imię blondyna, o którym tyle rozmyślałam.
- To niesamowite! - zawołałam zamiast powitania. - Właśnie chciałam do ciebie zadzwonić, tak dawno się nie widzieliśmy, mam masę nowin.
- Myślałem, że jesteś na mnie zła - powiedział. - O to, co powiedziałem w Boże Narodzenie.
- Miałeś rację, zresztą, zapomnij - machnęłam ręką, chociaż on nie mógł tego widzieć. - Masz ochotę na kawę?
- Chętnie - słyszałam w jego głosie entuzjazm. - Właściwie to dzwonię żeby cię zaprosić na pierwsze oficjalne wydarzenie w mojej szkole.
- Naprawdę? - ucieszyłam się. - Opowiedz mi więcej.
- W czwartek ogranizujemy koncert charytatywny, zbieramy pieniądze na wyjazd podczas ferii wiosennych dla biednych uczniów. Brakującą sumę dokładamy sami - wyjaśnił chłopak.
Poczułam ciepło w okolicy serca. To było naprawdę cudowne, że Jase i Dave tak bardzo przejmowali się losem innych.
- Będę na pewno - powiedziałam ciepło. - W waszej szkole?
- Tak. O dziewiętnastej
I nagle wpadłam na genialny pomysł.
- Hej, mogę zabrać przyjaciół? - zapytałam.
- Oczywiście, Ally, kogo tylko chcesz.
Ustaliliśmy szczegóły i rozłączyliśmy się, obiecując sobie, że w weekend wyskoczymy w końcu na tę kawę i opowiemy sobie, co działo się w naszym życiu przez ten czas, gdy mieliśmy urwany kontakt.
W mojej głowie już powstawał dokładny plan działania. Oczywiście, że wezmę przyjaciół, dokładnie to troje - Austina, Cassidy i Elizabeth. Cokolwiek Lizzie i Dave próbują ukryć, przykro mi, ale ja to odkryję. Dla swojej własnej satysfakcji i dla rodzeństwa Moonów. Może Liz chce dobrze, ale nie ma prawa oszukiwać ludzi, którzy ją przygarnęli. Nie w takiej sprawie. Wiedziałam, że z nią mogą być problemy - jest zbyt inteligentna żeby nie połączyć faktów, dlatego następnego dnia trochę nagięłam fakty.
- Słuchajcie, Sonic Boom dostał zaproszenie na jakiś koncert charytatywny - rzuciłam mimochodem, gdy siedzieliśmy u Ausa i oglądaliśmy telewizyjną relację z wystawy Liz. - Zbierają pieniądze na wycieczkę dla biednych uczniów, a my zawsze bierzemy udział w takich akcjach. Kathy powinna odpoczywać, więc ja zostałam oddelegowana. Chodźcie ze mną.
- Ale że my wszyscy? - zdziwiła się Cass.
Miała do tego prawo. Nawet ślepy by zauważył, że próżno między nami szukać kwiatków, serdeczności i siostrzanej miłości. Zazwyczaj po prostu kiwałyśmy sobie głowami i mruczałyśmy coś pod nosem.
- Tak - uśmiechnęłam się. A przynajmniej mam nadzieję, że nie była to mina nekrofilo-zoofila na widok martwego gołębia. - O ile masz ochotę.
- Pomyślę nad tym - wynamrotała, ale sam fakt, że się do mnie odezwała, pozwalał mieć nadzieję na jej obecność.
Liz, która nie miała pojęcia, która szkoła zaprosiła sklep, zgodziła się bez namysłu. Austin, ten z kolei najwyraźniej pamiętał, z czyją szkołą najwięcej problemów mieliśmy, posłał mi znaczące spojrzenie i rzucił jakąś monosylabą. Otworzył się dopiero, gdy znaleźliśmy się w jego pokoju.
- To jego szkoła, prawda? - zapytał, zaciskając usta w cieniutką kreskę.
- Kogo masz na myśli? - uniosłam brew, drażniąc się z nim.
- Tego twojego Dave'a - syknął.
Chyba twojego, kochanie, o ile mam rację.
- Po pierwsze, nie jest mój - spojrzałam na blondyna z czułością - a po drugie, jesteś słodki, gdy jesteś zazdrosny.
- Wcale nie jestem zazdrosny! - zaprotestował szybko.
- Jasne - zachichotałam z wyższością.
Każdy tak mówi, ja też. Nie, skąd, nie jestem zazdrosna, ale oddaj mi kluczyki od czołga, bo chcę przejechać tę su... Ej, ale dlaczego wyjmujesz granaty z mojej torby?! Wysadzę jej dom, jeśli jeszcze raz na ciebie spojrzy!
- Nie bądź śmieszna - prychnął, ale nie dałam się nabrać na tę udawaną ironię, zbyt dobrze go znam.
- Jasne - powtórzyłam.
- Niby o kogo mam być zazdrosny? No spójrz na mnie, Ally - wyprostował się, chcąc optycznie dodać sobie kilka centymetów, co w ogóle nie było potrzebne. - Myślisz, że jakiś Dave mógłby równać się z tym?
- W sumie - nawet nie kryłam rozbawienia - jesteście do siebie dosyć podobni. Wzrost, kolor włosów, postura.
Austinowi zrzedła mina. Nabijałam się z niego, chociaż wiedziałam, że dla niego to dosyć drażliwy temat. Wyglądał uroczo. Jak nieporadny, niepewny siebie chłopczyk.
- Ale masz coś, czego nie ma ani Dave, ani nikt inny- szepnęłam mu do ucha, splatając palce na jego szyi.
- Czyżby? - uśmiechnął się, kiedy zaczęłam go całować. - Co takiego mam, czego nie ma on?
Podniosłam głowę i spojrzałam głęboko w oczy Austina. Nasze twarze dzieliły milimetry.
- Mnie - szepnęłam.
Nic więcej nie zdążyłam powiedzieć, bo blondyn rzucił mnie na łóżko i zaczął całować. Między jednym, a drugim pocałunkiem osięgnęłam to, co chciałam, chłopak zgodził się pójść ze mną na ten koncert. Co więcej, przekonałam go, żeby pomógł mi wybrać odpowiednią kreację.
Myślę, że pożałował tego już w tym samym momecie, gdy zobaczył jak wielką górę sukienek przygotowałam do przymierzenia. Ku swojej rozpaczy, nie mógł się już wykręcić, więc z rezygnacją poddał się swojemu losowi.
- A w jakim? - zapytał, usłyszawszy moją enigmatyczną odpowiedź na swoje wcześniejsze pytanie.
Zastanowiłam się przez chwilę, udając, że tak bardzo zajmuje mnie wpinanie kolczyków. Cholernie chciałam, ale nie mogłam wyznać mu prawdy. Przerażał mnie fakt, jak często w ostatnim czasie musiałam uciekać się do kłamstwa. Ja! Przecież ja nie kłamałam nigdy. Nie potrafiłam tego robić. Brzydziłam się naciąganiem rzeczywistości i oszustwami. Zawsze sądziłam, że im starsza będę, tym łatwiej będzie mi z tą moją naiwną miłością do prawdy. Nic bardziej mylnego. Z każdym kolejnym dniem, drobne kłamstewka przychodzą mi coraz prościej. Czy to oznacza dorosłość? Jeśli tak, to ja poproszę o wehikuł czasu i powrót do przedszkola. A może szczerość jest domeną tylko odważnych ludzi? Nie można być tchórzem, żeby stanąć przed kimś i rzucić mu w twarz coś, co złamie mu serce. A na pewno nie przed kimś, na kim nam zależy, kogo kochamy. To nie kwestia wieku, a odwagi i siły psychicznej. Tak myślę i jeśli się nie mylę, jestem pieprzonym tchórzem. Muszę nim być, w przeciwnym razie tak gorączkowo nie szukałabym wymówki, tylko po prostu powiedziałabym o moich podejrzeniach w stosunku do Dave'a.
- To dobra inicjatywa - wzruszyłam ramionami. - Bardzo szlachetna. Chciałabym, żeby wszystko wyszło i się udało.
- O, czyli Dave jest szlachetny? - na pozór obojętnym tonem powiedział blondyn.
Wywróciłam oczami.
- Serio, Aus? - westchnęłam zrezygnowana. - Myślałam, że mamy już za sobą te sceny zazdrości.
- Nie jestem zazdrosny - prychnął.
Ta, a ja jestem Królową Syrenką Wróżką*.
- Kiedy facet brzmi jakby był zazdrosny, to znaczy, że jest zazdrosny - w moim głosie rozbrzmiewał ton Ewy z kącika pytań i porad w Bravo.
- Błagam cię, Alls - teraz to blondyn spojrzał na mnie z politowaniem. - Znowu nasłuchałaś się mądrości Dominiki?
- Co - przeciągnęłam "o" piskliwym głosem, który oznaczał, że zaprzeczam czemuś, co jest prawdą. - Skąd!
- Tak myślałem - zachichotał.
No halo, nie pozwolę podważać wiedzy i umiejętności mojego życiowego mentora! Spojrzałam na chłopaka i wydęłam wargi w pozie oburzenia. Pchasz się w gips, Moon. Albo do trumny. Dębowej. Chociaż nie, za tę obelgę, nie zasługuje na takie luksusy jak porządna trumna. Nie zasługuje nawet na nieheblowane deski. Zabiję go i wrzucę do oceanu w worku po ziemniakach z supermarketu. A później kupię rybę, odetnę jej głowę i wyślę do Cass. Czytałam o tym w Ojcu Chrzestnym. Tak włoska mafia daje znać swoim wrogom, że ktoś z już rozmawia z rybami. Coś tam się jeszcze dawało. Odcięty palec? A to nie było we "Wschodnich obietnicach" z Viggo Mortensenem? W sumie to co za różnica? Tam też była mafia. Rosyjska. O, wiem! W Ojcu Chrzestnyn to chyba była odcięta dłoń! W tym rozdziale, gdy zabili Lucę, po zamachu na Dona Corleone.
- Luce Brazi'emu odcięli dłoń czy palca? - zapytałam.
Austin spojrzał na mnie jak na chorą psychicznie. Oj tam, że niby ja odpowiadam nie na temat? To jest bardzo na temat. To tylko drobny skrót myślowy. Przecież każdy by się zorientował o tym mówię.
- Nieważne - machnęłam ręką.
- Wiesz co? - chłopak podniósł się z łóżka. - Ja chyba już pójdę.
- Tak szybko się poddajesz? - zachichotałam.
Potrafiliśmy przez kilka godzin prowadzić dyskusje kompletnie pozbawione sensu i klasyfikujące nas do leczenia na oddziale zamkniętym.
- Chciałabyś - posłał mi szelmowski uśmiech. - Za godzinę mamy być na tym koncercie, ja też muszę się przebrać.
- O cholera! - kompletnie straciłam poczucie czasu. Musiałam jeszcze ogarnąć włosy, zrobić makijaż i nastawić się psychicznie. Nie mam czaaaaasu!
- Wynocha! - zaczęłam biegać bez celu po pokoju. - Znaczy nie, nie wyganiam cię, ale... Jezu, Aus! Dlaczego mi nie powiedziałeś, że już tak późno?!
- Powiedziałem.
- Za późno! Spóźnimy się! Zabiję cię! Austin, cholera, no!
Zaczęłam panikować. Krążyłam od jednej ściany, do drugiej, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Blondyn przyglądał mi się wyraźnie rozbawiony. Jasne, śmiej się jeszcze, idioto!
- Alls, oddychaj! - złapał mnie za ramiona. - Masz wystarczająco dużo czasu. Rozumiesz? To tylko fryzura i makijaż, nie zajmuje ci więcej niż dwadzieścia minut. Przyjedziemy po ciebie za czterdzieści. Tak?
Pokiwałam głową. Wystarczył jego spokojny, opanowany głos żebym zaczęła wierzyć, że się nie spóźnimy. Przecież miał rację - potrafiłam wyrobić się w dziesięć minut, nie mając jeszcze pojęcia co włożyć. Kreację i dodatki miałam już wybrane, po co ta histeria? Dam radę.
- Leć - uśmiechnęłam się. - Widzimy się za moment.
Kiedy chłopak wyszedł, odetchnęłam głęboko i wzięłam się za makijaż. Szybko uwinęłam się z tuszem, podkładem, szminką, pudrem i kredką do brwi. Zaczynałam nabierać w tym wprawy. To chyba dobrze. Dziewczyny powinny wiedzieć jak szybko zrobić sobie subtelny, elegancki makijaż, w którym nie wyglądają jak przed występem w cyrku. Gdybym jeszcze potrafiła zrobić z moimi włosami coś innego, niż upiąć je w wysoki kok na wypełniaczu, mogłabym umierać szczęśliwa. Tego dnia wolałam nie ryzykować spóźnienia, więc skończyło się na mojej sprawdzonej fryzurze. Musiałam przyznać, że wyglądam nieźle. A co najlepsze, wciąż miałam kilka minut.
- Hej wszystkim - uśmiechnęłam się na widok kobiety siedzącej w kuchni. Jadła maślane bułeczki. - Alex musi być dziś wyjątkowo żarłoczny.
Tato wybuchnął śmiechem.
- Bardzo elegancko wyglądasz.
Szlag. Zapomniałam im powiedzieć!
- Pamiętacie tę aferę z zaginoną dostawą pianin do szkoły muzycznej? - zapytałam, podkradając z talerza jedną z bułeczek. No co, mały, weź się podziel z siostrą!
- Tak - tato pokiwał głową. Strasznie go zdenerwowała tamta sprawa.
- Okazało się, że ta szkoła należy do mojego dobrego znajomego, Dave'a, tego, który był ze mną na obiedzie u mamy - wyjaśniłam im krótko tę historię. - Organizują dziś koncert charytatywny i się na niego wybieram z Austinem, Cassidy i Liz.
Opowiedziałam na co David i Jason będą zbierać pieniądze. I tacie, i Kathy bardzo spodobała się ta inicjatywa, zdecydowali, że Sonic Boom również przekaże darowiznę. Strasznie się ucieszyłam. Tato nie słynął z rozrzutności, ale miał serce na właściwym miejscu, los pokrzywdzonych i ubogich zawsze mocno go ruszał i kiedy mieliśmy tylko okazję, włączaliśmy się w akcje pomocy.
- Baw się dobrze, Pszczółko! - zawołał, gdy zauważyliśmy podjeżdżające auto Liz. - Tylko nie wróćcie zbyt późno, pamiętaj, że jutro szkoła.
- Jasne - uśmiechnęłam się. - Do zobaczenia! Cześć, tato! Cześć, Kathy! Cześć, Alex!
Wybiegłam z domu, starając się nie przewrócić. Buty na wysokim obcasie to samobójstwo, kiedy ktoś się śpieszy.
- Hej wszystkim! - zawołałam.
- Świetnie wyglądasz! - uśmiechnęła się Lizzie, która, przyznawałam to z zazdrością, wyglądała jakby właśnie wyszła spod ręki najlepszych profesjonalistów. Miała na sobie długą, obcisłą sukienkę w kolorze zgaszonego błękitu, która wydobywała głębię barwy z jej tęczówek. Cass także wyglądała świetnie. Ona z kolei postawiła na czerwony. Miała na sobie koronkową, rozkoszowaną kreację przed kolana, do której dobrała srebrną, delikatną biżuterię. Ona, tak samo jak i Liz, miała rozpuszczone, rozwichrzone loki. Pasowała jej taka fryzura, nie przypominała ani owcy, ani pudla, ani nie wyglądała jakby polizała ją krowa.
Podróż upłynęła nam w miłej atmosferze. Było jak dawniej, kiedy żartowałyśmy ze sobą i potrafiłyśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym godzinami. Naprawdę lubiłam taką Cass. Nie tę zimną, wyrachowaną sukę, a uroczą, zabawną dziewczynę, która po prostu zbyt szybko musiała dorosnąć. Może rozwiązanie sprawy z bratem sprawi, że będzie taka już zawsze? A może pogorszy sprawy?
Poczułam, jak ogarnia mnie strach. Kiedy myślałam o tym wieczorze, zawsze zakładałam, że zakończy się szczęśliwie. A co, przecież muszę to wziąć pod uwagę, jeśli nie? Co jeśli Dave to naprawdę David Moon i zamiast oczekiwanej krainy szczęśliwości nastąpi kompletna katastrofa i apokalipsa? Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam? Dlaczego nie poprosiłam o radę Liz? A teraz było już za późno. Właśnie wchodziliśmy po schodach, nie mogłam nagle krzyknąć, że zmieniłam zdanie i wracamy do domów. Mogłam tylko ściskać dłoń Austina i starać się opanować narastające we mnie przerażenie.
- Ale tłumy! - Cass była wyraźnie podekscytowana.
Korytarzem płynęła rzeka ludzi. Byłam pewna, że to będzie coś w stylu musicalu w naszej szkole, ale to, co działo się tutaj bardziej przypominało jakąś galę. Może w tym tłumie ludzi nawet nie zauważymy Dave'a?
- Ally! - usłyszałam gdzieś z lewej strony. Zaklęłam w myślach i wzięłam głęboki oddech, a później się odwróciłam i wraz z towarzyszącymi mi osobami, udałam się w stronę, z której dochodził głos. Dave stał pod ścianą w idealnie skrojonym, czarnym garniturze. Poczułam jak Austin mocno ściska mnie za rękę. Zabolało, chociaż on pewnie nie był tego świadomy. Dziewczyny przerwały rozmowę w pół zdania. Nie musiałam pytać, wiedziałam już. Słyszałam to w tej przerażającej ciszy. Zgadłam.
- Hej - mój głos brzmiał nienaturalnie wysoko i radośnie.
David zbladł. Gdyby nie ciemne ubranie, ktoś mógłby pomylić go ze ścianą. Był śmiertelnie blady.
Odwróciłam się i zerknęłam na  Moonów. Aus i Cass wyglądali jak lustrzane odbicie blondyna w garniturze, a Liz... Cholera, Liz była przerażona i zła, ale absolutnie niezaskoczona. Widziałam, że go kryła! Czułam to!
- Dave? - to był głos Cass. Piskliwy, nabrzmiały łzami. Głos skrzywdzonego dziecka, nie dziewczyny, która zatruwała mi życie.
- Witaj, siostrzyczko - blondyn opanował się na tyle, żeby spróbować się uśmiechnąć, choć wyszedł z tego tylko jakiś grymas. - Wyrosłaś.
- Siostrzyczko? - miałam w sobie przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby udać zdumienie.
- Dave, ja... - Cassidy próbowała coś powiedzieć.
- Myślę, że to nie jest zbyt dobre miejsce ani czas na takie rozmowy - szepnęła Liz i wskazała głową na kręcący się po korytarzu tłum.
- Cześć, mała - może to tylko gra świateł, ale miałam wrażenie, że we wzroku Dave'a, gdy spoglądał na Lizzie pojawiało się prawdziwe ciepło i czułość. Gdy zerkał na Cass był to wstyd i strach.
- Porozmawiamy po koncercie - to były pierwsze słowa, które wypowiedział Austin, od chwili, gdy spotkaliśmy blondyna. Nie poznawałam jego głosu. Był wyprany z emocji. Taki zimny. Taki obcy.
Mimo że tak nienaturalnie brzmiał, to co mówił było rozsądne. Wszyscy się z nim zgodzili. Ruszyliśmy za chłopakiem w stronę auli, gdzie miał odbyć się koncert. Nerwowo zagryzałam wargi. Nie podobało mi się to milczenia i ta igronacja mojej osoby.
- Austin? - szepnęłam, gdy zajęliśmy miejsca.
- Później - powiedział, a mnie przeszły dreszcze.
- Lizzie? - zerknęłam na dziewczynę siedzącą po mojej prawej stronie.
- Jesteś z siebie zadowolona? - zapytała. Była zdenerwowana, ale nie w sensie złości, a niepewności.
- Niezbyt - przyznałam szczerze. - Chyba niedokładnie to przemyślałam.
Na scenę wyszedł Jason, zaczął witać zgromadzonych gości i opowiadać o celu dzisiejszego wydarzenia. Nie słuchałam go. Nachyliłam się znów w stronę Liz.
- Wiedziałaś, prawda?
Posłała mi taksujące spojrzenie, a później skinęła głową.
- Tak - przyznała szeptem. - Od zawsze.
- Dlaczego im nie powiedziałaś?
- Chciałam to zrobić miliony razy, ale oni są zbyt mocno potłuczeni, żeby to skleić tak łatwo. To sięga głębiej niż myślisz.
Milczałam. Liz też. Co można było jeszcze powiedzieć? Może to ja popełniłam błąd, wyrywając się przed szereg? Słyszałam tylko jakieś urywki, strzępy historii. Liz była tego częścią, znała każdy szczegół. Ona nie odważyła się zaryzykować. Ale ona miała do stracenia wszystko - rodzinę, przyjaciół, dobrych ludzi, którzy pomogli jej, gdy tego potrzebowała. Ja, cóż, ja nie traciłam nic. Przynajmniej w teorii, bo jakiś upierdliwy głosik w mojej głowie, ten którego tak bardzo nienawidziłam i chciałabym, żeby się zamknął, mówił, że ryzykowałam utratę tego, co było dla mnie najważniejsze - Austina. Spojrzałam na chłopaka, siedział sztywno i wzrokiem pozbawionym jakichkolwiek emocji, wpatrywał się w występującą na scenie grupę. Wyciągnęłam rękę i odszukałam jego dłoń. Uścisnęłam ją, chcąc pokazać blondynowi, że jestem przy nim. Chciałam dodać mu otuchy, ale trafiłam w próżnię. Zagryzłam wargę. Było mi źle.
- Austin? - szepnęłam znowu. - Proszę, spójrz na mnie.
Odwrócił głowę i posłał mi spojrzenie, które zmroziło mi krew w żyłach, było takie puste i smutne.
- Wszystko gra? - zapytałam zmartwiona.
- Nie - powiedział i odwrócił się.
Czułam, że za moment się rozpłaczę. Spojrzałam na Cass, nerwowo wyłamywała palce. Jej twarz również wyglądała, jakby została wyrzeźbiona w kamieniu. Nie mogłam na to patrzeć. To mnie bolało. I przerażało. Mimo że to nie mi właśnie wywrócił się cały świat, chciałam, żeby ktoś mnie przytulił i powiedział, że wszystko okay. Bo wyglądało na to, że chcąc dobrze, wetknęłam kij nie tam, gdzie trzeba. Oddychałam przez zęby, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. Odwróciłam głowę i natknęłam się na wzrok Liz. W jej oczach był smutek i strach. Ale czego ona mogła się bać? Przecież wiedziała o Dave'ie. I wtedy do mnie dotarło. O cholera! Ally, idiotko, coś ty zrobiła?! Poczułam się źle, nie tylko pod względem psychicznym, ale i fizycznym. Najchętniej bym stamtąd uciekła, ukryła się gdzieś w drewnianej chacie na Alasce, położyła do łóżka i umarła. Jak mogłam nie pomyśleć o tym wcześniej?! Skoro ja domyśliłam się, że Liz pomagała Dave'owi przez te lata, Moonowie również na to wpadną, a patrząc na ich zachowanie, już na to wpadli. Ona miała do stracenia wszystko, dlatego nigdy nie zaryzykowała, ja nie miałam i zaryzykowałam za nią. Austin, Cass, ich rodzice, oni nigdy nie wybaczą jej ukrywania wiedzy o miejscu pobytu Davida. Straci ich. Straci jedynych ludzi, których nazywa swoją rodziną. W imię czego? Pieprzonej ciekawości jakiejś wścibskiej idiotki.
- Przepraszam - szepnęłam i zaczęłam przeciskać się do wyjścia. Nie mogłam tam zostać. Musiałam uciec! Od tych ludzi. Od ich problemów. Od moich myśli. Od siebie. Musiałam coś zrobić. Cokolwiek. Pójść przed siebie. Zniszczyć się. Zapomnieć. Czułam, że zaraz eksploduję. Wybiegłam na korytarz, oddychając jak histeryczka. Nie mogłam złapać tchu. Każdy oddech bolał, chociaż miałam świadomość, że to urojony ból, wywołany przez wyrzuty sumienia. Zniszczyłam komuś życie. Rodzinę.
- Ally? - odwróciłam się gwałtownie.
Austin szedł za mną. Nie miałam pojęcia, że za mną wyszedł.
- Przepraszam - tylko tyle byłam w stanie powiedzieć. - Tak bardzo przepraszam.
Nie musiałam nic dodawać, chłopak zbyt dobrze mnie znał, widział, co rysuje się na mojej twarzy. Potrafił odczytać ten cały mętlik, który we mnie tkwił.
- Wiedziałaś, prawda? - zapytał cicho.
Nie było sensu go okłamywać. Nie teraz. Nie w takiej sprawie. Miałam wybór - stracić go albo postawić na szczerość i być może uratować jego zaufanie.
- Domyśliłam się tydzień temu - w kilku słowach opowiedziałam mu, jakie fakty połączyłam, ale przemilczałam udział Liz. Może da się ją jakoś kryć? - Przepraszam, Austin, nie byłam pewna, nie chciałam wam robić złudnej nadziei. Powinnam była jakoś inaczej to rozegrać. Nie, co ja mówię, nie powinnam była się wtrącać. Przepraszam. Naprawdę.
- Porozmawiamy o tym później - powiedział tylko.
Serce waliło mi jak oszalałe. Nie wiedziałam jak to interpretować. Czy to znaczyło "jest dobrze, ale proszę, daj mi zastanowić się nad tym, jak posklejać swoje życie? A może "zjeżdżaj, mała, nie masz już dla mnie znaczenia"?
- Austin, ja... - co mogłam powiedzieć? Nic nie przychodziło mi na myśl. Nic, poza jednym, banalnym zdaniem. - Nie chciałam żebyś cierpiał, nie zasłużyłeś na to.
- Myślę, że powinnaś wrócić do domu, Ally - szepnął blondyn, wsuwając ręce do kieszeni marynarki.
Po raz pierwszy w życiu uznałam, że niewarto próbować rozmawiać. Po raz pierwszy w życiu odpuściłam. Nie dlatego, że mi nie zależało. Zależało mi zbyt mocno i mogłam wszystko zepsuć. Lepiej ochłonąć i pozwolić to zrobić Austinowi. Tak wiele na niego dziś spadło. Zamiast polepszyć, mogłam tylko wszystko zepsuć swoim niewyparzonym językiem.
Podeszłam do Austina i pocałowałam go w policzek.
- Bardzo cię kocham - szepnęłam i odeszłam.
Nie wiedziałam co zmienia między nami dzisiejszy wieczór, prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam nic. Bałam się, ale mimo wszystkich sprzecznych uczuć i emocji, miałam poczucie, że zrobiłam dobrze, chociaż mogę wkrótce pożałować swojego wyskoku, Austin i Cass powinni wiedzieć. Zasługiwali na to.


* Królowa Sarenka Wróżka to pseudonim niespełna trzyletniej Jules, wymyślony przez nią.
_____________________________________

Hiya!
Wybaczcie, że częstuję Was takim syfem. Siedziałam nad tym rozdziałem tydzień i ciągle jest zły. Mam miliardy pomysłów, ogromną wenę, ale nie mogłam napisać niczego, z czego byłabym zadowolona.
Nie bijcie, obiecuję poprawę.
I nie jedźcie za dużo pączków, to kłamstwo, nie idą w cycki.
Wasza m.

sobota, 7 lutego 2015

"Urlop od problemów..."





14 lutego



- Już wiem! - wykrzyknęłam, siadając na łóżku. - Gofry z czekoladą i bitą śmietaną!
- Ostatni raz taką ekscytację na twojej twarzy widziałem, kiedy mieliśmy maraton filmów z Elvisem - roześmiał się Austin.
- A może jednak pizza? - zmaszczyłam brwi. - Albo chińszczyzna?
- A może po prostu zostaniemy tutaj? - szepnął blondyn, całując mnie w kark.
Uśmiechnęłam się, to była propozycja warta rozważenia.
Ten tydzień był taki... "Inny" jest chyba odpowiednim słowem. Z trudem udawało mi się dotrzymać złożonej samej sobie obietnicy. Nie analizowałam, nie interpretowałam, nie robiłam skanów otoczenia i bliskich mi ludzi. To było trudniejsze niż myślałam. Ciężko tak nagle przestać być sobą. Nie, nie to mam na myśli. Ten cały pokręcony, psychiczny bagaż jest ogromną częścią mnie, a ja pstryknęłam palcami i schowałam go na jakimś zakurzonym strychu. Ale on gdzieś tam był i ja miałam tego świadomość. I musiałam naprawdę mocno się powstrzymywać żeby nie wstać, nie wymknąć się na ten strych niechcianych rzeczy i zerkając przez ramię, czy nikt mnie nie śledzi, nie otworzyć tego bagażu, rozstrząsając jego zawartość. Męczyło mnie to, ale musiałam przyznać, że taki urlop od problemów był mi bardzo potrzebny. Moja psychika w ostatnich miesiącach została dość mocno przytłoczona i należała jej się chwila oddechu. Wiedziałam, że to tylko cisza przed burzą i totalną rewolucją, więc czerpałam radość z każdej bzdury, z każdego detalu. A było ich wiele. Cały tydzień spędziłam z Austinem. Robiliśmy te wszystkie rzeczy, jakie robią zakochane pary w naszym wieku. Chodziliśmy do kina, szwędaliśmy się po plaży, podziwiając zachody słońca, przytuleni, oglądaliśmy romantyczne filmy, spacerowaliśmy, rozmawialiśy, cieszyliśmy się sobą.
Tato, Kathy i Sally wylecieli w poniedziałek. Zostałam zwolniona z dwóch ostatnich lekcji. Mama przyjechała po mnie do szkoły, później odebrałyśmy Maggie i pojechałyśmy na lotnisko. Kathy miała łzy w oczach, przytulała mnie i powtarzała Penny, żeby mnie pilnowała i opiekowała się mną. Kręciłam głową, powtarzając, że przecież to tylko tydzień, ale wzruszenie ściskało mnie za gardło, gdy widziałam, jak wiele dla tej kobiety znaczę, jak bardzo mnie kocha.
- Już za wami tęsknię! - krzyknęłam, gdy odchodzi w kierunku bramek.
I tak było. Mimo że u Penny i Marka, w ich towarzystwie i wśród mojego rodzeństwa czułam się cholernie dobrze, tęskniłam za swoim pokojem, za domem, za tym, jak przy śniadaniu tato żartował z Kathy, że kolejny naleśnik z dżemem przybliża ją do rozmiaru ciężarówki, tęskniłam za wieczornym, wspólnym siedzeniem na kanapie i zasypianiem przy oglądaniu pokręconych programów. To był tylko takie ukłucie, nie destrukcyjne, wszechobecne uczucie, jak wtedy, gdy zostawił mnie Austin. To było dobre uczucie. Czasami miło jest za kimś potęsknić. Nie żebym miała na to wybitnie dużo czasu. Szkoła, Aus, Megan, wyjścia na miasto - to kompletnie mnie zajmowało. Czułam się tak beztrosko! A jeszcze lepiej poczułam się, gdy w piątek wróciłam do domu. Jeszcze przed wyjazdem taty i Kathy zawarłam z mamą umowę - cały tydzień roboczy spędzam u niej, ale na weekend wracam do siebie. Bardzo dobrze wiedziała, co planuję, ale zgodziła się. Na początku naprawiania naszej relacji, powiedziała mi jedną rzecz, której trzymała się, nawet jeśli nie zgadzała się z tym, co robię - "Ally, zawsze będę stała po twojej stronie. Możesz robić to, na co masz ochotę, dopóki nie krzywdzisz siebie i innych. Nie będę ci zabraniała spotykania się z chłopakami, przyjaciółmi, wychodzenia na imprezy czy wracania późno. Rób to. Nie pozwalam ci na to dlatego, że mam cię gdzieś. Pozwalam ci na to, bo cię kocham i ufam ci. Sama wiesz, co jest dla ciebie najlepsze, Ally." Ten system się sprawdzał i nie widziałyśmy potrzeby go zmieniać. Jestem pewna, że w głębi serca, mama wolałaby mieć mnie w domu, ale pozwoliła mi spakować torbę i wrócić do siebie.
Tak dziwnie było wrócić do miejsca, o którym wiedziało się, że jest puste, że nikt tam na ciebie nie czeka. Poczułam jakąś nostalgię i miałam ochotę wrócić do Penny. Ale wtedy przyszedł Austin. Trzymając wielką torbę, wszedł po schodach i uśmiechnął się do mnie tym swoim kojącym uśmiechem, na widok którego się rozpływałam.
- Nie masz pojęcia, jak trudno było to zdobyć - powiedział, wskazując na torbę.
- Co to? - zapytałam, odkładając swoje rzeczy.
- Zobaczysz - odparł tajemniczo. - Zmiataj na górę i zajmij się sobą przez najbliższą godzinę.
- Wolałabym zająć się tobą - szepnęłam, zagryzając wargę.
Blondyn odstawił swoje pakunki i podszedł do mnie wolnym krokiem. Mocno objął mnie w pasie i pochylił się ku mojej twarzy, spoglądając mi prosto w oczy.
- Kochanie, pozwól mi zająć się tobą - szepnął, całując mnie.
Przeszły mnie dreszcze. Ten pocałunek był całkowicie inny niż te, które składał na moivh ustach do tej pory. Był mieszanką czułości, bezpieczeństwa, zaufania, tych wszystkich emocji, które zawierają się w sferze psychicznej. Może to głupie określenie, ale wydawał się taki pozbawiony erotyzmu. Taki czysty. Dotykający wyższych struktur naszej relacji. Jak gdyby Austin składał na moich ustach nie pocałunek, a obietnicę. Podobało mi się to.
- A teraz marsz na górę - uśmiechnął się, odrywając swoje wargi.
- Muszę? - skrzywiłam się.
- Musisz - pokiwał głową.
Zrobiłam smutną minę, ale posłusznie weszłam po schodach. Byłam cholernie ciekawa, co wymyślił w otchłaniach swojego umysłu Austin. Albo co wymyślili razem z Liz. Bo to wyglądało jak akcja całkowicie w jej stylu. Blondynka przyjechała do Miami kilka dni przed ślubem mojego taty i chociaż początkowo miała zostać tylko tydzień, wciąż nie wyjechała. Austin powiedział mi, że Lizzie martwiła się o Cass i jej zachowanie względem innych, dlatego postanowiła jakoś na nią wpłynąć i przywrócić na właściwe tory. Cieszyło mnie to. Liz Cavendish należy do osób, które warto mieć w swojej drużynie, a najwyraźniej dążyłyśmy do jednego celu.
- Koniec, Ally - szepnęłam do samej siebie, gdy moje myśli zaczęły krążyć niebezpiecznie blisko odrbity o nazwie "Dave". Postanowiłam nie rozstrząsać tego przez weekend i skupić się na mniejszym, ale dla mnie równie trudnym problemie - jak ukryć szwy na rękach. Kiedy planowałam ten romantyczny czas z Austinem, wyleciała mi z głowy taka nieistotna kwestia, jak mój przemilczany wypadek. Przez cały tydzień udawało mi się ukrywać gojące się rany pod rękawami sweterków i koszul, ale nie było mowy, żeby ta sztuczka przeszła teraz.
- Masz przerąbane, mała - mruknęłam i naiwnie próbowałam przykryć szwy pudrem. Nie działało. Im więcej proszku nakładałam, tym mocniej szwy odznaczały się od skóry. To było jak syzyfowa praca. Zrezygnowana wstałam i zdjęłam zabrudzony top. Wsunęłam na siebie legginsy i luźną, czarną koszulkę, która była własnością Austina. Tym razem postanowiłam nie zakrywać śladów po spotkaniu ze szkłem. Lepiej żeby zobaczył je teraz niż kiedy wylądujemy w łóżku. O ile wściekły nie trzaśnie drzwiami i nie wyjdzie.
- Austin? - zawołałam, schodząc po schodach.
- Jeszcze chwilkę! - krzyknął.
Coś smakowicie pachniało. Zgodnie z radarem, jakim był mój nos, ruszyłam w kierunku kuchni.
- Muszę ci coś powiedzieć. Coś ważnego - stanęłam w drzwiach i mimowolnie uśmiechnęłam się na widok biegającego między garnkami chłopaka. - Myślałam, że nie umiesz gotować.
- Zmusiłem Lizzie, żeby czegoś mnie nauczyła - mruknął zły, że go nie posłuchałam i zeszłam.
- Biedna - zachichotałam.
Blondyn posłał mi znaczące spojrzenie.
- Podobno chciałaś mi coś powiedzieć - zmienił temat.
Spoważniałam. Zagryzłam wargę i spoglądałam na niego jak dziecko, które stłukło ulubiony wazon mamy, odkopany gdzieś na targu rupieci i antyków, i nie ma pojęcia, jak się do tego przyznać. W sumie to chyba właśnie tak się czułam.
- Rozumiem, że to jedna z tych rozmów - chłopak uniósł brew i oparł się o blat.
- Jakich rozmów? - zdziwiłam się.
- Tych, w których opowiadasz mi o rewelacjach w stylu Dave'a albo o jakiejś głupiej rzeczy, którą zrobiłaś, spoglądasz na mnie oczami sarenki i czekasz, aż powiem: "Wszystko dobrze, rozumiem", a później cię przytulam i hasamy razem w kierunku tęczy - wyjaśnił.
Poczułam się dziwnie. Nie wiedziałam na ile mówi poważnie i jest zirytowany, a na ile się zgrywa.
- A moglibyśmy przejść od razy do momentu wspólnego hasania w kierunku tęczy? - zapytałam nieśmiało, uśmiechając się błagalnie.
- Słucham, Alls.
Westchnęłam. Lepiej go nie denerwować jeszcze mocniej.
- Czy byłbyś bardzo zły, gdyby się okazało, że ta przerwa w moich jazdach jest spowodowana tym, że wjechałam w mur i wylądowałam w szpitalu? - wyrzuciłam z siebie na jednym oddechu, niemalże nie robiąc przerw między wyrazami.
- Żartujesz, prawda?
Wysunęłam ręce przed siebie, pokazując wszystkie czternaście szwów.
- Niespodzianka - wyszczerzyłam twarz w kiepskiej imitacji uśmiechu.
W kuchni zapadło milczenie, jedynymi dźwiękami, które przerywały przerażającą ciszę, był odgłos gotującej się wody i wiatrak w piekarniku.
- Miałaś zamiar mi powiedzieć? - zapytał cicho.
- Nie chciałam cię martwić - chyba jednak nie przejdziemy do etapu hasania w kierunku tęczy.
- Nie o to pytałem.
- Nie - przyznałam szczerze. - Nie miałam zamiaru ci powiedzieć. Martwiłbyś się za każdym razem, gdy wsiadałabym do samochodu.
- Tak myślałem - spojrzał na mnie. - I tak, byłem zły.
Nagle dotarł do mnie sens jego słów. Że co?
- Wiedziałeś?!
- Oczywiście, że tak - prychnął. - Już od momentu, gdy Brian przywiózł cię do szpitala.
- To dlaczego mi nie powiedziałeś?! - teraz to ja byłam zła. - Wiesz w jakim stresie żyłam?!
- Chciałem dać ci szansę na przyznanie się. Poza tym - uśmiechnął się ironicznie - to była twoja kara.
Idiota. Ciekawe kto z mojej rodzinki zabawił się w szpicla.
- Kto ci powiedział? - zapytałam, ale on tylko wybuchnął śmiechem.
- Chyba o czymś zapomniałeś - mruknęłam, gdy wrócił do mieszania smakowicie pachnącej mazi w garnku.
Odwrócił się i spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.
- A gdzie ten moment, gdy mnie przytulasz i mówisz, że wszystko jest dobrze?
- Nie zasłużyłaś - zachichotał. - Ale jeśli chcesz wrócić do łask, mogłabyś nakryć do stołu?
- Jasne.
To była najcudowniejsza kolacja w moim życiu. Nie było tak, jak na filmach, nie było świec ani skrzypiec, ani eleganckich strojów. Było jeszcze lepiej, mimo że siedzieliśmy w zwykłych t-shirtach, słuchaliśmy puszczonej jako tło ścieżki dźwiękowej z Władcy Pierścieni i dogryzaliśmy sobie w każdy możliwy sposób. Liz wykonała kawał dobrej roboty - Austin, kompletny antytalent kulinarny, przygotował naprawdę cudowne jedzenie. I nie miało znaczenia, że to tylko spaghetti. To była najbardziej romantyczna rzecz, jaką ktokolwiek dla mnie zrobił. Powiedziałam mu to, kiedy wstaliśmy od stołu i usiedliśmy na sofie.
- Ally, gdybyś tylko nie była tak głupio uparta, robiłbym dla ciebie takie rzeczy codziennie - uśmiechnął się.
- Myślę, że mogłabym się przyzwyczaić - zamruczałam zadowolona.
- Zamknij oczy - szepnął chłopak. - I nie podglądaj.
- Wiesz, że będę - zachichotałam.
Austin przez moment rozglądał się po pomieszczeniu, a później wstał, wziął leżącą na komodzie chustkę i przewiązał mi oczy.
- Może jeszcze zwiążesz mi ręce? - zakpiłam. To wszystko przypominało przygotowania do gry wstępnej rodem z komedii romantycznych.
- Może później - wybuchnął śmiechem i gdzieś odszedł.
To niesamowite jak wyostrzają się nasze inne zmysły, gdy ktoś odbierze nam jeden z nich. Wyraźnie słyszałam kroki Austina oddalające się gdzieś w kierunku kuchni, czułam zapach czekolady, cynamonu i wanilii. To było dziwne.
A później usłyszałam cichy pstryk i znajome dźwięki.
- Niemożliwe! - wykrzyknęłam i zdjęłam z oczu przepaskę.
Na stole stały muffinki w kształcie serc, a na ekranie ujrzałam sceny z jednego, z moich ulubionych filmów. Austin go nie znosił. Prychał pogardliwie, twierdząc, że jest naiwny.
- "Kochaj mnie czule"*? - byłam strasznie podekscytowana. I zdumiona. - Przecież go nie lubisz.
- Ale ty tak - usiadł obok. - Ten jeden raz mogę go obejrzeć.
- Austin jesteś najcudowniejszym chłopakiem w tej galaktyce! - wykrzyknęłam.
- Aż tak? - uśmiechnął się. - A co powiesz, jeśli zdradzę, że w mojej magicznej torbie kryją się jeszcze "Więzienny rock", "Dziewczyny, dziewczyny, dziewczyny" i "Kochając ciebie"**?
- Żartujesz?! - aż poskoczyłam w miejscu i rzuciłam się blondynowi na szyję. - Kocham cię! O boże, Austin! To niesamowite!
Może dla kogoś to tylko filmy, ale dla mnie to był coś więcej. Tyle razy słyszałam od mojego chłopaka, że mnie kocha i zrobiłby dla mnie wszystko. Tylko że to były wyłącznie słowa. Nie chodzi o to, że w nie nie wierzyłam. Wierzyłam, oczywiście, że wierzyłam. Ale jeszcze bardziej wierzyłam w czyny. A Austin właśnie pobraz kolejny mi udowodnił, że mówi prawdę. Widziałam znudzony wyraz na jego twarzy, ale twardo powstrzymywał się od komentarzy, mimo że seans trwał już od trzech godzin. Jedząc babeczki, leżeliśmy przytuleni i zapatrzeni w ekran. A przynajmniej ja byłam wpatrzona, bo blondyn o wiele bardziej interesował się strukturą moich dłoni, po których sunął kciukami. Było mi tak dobrze, tak przyjemnie! Nie myślałam o niczym szczególnym. Chłonęłam atmosferę i bliskość Austina każdą, nawet najmniejszą komórką mojego ciała. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, czułam się tak bardzo zrelaksowana, jakby mój mózg kompletnie odciął się od tego, co w nim się znajduje. Zamknęłam oczy, wsłuchując się w bicid serca chłopaka, który tak wiele dla mnie znaczył.
A później musiałam zasnąć, bo kiedy ponownie otworzyłam oczy, leżałam w moim łóżku, a zza zasłoniętych okien, do pokoju zaglądało słońce.
- Hej - uśmiechnęłam się.
- Hej - blondyn odwzajemnił uśmiech. Siedział obok i przeglądał jedną z książek z mojej nocnej szafki. - Wiesz jaki dziś dzień?
- Sobota? - ziewnęłam, siadając.
- Walentynki.
- Austin, umawialiśmy się przecież - zaczęłam, ale chłopak mi przerwał.
- Że nie kupujemy sobie żadnych prezentów, a nie, że będziemy udawać, że ten dzień nie istnieje.
Nie znosiłam Walentynek. Były sztucznym wymysłem mediów i specjalistów od marketingu. Wszyscy już dawno zapomnieli o co chodzi w tym święcie, liczył się tylko zysk i pieniądze, zasilające sklepowe kasy. Komercja - w to zmienił się ten infantylny Dzień Zakochanych. Trish zawsze mi dogryzała, że bojkotuję Walentynki tylko dlatego, że nie mam ich z kim spędzać. Bzdura! Nie chodziło o to. Chodziło o wszechobecną hipokryzję i zakłamanie. Cały rok masz kogoś gdzieś, ranisz go, łamiesz mu serce na milion różnych sposobów, a nagle czternastego lutego zamieniasz się w ideał i ucieleśnienie wszystkich cnot? Litości! Bukiet kwiatów, kolacja, lizak w kształcie serca czy nawet romantyczna wycieczka do Paryża nie polepią czegoś, co rozpieprzasz, gdy w kalendarzu widnieje inna data. Ludzie, którzy się kochają, okazują to sobie każdego dnia i nie potrzebują do tego święta.
Austin uważał, że się mylę. Według niego Walentynki są dniem, w którym możemy w wyjątkowy sposób okazać bliskim nam osobom, jak bardzo nam na nich zależy. Pieprzenie. Dlaczego nie możemy okazać tego siódmego marca? Albo jedenastego czerwca? Albo dwudziestego września? Co, prócz tego szumu, jaki stworzyły środki masowego przekazu, jest takiego wyjątowego w czternastym dniu miesiąca lutego? Nic.
- Austin - jęknęłam. - Tłumaczyłam ci...
Znowu nie dał mi dokończyć.
- Alls, po prostu traktuj ten dzień, jakby był jakimś anonimowym, niemającym nazwy dniem.
Chciałam coś dodać, ale blondyn przysunął się bliżej i stłumił moje protesty pocałunkiem. Poczułam, że zapina coś na mojej szyi i oderwawszy się od niego, spojrzałam w dół
- O mój Boże! - szepnęłam. - To chyba nie..
Na srebrnym łańcuszku wisiała czarno-zielona kostka od gitary z jakimś napisem. Nie musiałam go czytać. Wiedziałam, co jest tam napisane.
- Austin, nie możesz mi tego dać - spojrzałam na niego.
- Oczywiście, że mogę - prychnął.
- Ale... - nie mogłam powiedzieć, że jej nie chcę, to nie był prawda. Ja nie miałam prawa jej nosić.
To była szczęśliwa kostka Austina. Czarno-zielona z napisem "nigdy się nie poddawaj".Dostał ją od brata, gdy miał dziewięć lat. Brał udział w jakimś bardzo ważnym dla siebie konkursie muzycznym i strasznie się stresował. To był jego amulet. Austin wyznał mi kiedyś, że nie potrafi pisać i tworzyć, kiedy nie ma go przy sobie. A teraz dał go mnie.
- Nie mogę tego przyjąć - szepnęłam. - Ta kostka jest dla ciebie zbyt ważna.
- Ally, chcę żebyś ją miała - chłopak złapał mnie za dłoń. - Masz rację, jest dla mnie ważna. Bardzo. Uważam, że to najcenniejsza rzecz, jaką mam. Właśnie dlatego chcę, żebyś ją nosiła. Bo ty jesteś dla mnie miliard razy cenniejsza. Rozumiesz?
- Austin, nie mogę - szepnęłam. - Nie mam nic, co mogłabym ci dać. Nic, co znaczyłoby dla mnie tyle, ile ta kostka znaczy dla ciebie.
- Głuptasie - uśmiechnął się z czułością. Złapał mnie za podbródek i uniósł do góry, zmuszając, bym spojrzała mu w oczy. - Dałaś mi najcenniejszą rzecz, jaką masz. Swoje serce, Pszczółko.
Pocałowałam go. Przywarłam do niego całym ciałem, zmuszając do zmiany pozycji na leżącą. Chłopak wsunął dłonie pod moją, a właściwie to swoją koszulkę, w końcu to z jego szafy ją podwędziłam i sprawnym ruchem zsunął ją ze mnie. Opierałam się na jego biodrach, obsypując pocałunkami jego szyję i tors. Jego dotyk palił przez cieniutki materiał koronki moich majtek. Jego palce przesuwały się w górę i w dół, a ja miałam ochotę wrzasnąć, żeby w końcu zdarł ze mnie tę cholerną bieliznę. Musiał to wyczuć, bo uśmiechnął się i przekręcając się, przycisnął mnie do materaca. Jego wargi, zacząwszy swoją wędrówkę od moich ust, z każdym kolejnym pocałunkiem, zjeżdżały coraz niżej i niżej. Kiedy znalazły się w okolicy pępka, zaczęłam jęczeć, a blondyn, drażniąc się ze mną, zaczął kierować się ku górze. Jego język był wszędzie. Na moich piersiach. Na mojej szyi. Na brzuchu. Nie mogłam złapać tchu. Wariowałam. Na zmianę krzyczałam, jęczałam i błagałam, żeby nie przestawał. Kiedy myślałam, że umrę z rozkoszy i ekstazy, delikatnym ruchem zdjął ze mnie majtki i gwałtownie we mnie wszedł.
Krzyknęłam z podniecenia. Jeśli do tej pory myślałam, że jest mi dobrze, teraz wdrapałam się na najwyższy poziom odczuwania przyjemności. Wbiłam paznokcie w jego ramię, prosząc by zwiększył tempo. Lewą dłonią ściskałam jego dłoń. Mocno, jakbym bała się, że gdzieś go zgubię w tym tunelu miłości i namiętności. Nie protestował. Miałam wrażenie, że lubi czuć ciepło mojej dłoni. Ja to uwielbiałam. Kochałam świadomość, że jesteśmy w tym razem. Że nie tylko nasze ciała się łączą, ale również dusze. Zespalają się. Zawiązują na supełki. Tworzą jedną całość. To był raj. Nie żadne Edeny, o których uczono na lekcjach religii. Rajem była ta metafizyczna bliskość. Połączenie dwóch dusz rozdzielonych przed wiekami, może w jakiejś innej galaktyce. Ale my się odlaleźliśmy. Zawsze się odnajdziemy. Tego byłam pewna. Gdziekolwiek się znajdziemy, jeśli będziemy osobno, zawsze będzie w nas widać jakieś wybrakowanie. Usterkę. Ukruszony element. Bo ta brakująca część to coś, czym nasze dusze się wymieniły. I nie da się tego zakleić. Niczym i nikim innym.
- Kocham cię, wiesz? - uśmiechnęłam się, gdy jakiś czas później, leżeliśmy obok siebie.
- Kocham cię mocniej, wiesz? - twarz blondyna rozświetliła się.
- Zrobiłbyś dla mnie wszystko? - zapytałam.
- Wszystko - potwierdził.
- W każdej chwili?
- W każdej chwili - skinął głową.
- Nawet teraz?
- Nawet teraz.
I wtedy uśmiechnęłam się tym szczególnym uśmiechem, który Trish nazywa uśmiechem chochlika, a Austin twierdzi, że gdy pojawia się na mojej twarzy, w moich oczach pojawiają się szatańskie błyski.
- To zrób.
Zastanowiłam się przez chwilę. Nie byłam pewna czego chcę.
- Już wiem! - zawołałam z ekscytacją i usiadłam na łóżku. - Gofry z czekoladą i bitą śmietaną.


* i ** filmy z Elvisem Presley'em
_______________________________

Hiya!

Raffy, specjalnie dla Ciebie lajtowy rozdział z lofkami
.
Dziś nie będzie notki, będą ogłoszenia parafialne.
3 marca, dokładnie o godzinie 13:20, startuje nowy blog autorstwa Panny Miki. Nie znaczy to, że porzucam Pamiętnik Ally Dawson, nie, nie, nie. Po prostu po napisaniu ponad sześćdziesięciu rozdziałów tej historii, czuję potrzebę oderwania się i stworzenia czegoś innego. I powiem Wam, że jestem tym cholernie podekscytowana.
Nie będzie Raury, nie będzie Auslly, nie będzie R5. To będzie historia z udziałem Rossa, ale nie skupiająca się wyłącznie na nim. Historia, która narodziła się ze snu i myśli "co by było, gdyby..."
Jeśli dostajecie gorączki na widok słów "dupa" lub "pieprzyć", to nie będzie blog dla Was.
Całą resztę serdecznie zapraszam, szczegóły podam wkrótce.
Kocham,
wasza m.

środa, 4 lutego 2015

"Wszystko, co tylko chcesz..."




7 lutego


- Strasznie niewygodne te łóżka - skrzywiłam się. - Powinniście skombinować jakieś lepsze. Twarde to i ta pościel taka jakaś drapiąca. I jedzenie mi nie smakuje. Macie beznadziejną kucharkę. I pielęgniarka była niemiła, zabrała mi telefon. Nudzę się. No i muszę mieć kontakt ze światem. No i jest duszno. Dlaczego nikt nie otworzy okna? I dlaczego nie mogę wstać? Bolą mnie już plecy. Napiłabym się wody z miętą i lodem.
Właśnie trwał wieczorny obchód i miły pan ordynator zapytał jak się czuję. Biedny. Nie spodziewał się takiego potoku z moich ust.
- Rozumiem, że masz się lepiej - zamruczał pod nosem.
Nie poddawałam się.
- O, widzi pan? Nie ma powodu mnie tu trzymać. Może mnie pan wypisać. Nawet teraz. Ktoś mnie odbierze.
- Śpij - spojrzał na kartę - Allyson. Porozmawiamy o tym jutro, kiedy sprawdzimy czy z twoją główką wszystko w porządku.
- Myśli pan, że jestem walnięta?! - zmarszczyłam brwi.
- Nie, Allyson, uderzyłaś się w głowę, musimy mieć pewność, że nie ma żadnych zmian.
- Ale - próbowałam coś jeszcze powiedzieć.
- Dobranoc, Allyson.
Chichocząc pod nosem, ordynator i pielęgniarka wyszli z sali.
- Zawsze tyle mówisz? - jęknęła moja sąsiadka.
- Hej - uśmiechnęłam się. - Przyznaj, że jedzenie mają okropne.
- Jedzenie? Nazywasz te papki "jedzeniem"? - prychnęła i skrzywiła się.
- Szpitalnej kucharce chyba wykłuto oczy i wrzuca do garnka wszystko, co jej wpadnie w dłonie - przyznałam.
- Zębów też chyba nie ma - brunetka z trudem uniosła się do pozycji na półsiedzącej. - I żeby spróbować, czy może uraczyć swoimi specjałami chorych i umierających, wrzuca wszystko do wielkiego gara i ugniata.
- Stopami - pokiwałam głową. - W takich grubych, ortopedycznych rajtuzach, jakie noszą starsze panie do kościoła.
Wybuchnęłyśmy śmiechem.
- To było obrzydliwe - z trudem wykrztusiła dziewczyna.
- Długo tu jesteś? - zapytałam.
- Cztery dni. A Ty? - zmieniła temat. - Co się stało, że trafiłaś na te luksusowe wakacje?
- Bawiłam się w Dolores Wojowniczkę Dróg - zachichotałam, nawiązując do trzeciej części "Zabójczej broni". Jack uwielbiał ten film, oglądał go z osiemnaście razy. - A mówiąc szczerze, uczyłam się parkować i wjechałam w mur.
- Naprawdę? - wybuchnęła śmiechem.
- Nie kop leżącej - zrobiłam smutną minę. - Mam nadzieję, że jutro mnie wypiszą, nie mogę przegapić imprezy urodzinowej mojej siostry, Kiki.
Naszą rozmowę przerwało wejście pielęgniarki. Młodej, miłej dziewczyny, która odbywała tu praktyki.
- Nie mów nikomu - szepnęła i wsunęła w moją dłoń jakiś podłużny przedmiot.
Mój telefon!
- Dziękuję, Maddie! - byłam przeszczęśliwa.
Blondynka skinęła mi głową i wyszła tak szybko, jak się pojawiła.
- Jakim cudem odzyskałaś komórkę?! - z zazdrością zapytała moja szpitalna sąsiadka.
- Proszę cię - powiedziałam z ironią. - Jestem Ally Dawson, to nazwisko otwiera wszystkie drzwi.
Albo fakt, że wierciłam Maddie dziurę w brzuchu przez cały wieczór. I obiecałam jej ekstra rabat w Sonic Boomie.
- Ally Dawson? - zdziwiła się dziewczyna.
Postanowiłam udawać, że nie wiem, kim ona jest. Liczyłam, że w ten sposób uda mi się czegoś dowiedzieć.
- Tak - skinęłam głową.
- O mój Boże! Byłyśmy sąsiadkami jako dzieci! - uśmiechnęła się brunetka. - Jestem Bonnie, siostra Matta.
- Naprawdę?! - udawałam zaskoczenie jak najlepiej potrafiłam  - Ale wyrosłaś!
Przez moment wypominałyśmy dzieciństwo, wspólną naukę w szkole muzycznej i ten niezwykły zbieg okoliczności.
- Jak to się stało, że się tu znalazłaś? - zapytałam.
- Przez głupotę.
- Nie rozumiem? - zmarszyłam brwi.
- Czasami genialne pomysły okazują się niezłym syfem - powiedziała i machnęła ręką. - Nie mówmy o tym.
- Jak chcesz - wzruszyłam ramionami, udając, że nic mnie to nie obchodzi.
A obchodziło. Bardzo. Mogłabym się założyć o dwadzieście dolców, oczywiście, gdybym je miała, bo skonfiskowano wszystkie moje rzeczy, że pobyt Bonnie tutaj ma coś wspólnego z tajemnicą, która nie dawała mi zasnąć w nocy.
- O mój Boże! - nagle wykrzyknęła dziewczyna.
Przestraszyłam się.
- Co się dzieje, Bon? - zapytałam i uniosłam się na łokciu. Spojrzałam na moją towarzyszkę. Nie wyglądała, jakby miała za moment stracić życie.
- Jesteś siostrą Jacka!
- No tak - wzruszyłam ramionami. Przecież to nie powód, żeby tak wrzeszczeć. - Nie miałam pojęcia, że się znacie.
- Poznaliśmy się na jakieś imprezie. Chyba urodzinach May.
O tym, że mój brat chadza na imprezy też nie wiedziałam. I to do Mabel Evening.
Jakim cudem to przegapiłam? Czy aż tak bardzo byłam zajęta sobą? Może zanim zacznę rozwiązywać wielką tajemnicę Jacka i Care, powinnam skupić się na rozszyfrowaniu innej, równie ważnej i równie trudnej sprawy - kim, do cholery, jest mój brat?
- Przyjaźnisz się z May? - zdziwiłam się, chociaż już o tym słyszałam. - Nie wydaje się zbyt miła.
- Bo nie jest - przyznała Bon. - Jest okropna. Prawdę mówiąc, ciężko mi ją znieść.
- Więc dlaczego się to robisz? Dlaczego ją znosisz? - zapytałam.
Naprawdę nie rozumiałam. To brzmiało jak z jakiejś tandetnej telenoweli.
- To trochę skomplikowane.
Mina Bonnie mówiła jedno - daj mi spokój i przestań pytać. Wybacz, kochana, jeszcze o tym nie wiesz, ale ja nigdy nie odpuszczam. Nie ma takiego słowa w moim prywatnym, życiowym słowniku.
- Nie pogubię się - uśmiechnęłam się i starałam się wlać w swój uśmiech całą sympatię i wszystkie dobre uczucia, które we mnie tkwiły. - Widzę, że coś cię gryzie. Wiem z doświadczenia, że ulży ci, gdy to z siebie wyrzucisz.
Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę. To był tylko ułamek sekundy, ale dałabym głowę, że widziałam na jej twarzy strach. To mnie przerażało. Przed oczami stanęła mi podsłuchana rozmowa między Jackiem i Care, niepokój w głosie dziewczyny. Strach mojego brata, gdy próbowałam z nim rozmawiać. Słowa moich kolegów z kozy, te o wspólnych interesach, o których się milczy. No i Bonnie. Obraz nędzy i rozpaczy. To wszystko się łączyło. I sprawiało, że zaczynałam drżeć, a na mojej skórze pojawiała się gęsia skórka.
- Widzisz, Ally - zaczęła dziewczyna. - Zrobiliśmy coś głupiego. Bardzo głupiego. To miała być tylko jedna z tych pozycji do odhaczenia na liście "1000 rzeczy, które muszę zrobić przed śmiercią". Ale głupie pomysły często kończą się inaczej niż byśmy chcieli. Szczególnie takie, o których nie mówi się głośno. A wspólna próba wyjścia z bagna i wspólne tajemnice wiążą bardziej niż miłość czy sympatia. I dlatego właśnie trzymam się z May.
Okay. Przyznaję, że nie zrozumiałam. A przynajmniej zrozumiałam mniej, niż chciałam zrozumieć.
- Chyba jednak się pogubiłam - zmarszczyłam brwi. - Zrobiliście coś i konsekwencje was przerosły, tak?
Dziewczyna skinęła głową.
Miałam w głowie tylko jedno pytanie. Naiwne i mało inteligentne, ale musiałam je zadać.
- Skoro wiedzieliście, że to głupie i złe, dlaczego to zrobiliście?
- To miała być tylko zabawa, Ally. Jak w tych durnych komediach o amerykańskich nastolatkach.
- Powinniście wiedzieć, że rzeczywistość to nie film. Coś, co super wygląda na ekranie, w realnym życiu jest przykurzone, szare i mało atrakcyjne - brzmiałam trochę jak podstarzała stara panna, której jedynymi towarzyszami jest jej armia kotów. W liczbie osiemdziesięciu siedmiu. Nie mam pojęcia dlaczego akurat tyle.
- Po prostu mieliśmy pecha - wzruszyła ramionami. - Biedne ofiary nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.
- Opowiesz mi? - zapytałam szeptem.
W głowie miałam już jako taki obraz sytuacji. Próbowałam dopasować szczegóły, stworzyć jakąś jedną całość, ale brakowało mi sedna. May, Bon, Care i Jack wpadli na jakiś durny pomysł na imprezie u Mabel. Niebezpieczny pomysł. Jaki? Cholera jasna! Jaki?! No i słowa Care - wyraźnie mówiła, że przeprasza za to, że wciągnęła w to Jacka, poza tym wspominała coś o jakiejś starej historii miłosnej. Bonnie twierdziła, że są ogiarami zbiegu okoliczności. Czy może być tak, że ten głupi pomysł jakoś połączył się z przeszłością Caroline?
- Nie mogę, Ally - pokręciła głową brunetka.
- Mogłabym wam pomóc - strałam się ją przekonać.
- Nie, nie mogłabyś.
Nie naciskałam. Milczałyśmy, każda zatopiona w swoich myślach. Tej nocy nie powiedziałyśmy już nic więcej.
Ranek przywitał nas promieniami słonecznymi, wpadającymi przez niezasłonięte okno. I obchodem. Tym razem ordynatorowi i pielęgniarce towarzyszył mój ojczym.
- Dzień dobry, dziewczynki - przywitali się, a my odpowiedziałyśmy.
- Widzi pan? - zwróciłam się do lekarza. - Wciąż żyję. Może mnie pan wypisać.
- Zaraz pojedziesz na badania, Allyson, wtedy zadecydujemy.
- Aż tak źle ci u nas? - zapytał Mark z uśmiechem.
- Macie beznadziejną kucharkę - przyznałam szczerze. - I niewygodne łóżka. Gdybym była śmietelnie chora, chyba bym umarła z rozpaczy, jeśli miałabym na nich spać dzień w dzień.
Pielęgniarka zachichotała.
- Księżniczko, zachowuj się - Mark także z trudem zachowywał powagę.
- Jadłeś kiedyś te papki, które serwujecie? - zapytałam go. - To smakuje jakby wymemlała to w ustach albo stopach staruszka, która laską zrzuca do garnka wszystko, cokolwiek jej wpadnie w oczy. Miałyśmy z Bonnie ochotę podciąć sobie żyły z rozpaczy. Tymi plastikowymi nożykami.
- Przepraszam, Karolu - Mark już nawet nie udawał, że się nie śmieje. Pielęgniarka również. - Ally jest najbardziej rozgadana z naszej gromadki.
- Tak - pokiwał głową ordynator. - Wcale się nie dziwię, że ten biedny intruktor zostawił ją samą w aucie. Mark, jak wy to wytrzymujecie?
- Z trudem, Karolu, z trudem! - zachichotał ojczym. - Na szczęście na codzień mieszka ze swoim ojcem.
- Halo! - zawołałam z udawanym oburzeniem. - Ja tu jestem!
- Już niedługo - powiedział lekarz. - Siostro, zabierz Ally na badania. I nie zamorduj jej po drodze.
Zabawne. Bardzo. Haha. Ależ się uśmiałam. Jestem ofiarą wypadku, proszę państwa! Nie powinniście się ze mnie śmiać. Karma wraca. Mówię wam.
Na szczęście, ku radości mojej rodziny i mojej własnej też, okazało się, że z moją głową wszystko w porządku. Przynajmniej pod względem fizycznym, jak poinformował mnie przemiły pan ordynator oddziału dziecięcego. Godzinę później dostałam magiczny papierek o nazwie "wypis" i popijając herbatę w gabinecie Marka, czekałam aż przyjedzie po mnie tato. Straciłam masę czasu i bałam się, że nie zdążę na imprezę urodzinową.
- Spokojnie, księżniczko - uspokajał mnie ojczym, przeglądając jakieś dokumenty. - Kika nie zacznie bez ciebie.
Miałam taką nadzieję. Dwudzieste urodziny to nie przelewki. Tym bardziej, że kochana siostrunia nikomu nie zdradziła, gdzie je wyprawia. Jedyna podpowiedź, jaką nam dała, to rzucona z tajemniczym uśmiechem uwaga - ubierzcie się wygodnie.
- Cześć, Pszczółko! - do gabinetu Marka wszedł tato.
Porozmawiali chwilę, ale poganiani moimi morderczymi spojrzeniami, szybko zakończyli rozmowę i w końcu mogłam wyruszyć do domu. Tatuś oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie poddał mnie szczegółowemu przesłuchaniu, co, dlaczego, jak i w jakich okolicznościach. Tęskniłam za czasami, gdy ledwie zauważał moją obecność. Okay, to było miłe, że się tak o mnie martwił i drżał o moje życie. Albo o swój portfel. Tylko że ja miałam już dosyć odpowiadania na pytania o to, jak się czuję. Kiedy dojechaliśmy do domu, z trudem udało mi się spławić Kathy i Sally.
- Nie mam zamiaru umierać w najbliższej przyszłości - uśmiechnęłam się. - Ktoś normalny musi czuwać nad przyszłością tego malucha.
- Czyli ty odpadasz - pokiwała głową babcia, a Kathy ją poparła.
- Tato?! - szukałam wsparcia, ale tatuś udał, że bada strukturę ściany.
- Och, dzięki - prychnęłam. - Mały, jeszcze się nie znamy, ale już masz zarezerwowane miejsce mojego obrońcy.
- Allys, jesteś genialna! - wykrzyknęła Kathy.
Oho, czyżbym sprowokowała jeden z tych napadów językoznawstwa mojej macochy? Wspominałam już, pamiętniczku, że Katherine ma fioła na punkcie języków obcych? Mówi płynnie po niemiecku, francusku, grecku i włosku. Ja z moim hiszpańskim wypadamy dość słabiutko.
- Oczywiście, że jestem genialna - potwierdziłam. - Tylko nie rozumiem, skąd ta nagła egzaltacja nad tym faktem.
- Lester, pamiętasz jak rozmawialiśmy nad imieniem dla dziecka i zdecydowaliśmy się na jakieś pasujące do Allyson i upamiętniające twojego zmarłego brata? - zapytała kobieta.
Promieniowała. Ciąża zdecydowanie jej służyła.
- Oczywiście, kochanie - potwierdził tatuś.
- Alexander! - zawołała uradowana. - To greckie imię, znaczające obrońcę.
- Alex? - uśmiechnęłam się. - Podoba mi się.
Babci i tacie także przypadł do gustu ten pomysł. Kiedy obdzwaniali rodzinę i informowali wszystkich, że najmłodszy potomek naszego rodu właśnie otrzymał imię, ja ewakuowałam się do swojej komnaty i z ulgą rzuciłam się na łóżko. Mimo silnych proszków przeciwbólowych, wciąż odczuwałam nieprzyjemne skutki uderzenia głową w kierownicę. Zamknęłam oczy i starałam się siłą afirmacji, stłumić pulsujący ból. Nie działało. Łyknęłam jeszcze jedną tabletkę i poczłapałam do łazienki. Teraz tylko prysznic mógł mnie uratować. I myśl, że za jakieś dwie godziny w moich drzwiach pojawi się Austin. Tęskniłam za nim. Nie miałam pojęcia jak usprawiedliwię opatrunki na rękach i dłoniach, pod którymi chowały się szwy. Nie powiedziałam blondynowi ani słowa o wypadku i pod groźbą ucieczki z domu, zakazałam moim bliskim wspominania o tym. Briana także prosiłam o dyskrecję. Może to było głupie, ale przecież nic się nie stało. Nie widziałam potrzeby denerwowania chłopaka.
- Skup się, Ally - poprawiłam turban na głowie i mocniej ścisnąwszy pasek szlafroka, zaczęłam przeglądać zawartość szafy. Wszelkie sukienki, spódniczki i inne bluzeczki na szeleczkach odpadają. Kika mówiła, że na być wygodnie? Proszę bardzo. Wyjęłam z szafy znoszone, dziurawe na lewym kolanie, jasne dżinsy, szary, luźniejszy tshirt i koszulę w zielono-szarą kratę. Koszula miała ten plus, że jej rękawy zakrywały większość opatrunków. Wygrzebałam w szufladzie rękawiczki bez palców, zostały mi po jakimś reportażu Deza, dorzuciłam szare trampki i voile. Włosy upięłam w wysokiego, niedbałego koka. Był wygodny i ukrywał guza. Byłam gotowa. Miałam jeszcze chwilę czasu, więc postanowiłam się zdrzemnąć, nie kłamałam, szpitalne łóżka były cholernie niewygodne.
- Tęskniłam - szepnęłam, układając się wygodniej.
Nie mam pojęcia jak długo spałam, ale kiedy się obudziłam, przy biurku siedział Aus i czytał "Nawałnicę mieczy", którą zostawiłam tam wczorajszsgo poranka.
- Co tutaj robisz? - zmarszczyłam brwi.
- Pan Lester mnie wpuścił i zabronił cię budzić - uśmiechnął się.
- Jesteśmy mocno spóźnieni? - zapytałam, przeciągając się.
- Nie, Kika przesunęła zbiórkę o godzinę.
Kochana! Wiedziała, że będę przypominała Jezusa po marszu na Golgotę.
- Dobrze, że jesteś - usiadłam na łóżku i uśmiechnęłam się. - Źle, że tak daleko. Chodź tu.
Austin posłał mi szeroki uśmiech i odłożył książkę. Wolnym krokiem podszedł do mnie i usiadł tuż obok. Zarzuciłam mu ręce na szyję i pocałowałam go, ciągnąc w dół, do pozycji leżącej. Wyczułam, że się uśmiecha. Jego dłonie wkradły się pod moją koszulę j zaczęły ją zsuwać.
- Zobaczy opatrunki! - krzyknął jakiś głos w mojej głowie.
Gwałtownie się odsunęłam. Zdezorientowany blondyn przyglądał mi się z wyraźnym zdumieniem. Nie wiedziałam co powiedzieć.
- Chyba powinniśmy już jechać - mruknęłam tylko.
- Coś się stało? - zapytał, marszcząc brwi.
- Nie - uśmiechnęłam się. I wtedy przyszła mi na myśl genialna myśl. Która w dodatku była prawdziwa. - Po prostu przypomniało mi się, że nie wzięłam dziś tabletek.
Kiedy tylko wyszłam od lekarza, od razu zadzwoniłam do Austina i uraczyłam go opowieścią o najbardziej krępującej wizycie w moim życiu - "Tam była moja mama, a on, tak prosto z mostu, wypytywał o moje życie seksualne, rozumiesz?! Mógł mi dawać jakieś znaki. Albo stworzyć tajny kod! Myślałam, że umrę ze wstydu!"
- Czasami nienawidzę twojego poczucia odpowiedzialności - mruknął blondyn z błyskiem w oku.
- Daj mi pięć minut i wychodzimy - powiedziałam i zaczęłam krzątać się po pokoju.
Chłopak zrobił zawiedzioną minę.
- W przyszłym tygodniu tato i Kathy lecą do Sally, do Nowego Jorku, jeśli będziesz grzeczny, może pozwolę ci nocować - zachichotałam i pobiegłam do łazienki.
Właściwie to podczas nieobecności taty miałam mieszkać u mamy, ale na pewno nie będzie miała nic przeciwko, jeśli wymknę się na noc czy dwie.
Szybko pozbyłam się ostatnich śladów snu i wróciłam do pokoju.
- Idziemy? - zapytałam.
- Wedle rozkazu - uśmiechnął się Austin.
- Wychodzimy! - krzyknęłam w głąb domu, gdy zamykaliśmy za sobą drzwi.
Na podjeździe, obok auta blondyna stali Dez i Trish, którzy postanowili się z nami zabrać.
- Hej, królowo szos! - zakpiła moja przyjaciółka, a ja bezgłośnie dałam jej znak, że ma milczeć.
- Niezłe wdzianko - szybko zmieniłam temat i wskazałam na Deza, który wyglądał, jakby był moim bratem bliźniakiem. Dziurawe dżinsy, luźny tshirt i zielono-szara koszula.
- Ally, masz gust! - zachichotał.
- Co kombinuje Kika? - zapytała Trish, gdy wpakowaliśmy się do samochodu.
- Nie mam pojęcia - przyznałam. - Nie chciała nic mi powiedzieć.
- Myślałam, że zdecyduje się na jakąś szaloną domówkę, ale to odpada- pokiwała głową brunetka.
- Podobno z wrażenia spadną nam laczki* - wtrącił Dez.
- Zdecydowanie - mruknął blondyn.
- Ty coś wiesz! - krzyknęłam.
No jasne, kiedy ja poznawałam tajniki jazdy samochodem, Aus i Kika jeździli razem po mieście. Bóg jeden wie, co ta dwójka wymyśliła.
- Cierpliwości, Pszczółko, cierpliwości.
Reszta trasy upłynęła mi i moim przyjaciołom na zgadywaniu, jakie atrakcje nas czekają. Niestety mój kochany chłopak milczał, jak gdyby jego usta były zamknięte na siedem pieczęci. W okolicach domu mamy miałam ochotę go zamordować. I Kiki też. Jakże to tak?! Austin wie co planuje moja siostra, a ja nie?! To skandal! Skandal!
- Nigdy ci nie wybaczę tego, że powiedziałaś jemu - wskazałam głową na blondyna - a mi nie.
To były pierwsze słowa, które skierowałam do Kiki, gdy znaleźliśmy się w środku.
- Ciebie też miło widzieć - zachichotała. - Może jakieś "sto lat" albo "wszystkiego najlepszego"?
- Sto lat? - zakpiłam. - A i owszem, sto lat męki w czeluściach Tartaru.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Prócz naszej czwórki, piątki, licząc tę zdradziecką dziewoję, w salonie byli Brian, Jack, Care, Maga, Ty, Mike, CeCe, Rocky i Deuce. Brakowało jeszcze Kostki, Kola, Teddy, Matta i Emmy. Zapowiadał się przemiły dzień. Wszyscy mieli doskonałe humory, za oknem świeciło słońce, byłam w towarzystwie ludzi, których lubiłam. Czego chcieć więcej?
Siedziałam na kolanach Austina i przysłuchiwałam się rozmowie Mike'a i Briana. To niesamowite jak mój instruktor wpasował się w nasze towarzystwo. Był od nas starszy, miał inne spojrzenie na świat, ale nie traktował nas jak bandy dzieciaków. Rozmawiając z nim, nie czuło się tej różnicy wieku. No i widać było, że leci na Kikę. Lubiłam go. Dawałam mu moje błogosławieństwo na podrywanie mojej siostry.
- Zbieramy się! - zawołała i jej głos sprowadził mnie na ziemię.
W wyobraźni już planowałam jej ślub i wesele.
Rozejrzałam się. Matt stał pod ścianą i coś opowiadał Teddy i Kolowi. Postanowiłam z nim porozmawiać, kiedy tylko uda mi się na moment spławić Austina.
- Słuchajcie, musimy pojechać kawałek w stronę plaży - wyjaśniała Kika. - Jedźcie za nami, wszystko wyjaśnię wam na miejscu.
To brzmiało tajemniczo. I ekscytująco. Nigdy nie lubiłam tych typowych imprez urodzinowych - cysterna alkoholu, żarcie z pudełka, tańce do rana i wymiotowanie do śmietnika. Nie żebym kiedykolwiek była na takiej imprezie, po prostu osobiście peferowałam coś mniej oczywistego. Ale w życiu bym nie spodziewała się tego, co zaoferowała nam Kikunia.
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nie rozumiałam, co tam robimy. Myślałam, że to jakieś nieporozumienie, a mojej siostrze odbiło. Zatrzymaliśmy się w jakichś krzakach i pieszo doszliśmy do jakiegoś opuszczonego mostu. Okolica wyglądała uroczo. W dole płynęła jakaś sztucznie zrobiona rzeka, która, widziałam to z góry, jakiś kilometr dalej łączyła się z oceanem. Widok naprawdę zapierał dech w piersiach, tym bardziej, że było już późne popołudnie i wszystko okalała poświata czerwieni i złota. Tylko, że znałam Kikę i wiedziałam, że nigdy nie zaciągnęłaby nas tu w celu podziwiania widoków.
Spojrzałam na przyjaciół, oni również byli zrezorientowani. Tajemnica zaczęła się wyjaśniać, gdy z ciężarówki, która stała zaparkowana w głębi zarośli w ten sposób, że w pierwszej chwili jej nie zauważyłam, wyszło troje mężczyzn i Liz Cavendish. Nieśli jakieś liny i haki, i kompletnie nie wiedziałam do czego to służy oraz co oni tu robią.
- Cześć, Aus - uśmiechęli się. - Cześć, Kika, wszystkiego najlepszego!
Uściskali moją siostrę.
- Gotowi? - zapytała Lizzie.
Ale na co, do cholery, na co?!
- Ani trochę - zachichotała solenizantka, a później zwróciła się do nas. - W Nowy Rok nie zrobiłam listy postanowień noworocznych, zrobiłam listę stu rzeczy, które chciałabym zrobić przed śmiercią. Kiedy planowałam te urodziny, chciałam, żeby były wyjątkowe i żebyście je zapamiętali. Dlatego zdecydowałam się, z ogromną pomocą Austina, na połączenie ich z jednym podpunktów mojej listy. Pozycja numer osiemnaście - skok na bungee.
Przez moment panowało milczenie. Każdy z nas rozważał słowa mojej siostry, wszyscy, oprócz Briana, wiedzieliśmy, że to nie są zwyczajne fanaberie. Przerażało mnie to, że Kika podporządkowuje swoje życie myśli "muszę zdążyć zrobić to i to..." Nigdy nie pogodziłam się z jej chorobą, nawet wtedy, gdy leżała w szpitalu i lekarze nie dawali jej dużych szans. Oni po prostu jej nie znali. Nie wiedzieli jaka jest silna. Ona sama tego nie wiedziała. Ale ja wiedziałam. I wierzyłam w nią za nas obie. Wierzyłam za cały świat. I przecież miałam rację, prawda? Jest tu. Wygląda coraz lepiej. Wychodzi z tego. Po co kusić los takimi słowami?
- Nie żartuj! - pierwsza oprzytomniała Maga. - Prawdziwy skok na bungee?
- Tak - pokiwała głową Kika. - Sama nigdy bym się na to nie zdecydowała.
Chwila, co?!
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że wszyscy będziemy skakać? - zmarszczyłam brwi.
- Oczywiście, że tak, siostrzyczko! - wybuchnęła śmiechem brunetka.
Nie ma mowy. Nigdy. Nie w tym życiu. Absolutnie nie. Odmawiam. Nie. Nie. Nie. Definitywnie nie. Zapomnij!
- Jesteś pewna, że to bezpieczne? - zmarszczyłam brwi, gdy Liz zaczęła przypinać zabezpieczenia do moich stóp.
- Tak, Ally - uśmiechnęła się. - Robiłam to już miliony razy.
- Nie miałam o tym pojęcia.
- To hobby i pasja. Zawodowo jestem panią artystką, która uroiła sobie, że jest żeńskim Picassem.
- Poważnie? To niesamowite, wiesz, ty malujesz, Cass pisze, Austin śpiewa.
- A Dave gra - uśmiechnęła się lecz po chwili spojrzała na mnie przerażona. - O cholera!
Za późno, kochana, usłyszałam.
- Dave? - zapytałam szeptem, zerknąwszy, gdzie jest blondyn. - Wiesz, gdzie jest Dave?!
- Źle zrozumiałaś - próbowała mnie zbyć.
Naiwna istoto, serio?
- Lizzie, musisz mi powiedzieć! - złapałam ją za rękę.
- Naprawdę nie wiesz? - spojrzała na mnie uważnie.
- Nie wiem? - zdziwiłam się. - Ale czego?
- Ally, czasami odpowiedź jest bliżej niż sądzisz - rzuciwszy tę tajemniczą uwagę, odeszła i zaczęła pomagać Madze.
Jednym okiem obserwowałam roześmiane, podniecone towarzystwo, ale moja ekscytacja gdzieś się ulotniła. Nie mogłam wczuć się w sytuację, tak przecież niecodzienną i przerażającą. I byłam zła. Na Liz, za to, co powiedziała i na siebie, że po prostu tego nie zignorowałam. Zbyt dobrze siebie znałam, wiedziałam, że nie odpuszczę, dopóki kroczek po kroczku, nie rozwikłam tej zagadki. Kolejnej już. Najpierw Jack i Care, teraz Austin i Dave.
Kiedy o tym pomyślałam, przez mój mózg przeleciały retrospekcje sytuacji, które nagle zaczęły do siebie idealnie pasować. Zbyt idealnie. Czy to możliwe, że byłam taką zaślepioną idiotką, która nie potrafi skojarzyć kilku prostych faktów? Przypominałam sobie wszystkie słowa, dziwne spojrzenia i aluzje. Cholera, nie! Nie! Zabraniam! Protestuję! Przecież to niemożliwe. Takie rzeczy po prostu się nie dzieją! Nie ma czegoś takiego jak los zapisany w gwiazdach czy ekstremalny pech. Masz pecha nie dlatego, że przebiegł ci drogę czarny kot albo stłukłeś lustro, a dlatego, że jesteś życiową niedojdą. Jezu, nie! Takie zbiegi okoliczności nie mają prawa się zdarzyć! Cholera jasna, nie żyjemy w pieprzonym tarocie! Żadna wróżka nie wyczarowała tego z fusów! Mylisz się, Ally, to jedyne logiczne rozwiązanie. Denver i Miami dzieli połowa kraju, prawda? Przestań tworzyć teorię, bo pasuje do siebie kilka faktów. Dave, twój dziwny, tajemniczy znajomy absolutnie nie jest bratem Austina. To niedorzeczne!
Chciałam wierzyć, że się mylę, ale przeczucie mówiło mi, że tym razem trafiłam. Poczułam się zmęczona. Psychicznie. To było zbyt wiele jak na moje możliwości. Czasami wydawało mi się, że niczym Jezus, powinnam dźwigać ciężary i problemy wszystkich moich bliskich. Tylko że ja nie jestem Jezusem. I nigdy nie będę. Jestem Ally. Ally Dawson. I mam dość! Koniec! Koniec brania na siebie wszystkich zmartwień i tajemnic. Jeśli Liz chce ukrywać Dave'a - okay, niech ukrywa. Jeśli on sam chce to robić - nie ma sprawy, powodzenia. Jeśli Jack i Care chcą robić jakieś podejrzane, niebezpieczne rzeczy - stoi, krzyż na drogę. Nie zamierzam się tym przejmować. Biorę sobie wolne! Tak! Tydzień przerwy od zbzikowanej, kontrolującej wszystko Ally.
- Gotowa? - zapytał Austin.
Miał na myśli skok, ale ja, wciąż pogrążona w swoich buntowniczych myślach, zgubiłam gdzieś sens jego wypowiedzi.
- Bardziej niż przypuszczasz.
- Nie boisz się?
Spojrzałam na niego. I na Kikę oraz Magę, które podekscytowane wykrzykiwały, że to najlepsze uczucie na świecie. Nie, dziewczęta, znam lepsze - psychiczna izolacja, nie przepuszczanie problemów, wolność i luz.
- Czego mam się bać? - wróciłam spojrzeniem do oczu Austina. - Przecież tu jesteś.
- Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? - upewnił się, gdy trzymając się za ręce, podeszliśmy do krawędzi mostu.
- Jeśli ty skoczysz, ja też skoczę - zacytowałam kwestię z Titanica.
- Ally, Aus, skaczecie na trzy - poinstruował nas Liam, jeden z mężczyzn towarzyszących Lizzie i jeszcze raz sprawdził, czy mamy poprawnie założone wszystkie zabezpieczenia.
- Jeden...
Mocniej złapałam dłoń Austina.
- Obiecaj mi coś - szepnęłam.
- Wszystko, co tylko chcesz, kochanie - również odpowiedział szeptem.
- Dwa...
- Obiecaj, że cały przyszły tydzień spędzimy razem. Tylko ty i ja. Zero rodzeństwa, przyjaciół i ich problemów. Zakopmy się w łóżku czy nawet przed telewizorem i po prostu bądźmy szczęśliwy. Tylko ty i ja. Weźmy urlop od zmartwień.
- Obiecuję.
- Trzy!
Skoczyliśmy. Czułam jak mocno wali mi serce, ale czując ciepło dłoni Austina, nie potrafiłam się bać. Nawet, gdyby coś się stało, gdyby zerwała się lina i polecielibyśmy w dół, co z tego? Byliśmy w tym razem. On i ja. Tylko nasza dwójka.
Powietrze wirowało, a my wraz z nim. To było niesamowite! Nieziemskie! Cudowne! Uzależniające! Chciałam więcej i więcej! Śmiałam się i krzyczałam jednocześnie. I wciąż trzymałam blondyna za rękę.
- Kocham cię! - krzyknęłam do niego.
- Kocham cię, Alls! - odpowiedział.
Jeśli kogoś kochasz, chcesz jego szczęścia. Wiedziałam, jak wielki ból sprawia Austinowi ta nierozwiązana sprawa z Dave'm, miałam, czysto teoretycznie, oczywiście, możliwość poznania prawdy. Musiałam to zrobić. Nie dla siebie i zaspokojenia swojej ciekawości, ale dla chłopaka, którego kochałam. Obiecałam sobie tydzień spędzony na rozkoszowaniu się miłością i szczęściem, i nie zamierzałam z niego rezygnować. Tydzień. A później poznam prawdę. Jakakolwiek by ona nie była.

* Laczusie everywhere.

____________________________________
Hiya!
Raff, schowaj nóż, obiecane lovki czekają na sobotę.
Wiecie co jest najfajniejsze? Że wcale nie mam dnia wolnego, a odkąd się obudziłam, wstałam z łóżka tylko na obiad. Uwielbiam to. Serio.
Wracam do obijania się.
Do weekendu!
wasza m.