Strony

wtorek, 31 marca 2015

"Sprawy, o które warto walczyć..."




10 marca

- Nie, Ally, z przepony! Nie nosem! - Pan Blind, jeden z naszych nauczycieli podczas rzymskich warsztatów wyglądał, jakby chciał rzucić we mnie trzymanymi w dłoniach nutami.
O ile za grę na pianinie zbierałam same pochwały, o tyle mój śpiew wywoływał irytację. Nie dlatego, że fałszowałam czy źle wchodziłam w takt, to było w porządku. Miałam problem z oddechem, co podobno, bo jak dla mnie nie było w tym żadnej różnicy, blokowało mnie i nie pozwalało rozwinąć się mojemu potencjałowi. Akurat! Jestem pewna, że upominanie nas sprawiało im przyjemność.
- Przerwa! - zadecydował mały człowieczek w kapeluszu. Ten sam, który z uporem maniaka wrzeszczał w kierunku mojej osoby: "przepona, cholera, przepona!". - Austin, teraz ty.
Z ulgą opuściłam pomieszczenie. Zdawałam sobie sprawę, że czeka nas charówka, ale nie spodziewałam się, że będzie aż tak ciężko. Nie radziłam sobie i czułam się z tym źle.
- Nie poszło najlepiej? - zapytała Gloucester.
Siedziała na krześle w korytarzu i pisała coś w notatniku. Zdziwiłam się, że w ogóle się odezwała. Przez te dwa dni zauważyłam, że jest dosyć wycofana i bierna. Miła i gotowa do pomocy, ale zamykająca się w sobie na każde, najmniejsze ofuknięcie. Komentarze Kola na pewno nie pomagały jej w integracji z naszą grupą. Wieść głosiła, że Teddy go zostawiła, a on, chcąc się na kimś odegrać, wziął sobie za cel niepozorną, milczącą Glou. Zazwyczaj tylko spuszczała głowę i nic nie odpowiadała na jego kąśliwe uwagi, ale zauważyłam, że strasznie się nimi przejmuje. Wczoraj tak mocno ścisnęła butelkę pełną wody, że płyn zaczął wyciekać na podłogę.
- Jestem beznadziejna - westchnęłam i z ulgą rzuciłam się na krzesło obok brunetki. - Ja wiem, że to ma nam pomóc, ale moja pewność siebie topnieje z każdą godziną.
- Blind to choleryk, ale jest najlepszy. - Dziewczyna spojrzała na mnie z nieśmiałym uśmiechem. - Musisz być naprawdę dobra, jeśli tak ostro cię traktuje.
- Dobra? - rzuciłam z ironią. Akurat. - Chyba tragiczna.
Oparłam głowę o ścianę i wsłuchiwałam się w dochodzące z oddali dźwięki pianina. Jeśli dobrze pamiętam, w sali z instrumentami powinny znajdować się teraz Trish i Kostka.
- Musi czuć, że dojdziesz daleko, jeśli ktoś jest kiepski, nie podchodzi do tego tak emocjonalnie. Im mocniej się wścieka, tym lepszego ma ucznia - wyjaśniła brunetka i zaproponowała urwanie się na kawę.
- Chętnie - zgodziłam się.
Miałam godzinę wolnego, ponieważ nie musiałam pojawiać się na warsztatach z pianina. O wiele milej było wykorzystać ten czas na zwiedzanie miasta w towarzystwie sympatycznej dziewczyny, niż siedzenie jak kretyn na korytarzu i wpatrywanie się w ścianę.
Zjechałyśmy na sam dół budynku, gdzie znajdowały się szatnie. Opatuliłam się w płaszcz i szczelnie owinęłam szalikiem. Jak zawsze, gdy na niego spoglądałam, czułam wzruszenie. Nie mogłam doczekać się momentu, gdy wysiądę z samolotu i zobaczę całą moją rodzinę. Mimo że dzwoniłam do nich codziennie, tęskniłam.
- Gotowa? - głos Glou wyrwał mnie z zamyślenia.
- Tak - pokiwałam głową i zerknęłam na moją towarzyszkę.
Zazdrościłam jej tego, jak dziewczęco i słodko wyglądała w sportowych ubraniach. Ja, kiedy tylko zakładałam bluzy czy sportowe buty, wyglądałam jakbym robiła porządki w szafce o nazwie ciuchy po domu. Niesamowite, że ktoś z takim potencjałem jest aż tak niepewny siebie.
- Hej, Ally, wychodzisz? - W szatni pojawił się Kol. Miał na sobie niebieską kurtkę, co utrudniało mi rozpoznanie, czy wchodzi, czy wychodzi.
- Na kawę - pokiwałam głową.
- Możemy z tobą? - zapytał brunet. - Ty i Dez czekają na zewnątrz.
- Jasne - zgodziłam się, nim sobie uświadomiłam, że moja towarzyszka może nie mieć ochoty na spędzanie czasu w towarzystwie kogoś, kto jej dokucza. - Glou?
Brunetka pokiwała głową. Kol najwyraźniej dopiero teraz ją spostrzegł. Skrzywił się, ale na szczęście, nie odezwał ani słowem.
Milcząc, wyszliśmy z nowoczesnego, pięciopiętrowego budynku, gdzie znajdowała się, co pani Speaker powtarzała pierdyliard razy na dzień, jedna z najlepszych szkół muzycznych. Teraz uczniowie mieli wolne, więc nasza grupa nie przeszkadzała w żadnych zajęciach.
- Uczysz się tutaj? - zapytał Dez, gdy brunetka prowadziła nas w stronę kawiarni. Myślę, że ją polubił, bo gdy tylko widział, że stoi sama, podchodził do niej, a gdy nasza grupa gdzieś wychodziła, zawsze starał się wciągnąć ją w rozmowę. On chyba także ją podbił, bo w jego towarzystwie stawała się odrobinę odważniejsza i trochę bardziej rozgadana. W tym akurat nie było nic dziwnego, mój przyjaciel jest przecież taki kochany, szalony i sympatyczny, nie da się go nie lubić. Potrafi rozbawić każdego!
- Nie - pokręciła głową dziewczyna. - Uczę się w domu.
- Naprawdę? Nie jest ci smutno? - Ty zmarszczył brwi. - Nie chodzisz na szkolne bale, nie masz znajomych, to znaczy...chciałem powiedzieć, że...eee...
Tyler słynie z tego, że najpierw mówi, a później myśli. Najczęściej, kiedy już pomyśli, robi mu się głupio, bo nieumyślnie kogoś zranił.
- Tato jest wiecznie w podróży, zmieniałam szkoły co miesiąc - brunetka uśmiechnęła się smutno. - To raczej nie sprzyja zawieraniu przyjaźni.
- Musiałaś zwiedzić wiele niesamowitych miejsc - powiedziałam.
- Tak - roześmiała się. - Mieszkałam już na wszystkich kontynentach.
- Jesteś Brytyjką? - zapytał Kol. - Słychać w akcencie.
Weszliśmy do uroczej kawiarenki. Znajdowała się w zagłębieniu uliczki i nie przypominała typowych kawiarni, w jakich bywałam do tej pory. Zazwyczaj w takich lokalach są eleganckie stoliczki, krzesełeczka i kelnerzy, którzy zdają się obserwować każdy nasz krok. Tutaj było inaczej. Wewnątrz pachniało świeżym, wyjętym przed sekundą z pieca ciastem, drewniane meble nie pochodziły z jednego zestawu, a na parapercie wylegiwały się dwa koty. Pulchna Włoszka w pasiastej sukience wycierała filiżanki, śpiewając cicho jakąś wesołą piosenkę. Byłam oczarowana! W całym lokalu wyczuwało się ciepło i miłość. To głupie, ale czułam się trochę jak w domu. Kiedy zajęliśmy miejsce, podeszła do nas brunetka, na oko po dwudziestce i szeroko się uśmiechając, przywitała się z Gloucester. Zamieniły kilka zdań po włosku, po czym dziewczyna odeszła.
- To rodzinna kawiarnia - wyjaśniła nasza towarzyszka. - Podają tu najlepsze ciasto świata, ale jeśli oczekujecie kawy o smaku tej podawanej w sieciówkach, możecie już wyjść. Nie ma tu nowoczesnych ekspresów, a wszystko jest robione osobiście i z sercem.
- Brzmi super - powiedział podekscytowany Ty, a cała nasza grupa się z nim zgodziła.
To było jak egzotyczna przygoda dla nastolatków wychowanych w kraju, gdzie wierzy się w kult pieniądza, globalizację i gdzie codzienna kawa ze Starbucksa czy Costy jest traktowana jak umycie zębów przez pójściem spać.
Polegając na Glou, zamówiliśmy cappuccino i ciasto drożdżowe z konfiturą malinową.
O Jezusie, to było precjozo nad precjozami!
- Odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie - brunetka zwróciła się do Kola, gdy przestaliśmy zachwycać się cudami na naszych talerzach - tak, jestem Brytyjką.
- Nie tęsknisz za krajem? - zapytałam, upijając łyk przepysznej kawy.
- Właściwie to nigdy nie mieszkałam w Wielkiej Brytanii.
Miałam wrażenie, że nie chce o tym rozmawiać, więc postanowiłam zmienić temat.
- Gloucester - powiedziałam zamyślona. - Niezwykłe imię, prawda chłopcy?
- Masz rację, Alls, nigdy wcześniej się z nim nie spotkałem - przyznał Dez.
Brunetka wybuchnęła śmiechem.
- Właściwie to nie jest imię, a nazwa miasta, w którym poznali się moi rodzice.
- Coś jak Brooklyn Beckham? - uśmiechnął się Kol i to był chyba jego pierwszy objaw ciepła w stosunku do naszej przewodniczki.
- Właśnie tak - pokiwała głową zdumiona dziewczyna. Nie znała bruneta tak dobrze jak my i nie miała pojęcia, że jego złośliwości to nie objaw złej woli czy bycia frajerem, a akt jakiegoś buntu. Takie wyżycie się na kimś za zranioną dumę i złamane serce. Chociaż z tym sercem, tego nie byłam taka pewna. Od dłuższego czasu wszyscy zauważaliśmy, że Kol nie jest tak mocno zaangażowany w związek z Teddy jak na początku ich znajomości. Pamiętam jak uroczo wyglądali na balu halloweenowym, jak zakochani byli na imprezie sylwestrowej, a później coś się między nimi popsuło. Nie wiedziałam jak to dokładnie między nimi jest, bo chociaż wszyscy tworzyliśmy jedną, bardzo zgraną paczkę, nigdy nie byłam z Teddy dosyć blisko. Kostka wiedziała wszystko, w końcu były najlepszymi przyjaciółkami, ale nie chciałam jej wypytywać. Ciekawość ciekawością, ale pewnych rzeczy po prostu się nie robi. Znałam jakieś urywki opowieści, dlatego nie opowiadałam się po żadnej ze stron, mimo że, co zauważyłam dziś przy śniadaniu, nasza grupa podzieliła się na podgrupki - dziewczyny trzymały stronę Teddy, faceci - Kola. Ja byłam gdzieś z boku i wyjątkowo mi to pasowało. A najchętniej spędzałam czas z Glou, nawet, jeśli ta nic nie mówiła, a siedziała cichutko, słuchając na odtwarzaczu piosenek Eminema czy czytając "Lucasa". Postanowiłam przeczytać tę książkę po powrocie do kraju, bo brunetka gorąco ją polecała, twierdząc, że to jej ulubiona książka. Może to trochę egoistyczne, ale Gloucester była moją tarczą, chociaż nie miała o tym pojęcia.
Odkąd przyjechaliśmy, Garby męczył mnie, prosząc miliard razy na godzinę, żebym poprosiła Jacka o raporty, co robi Kim. Rozumiałam jego desperację, naprawdę mu na niej zależało i to było w pewien sposób urocze, ale ja nie mogłam tego zrobić. Wiem, że powinnam mu kategorycznie odmówić i wyjaśnić delikatnie dlaczego to robię, ale nie potrafiłam. Wolałam uciekać i go unikać tak, długo aż coś wymyślę. Przy pannie Sykes nie musiałam się obawiać, że Garby wyskoczy po raz kolejny z tematem swojej dziewczyny i to był wystarczający powód by spędzać z nią czas. Ale nie jedyny. Glou okazała się naprawdę cudowną, ciepłą osobą. Bardzo zabawną, wesołą i inteligentną, z którą można prowadzić rozmowy na każdy temat. Nie miało znaczenia czy rozmawiałyśmy o sarkastycznych tekstach Tony'ego Starka, którego uwielbiałyśmy, czy o nowych etykietkach na butelach z wodą. W takich chwilach zapominała o swoim ochronnym pancerzu - śmiała się, żartowała i była strasznie pozytywną, żywiołową osobą. Wydaje mi się, że inni także to zauważyli, bo zaczęli z nią spędzać więcej czasu. Obserwując Gloucester, zauważyłam jedno - ona się bała. Panicznie bała się odrzucenia i chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, jak mocno to widać. A może to tylko dla mnie było takie oczywiste, bo i we mnie tkwił ten strach? Mam cudownych przyjaciół, wspaniałą rodzinę i najlepszego chłopaka we wszechświecie, a mimo to, wciąż jestem tak strasznie zagubiona i niepewna siebie. Nie mam prawa oceniać innych i udzielać im dobrych rad, dopóki nie dojdę do porządku sama ze sobą.
- Tak, w Nowym Jorku - pokiwała głową dziewczyna, odpowiadając na pytanie zadane przez któregoś z chłopców. Nie miałam pojęcia o czym rozmawiają, dlatego zrobiłam mądrą minę i wgryzłam się w ciasto.
- Ja też - powiedział Kol. - Ekonomia.
- Naprawdę? - brunetka otworzyła szeroko oczy.
- Co w tym dziwnego? - teraz to Brandon się zdziwił, a ja zorientowałam się, że tematem dyskusji są studia. Kol miał w przyszłości przejąć rodzinną firmę.
- Bo nie do twarzy ci z matematyką * - wypaliła Glocester.
Wybuchnęłam śmiechem, a Dez i Tyler chociaż udawali poważnych, z trudem radzili sobie z opanowaniem wesołości. Kol nie miał pojęcia co powiedzieć. Bałam się, że rzuci jakiś bezczelny tekst, który sprawi, że nasza towarzyszka znów ucieknie do swojej skorupy.
- Nie rób takiej obrażonej miny, Brandon - Ty chichotał już otwarcie. - Bóg musiał mieć znakomity humor, kiedy cię tworzył.
- Ta - burknął Kol. - A kiedy tworzył ciebie, Blue, pomyliły mu się formy i skrzyżował małpę z amebą.
- Lepiej się nie odzywaj, Dez - ostrzegłam przyjaciela, który otwierał usta. - Zaraz zostaniesz wbity w ziemię przez ich cięte riposty.
- Czy ty, Allyson Dawson twierdzisz, że nasze riposty są kiepskie? - Tyler wskazł na mnie pacem.
- Skąd! Są ostre, że zaraz się wykrawię! - rzuciłam rozbawiona.
- Ally, nie bądź okrutna - uśmiechnęła się Glou. - Starają się.
- Nie pyskuj, Sykes - Kol uniósł brew. - Zaraz wbiję cię w ziemię mocą moich słów.
- Poczekaj, zadzwonię po koparkę - prychnęła dziewczyna.
Cała nasza grupa wybuchnęła śmiechem. To było niezwykłe i bardzo przyjemne. Żartowaliśmy i dogryzaliśmy sobie, bawiąc się przy tym bardzo dobrze. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Nasza przerwa dobiegła końca i opatuliwszy się w płaszcze oraz kurtki, ruszyliśmy w drogę powrotną do szkoły.
Nie miałam ochoty wracać. Stresowałam się i nie czułam się tam komfortowo, kiedy na mnie krzyczano. Zajęcia były naprawdę super - gra na instumentach, nauka pisania tekstów, zajęcia ze śpiewu, prace w grupie, czułam, że tam pasuję. Byłam jak jabłko w szarlotce, jak koperek na ziemniakach, jak panierka na kotlecie - to było moje miejsce. A przynajmniej tak było, dopóki nie kończyłam pracy i nie słuchałam kolejnych krytycznych uwag. Wtedy odfruwały wszelkie pozytywne emocje.
- Przycichłaś - zauważył Dez, kiedy zbliżaliśmy się do drzwi budynku.
Nie było sensu kłamać, powiedziałam im, co leży mi na sercu.
- Ally, nikt nie może cię zmusić żebyś brała w tym udział - powiedział mój przyjaciel. - Jeśli Blind znowu zacznie na ciebie wrzeszczeć, wyjdź.
Tja, łatwo mu mówić.
- Ten wyjazd miał być nagrodą za ciężką pracę i możliwością doszlifowania talentu, nie musisz się zgadzać na poniżanie - dodał Ty.
- Jasne, Ally - Glou pokiwała głową. - Porozmawiaj z moim tatą. On zrozumie.
- Dziękuję wam - uśmiechnęłam się, chociaż byłam trochę zawstydzona i skrępowana tą sytuacją. - Chodźmy już do środka.
Wnętrze powitało nas ciepłem, które było błogosławieństwem i zbawieniem dla moich skostniałych dłoni. Oddaliśmy ubrania wierzchnie do szatni i rozmawiając szeptem, to miejsce jakoś nas przytłaczało, udaliśmy się do winy.
Na korytarzu siedziały CeCe, Rocky i Trish. Podeszliśmy do nich. Były czymś wyraźnie podekscytowane.
- Jesteście! - wykrzyknęła ruda. - Nie macie pojęcia co się stało!
- Racja, nie mamy. - Kol położył się na krześle, opierając głowę na kolanach Rocky. Byliśmy przyzwyczajeni do takiego zachowania i nie dopatrywaliśmy się w nim żadnych podtekstów.
- Pod koniec warsztatów najlepsza osoba nagra singiel, który dostanie dopuszczony do dystrybucji! - wyjaśniła CeCe.
- Serio?! - wykrzyknęliśmy jednocześnie, a brunet usiadł prosto.
- Tak - Trish pokiwała głową. - A jeśli singiel się spodoba, są realne szanse na kontrakt z wytwórnią.
Zapanowała cisza. Jeszcze przed chwilą byliśmy nastolatkami, którzy kochali muzykę i bawili się nią, a teraz ktoś z nas mógł spełnić swoje marzenia o sławie. Przez moment miałam obawy, że to może nas podzielić, wprowadzić niezdrową rywalizację i zazdrość, ale zbyt dobrze znałam tych ludzi. Muzyka była ważną częścią naszego życia, ale nie najważniejszą. Może Austin, CeCe, Teddy czy ja traktowaliśmy ją z namaszczeniem, ale, inni mieli pasje, które były ponad to. Dez i Kostka mieli swoje filmy, Garby, Ty i Mike taniec, Rocky zawsze powtarzała, że chce zawojować świat nauki, dla Trish to była zabawa, a inni mieli zaplanowane życie i nie chcieli w nim żadnych zmian. Faktem było, że ten kontrakt mógł zmienić życie nas wszystkich - w końcu piosenkarz potrzebuje zgranej ekipy, ale nie czułam parcia i ciśnienia, że to muszę być ja.
- Pamiętajcie, że jestem świetnym tancerzem - rzucił Ty, jak gdyby słyszał moje myśli.
- A ja gram na pianinie, gitarze i perkusji - dorzucił Kol.
- Jestem świetna w załatwianiu spraw niemożliwych - Trish również włączyła się w rozmowę.
- O, tu jesteście. - Z pomieszczenia po lewej stronie korytarza wyszła pani Speaker. - Pan Sykes chce was wszystkich widzieć.
Posłusznie wstaliśmy i ruszyliśmy na nauczycielką. Gloucester początkowo została sama na krześle, ale po chwili wstała i ruszyła za nami. Zastanawiałam się czy wiedziała o kontrakcie. Wydawała się zaskoczona, gdy usłyszała tę nowinę.
W sali, w której zazwyczaj odbywały się zajęcia grupowe była już cała nasza drużyna. Siedzieli w towarzystwie pana Sykesa, pana Blinda, pana Saragassi oraz pani Fence, która prowadziła zajęcia z tekściarstwa. Uwielbiałam ją. Zawsze rozumiała, co chcę przekazać i pomagała mi, kiedy brakowało mi słów. W dodatku bardzo mnie chwaliła, co było balsamem na moje zbolałe serce.
Nie chcieliśmy przeszkadzać, więc milcząc zajęliśmy nasze miejsca. Uśmiechnęłam się do siedzącego obok Austina i uścisnęłam jego dłoń. Nie widywaliśmy się zbyt często, bo kiedy ja miałam przerwy, blondyn miał ćwiczenia. Tylko wieczory spędzaliśmy razem, ale najczęściej byliśmy tak padnięci, że po prostu przysłuchiwaliśmy się innym.
- Dobrze, skoro nasi turyści już dotarli, możemy zacząć - powiedział pan Sykes. Reprezentował wytwórnię, więc logiczne było, że ma z nami najwięcej do omówienia.
- Znamy już wasze możliwości i wiemy czego możemy się po was spowiedzać - teraz to pan Blind przejął pałeczkę. - Wiem, że niektórzy z was mogą mnie nienawidzić, tak, Ally, to do ciebie, ale muszę przyznać z ręką na sercu, że już bardzo dawno nie prowadziłem tak utalentowanej i dobrej grupy.
Zaczerwieniłam się. Pan Blind był naprawdę w porządku, a ja, kiedy byłam na niego zła, życzyłam mu samych okropności. Jakie to typowe! Nie potrafimy sobie z czymś poradzić, więc zrzucamy winę na innych i obrażamy ich, nie zauważając, że to przecież my mamy problem, nie oni. Poczułam wstyd.
- Jak już wiecie, pod koniec tygodnia zostanie wybrana osoba, którą nasza wytwórnia wezmie pod swoje skrzydła. - Pan Sykes uważnie omiótł nas wzrokiem. - Nie zmarnujcie tej szansy.
Pokiwaliśmy głowami.
- Możecie już iść, na dziś koniec zajęć - zawołał pan Blind.
W ciszy wyszliśmy z pomieszczenia. Gdy zostaliśmy sami, zerkaliśmy na siebie przez moment, a później, jak na komendę, zaczęliśmy mówić wszyscy na raz. W tym bełkocie ciężko było cokolwiek zrozumieć, ale to nam nie przeszkadzało i dalej wykrzykiwaliśmy swoje opinie.
- Hej, hej, cisza! - zawołał Mike, przekrzykując nas wszystkich.
Zamilkliśmy i spojrzeliśmy na niego zaciekawieni.
- Jesteśmy jedną drużyną, prawda? - zapytał.
- Jasne, Mike - uśmiechnęła się Kostka. - Jesteśmy przyjaciółmi.
- Ten kontrakt niczego nie zmienia? - Najwyraźniej blondyn obawiał się, że tak bardzo skupimy się na rywalizacji, że przestaniemy się szanować i rozpadnie się relacja, którą budujemy od kilku miesięcy, a niektórzy nawet od lat.
- Ten kontrakt to super okazja i napewno wielka szansa - powiedział Kol. - Ale mi na nim nie zależy.
- Och, typowe - zakpiła Teddy. - Ty zawsze szybko się poddajesz.
- Skądże - z udawanym spokojem rzucił brunet. - Walczę tylko o sprawy, o które warto walczyć.
Blondynka gwałtownie wciągnęła powietrze. Za chwilę mogła wybuchnąć okropna awantura. Chcąc jej zapobiec, szybko się odezwałam, modląc się, żeby inni poszli w moje ślady.
- Może pójdziemy pozwiedzać?
- Musicie koniecznie zobaczyć fontanę di Trevi! - podłapała temat Glou.
- Super! Chodźmy! - Kostka pociągnęła Teddy za rękę i skierowała się ku windom.
Odetchnęłam z ulgą. Nie znosiłam, kiedy inni się kłócą. A najbardziej nie cierpiałam, gdy robią to publicznie. Takie sprawy były zbyt intymne i zawsze gdy byłam świadkiem takiej sytuacji, czułam się jak podglądacz zerkający do łazienki przez dziurkę od klucza.
- Mike - usłyszałam głos Deza. - Nie martw się, ten kontrakt to tylko fajny bonus, ale są rzeczy ważniejsze niż to.
Czułam dokładnie to samo. Nie ma znaczenia, kto zostanie gwiazdą, przecież nadal będzie moim przyjacielem.
Zjechaliśmy na dół i ubraliśmy się, starając się na siłę zachować pozory dobrego humoru i wesołości. Jeśli mam być szczera, to martwiło mni o wiele bardziej niż zazdrość i rywalizacja. Było oczywiste, że dopóki Kol i Teddy się nie zejdą, takie sytuacje będą się powtarzały i będziemy się dzielić.
- O czym myślisz? - zapytał Austin, pojawiając się po mojej lewej stronie.
- O Teddy i Kolu - odpowiedziałam, wsuwając dłoń w dłoń blondyna.
- Tak - przyznał. - Nie wygląda to zbyt dobrze.
- Myślisz, że kiedy my mamy gorsze dni, to wygląda tak samo?
Chłopak zastanawiał się przez moment, ja też.
- Nie sądzę - odezwał się w końcu. - Wydaje mi się, że to nie wychodzi poza nas.
Coś w tym było. Czasami wciągaliśmy Deza i Trish w nasze problemy, ale zazwyczaj staraliśmy się blokować i izolować naszych przyjaciół. To były sprawy, które dotyczyły tylko nas.
- Co sądzisz o tym kontrakcie? - zapytałam. - Bardzo ci zależy, prawda?
Austin od zawsze marzył o karierze piosenkarza. Muzyka była jego całym światem, towarzyszyła mu na każdyn kroku.
- To jak spełnienie moich marzeń - uśmiechnął się. - Mam szansę robić to, co kocham. Umrę ze szczęścia, jeśli mnie wybiorą. Odkąd pamiętam, robiłem wszystko, żeby pewnego dnia zostać kimś. Uczyłem się gry na instrumentach, chodziłem na lekcje śpiewu, brałem udział w konkursach. Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko od realizacji moich planów!
- Austin, kochanie - zaczęłam zmartwiona. - Nie masz pewności, że ciebie wybiorą.
Chłopak zrobił smutną minę.
- Wiem. Najbardziej boję się CeCe, jest genialna, ale uwierz, że nie zamierzam dosypywać jej kwasku cytrynowego do wody, czy zamykać w szafie, żeby przegrała. Jedyne, co zrobię, to będę starał się być najlepszy.
Z całego serca pragnęłam, żeby spełniły się wszystkie jego marzenia. To takie zabawne. Tak często słyszymy te słowa. Przy okazji świąt, imienin czy urodzin powtarzają je wszyscy ludzie w naszym otoczeniu - i rodzina, i przyjaciele, i znajomi, z których znamy jedynie z widzenia. My sami również je bezmyślnie powtarzamy i nie przywiązujemy do nich najmniejszej wagi. Są dla nas tak oczywiste, jak "dzień dobry" mówione rano czy "wszystkiego najlepszego" pisane w dniu urodzin. Ale to tylko słowa. Żeby miały sens, trzeba naprawdę tego chcieć. Tak jak ja teraz. Pragnęłam z całych sił, żeby marzenia Austina stały się rzeczywistością i jeśli mogłabym mu w jakiś sposób pomóc, zrobiłabym to. Nie dlatego, że go kocham, a dlatego, że na to zasługiwał. To taki dobry, wspaniały człowiek. Najlepszy.
- To miejsce nazywa się Piazza di Trevi, czyli Plac di Trevi - powiedziała Glucester.
Byłam tak zajęta tym, co krąży w mojej głowie, że nawet nie zauważyłam, że jesteśmy już na miejscu. Rozjerzałam się i umarłam. Fasada absolutnie podbiła moje serce! Wyjęłam aparat i zaczęłam fotografować cały plac oraz naszą grupę.
- Według legendy, nazwa tego placu i fontanny pochodzi od imienia Trevia. Nosiła je dziewczyna, która odkryła tu wodę - brunetka zwinnie lawirowała wśród tłumu i prowadziła nas bliżej.
- Dlaczego ci wszyscy ludzie wrzucają tam monety? - zapytała Maga.
- Istnieją dwie wersje, sami wybierzcie, która wam bardziej odpowiada. - Staliśmy tuż przy fasadzie i obserwowaliśmy grupkę dzieci rzucającą pieniądze. - Wersja pierwsza mówi o tym, że kto wrzuci monetę do wody tej fontanny, wróci do Rzymu. Wersja druga, że spełni się życzenie, które wypowiemy.
Może to głupie, ale ja wierzę w takie rzeczy.
- Chcę spróbować! - zawołałam, a CeCe, Rocky, Kostka i Maga do mnie dołączyły.
- Stańcie tyłem - poinstruowała nas Glou. - Zamknijcie oczy i pomyślcie życzenie, rzucając monetę przez lewe ramię.
- Na trzy? - zapytał Dez, który do nas dołączył.
Reszta, choć się podśmiewywała, także wyjęła pieniądze i stanęła obok.
- Jeden, dwa, trzy! - odliczyła Gloucester.
- Chciałabym żeby miłość moja i Austina trwała wiecznie - pomyślałam, rzucając monetą.
Może komuś wydawałoby się to infantylne, ale patrząc jak rozpadają się związki moich przyjaciół, marzyłam tylko o tym, żeby nasza miłość nigdy się nie wypaliła.
- Okej, teraz, skoro już się obfotografowaliśmy, zaliczyliśmy typowe turystczne atrakcje i zasililiśmy kieszenie rzymskich meneli, może pójdziemy coś zjeść? - zaproponowała Trish, która nie była fanką szwendania się po mieście i wzdychania do starożytnych, wiekowych budowli.
- Dobry pomysł, Trish, padam z głodu - Garby przybił jej piątkę.
- Znam świetne miejsce - pokiwała głową Glou. - A co do rzymskich meneli, mylisz się Trish. Pieniądze wyławiają z fontanny pracownicy miejscy i wszystkie są przekazywane na renowacje oraz utrzymanie budynków.
- Serio? - zapytała Kostka.
Zaczęliśmy rozmawiać o tym, jaki to zastrzyk gotówki dla budżetu miasta. Rocky, Maga i Kol mieli najwięcej do powiedzenia. Matematyka i ekonomia nie stanowiły dla nich tajemnic. Głupsza część naszej grupy po prostu kiwała głowami i udawała, że rozumie ich wywody. Z początku i ja się temu przysłuchiwałam, ale po chwili się wyłączyłam. Robiłam zdjęcia i przyglądałam się moim towarzyszom. Dzięki temu zauważyłam jedno - Kol, Teddy i Garby nie byli jedynymi osobami, którzy udawali, że się świetnie bawią, kiedy w rzeczywistości coś rozrywało ich od środka. Austin także miał swoje problemy. I Kostka. I Trish. A mimo to nie narzekali i czerpali z wycieczki jak najwięcej. Postanowiłam wziąć z nich przykład. Okay, tęskniłam za domem. Okay, martwiłam się bratem. Okay, bolały mnie problemy rodzinne Austina. Tylko że to było gdzieś poza mną, a przynajmniej powinno być. Chociaż teraz. Chłonąc atmosferę jednego z najbardziej magicznych miast świata, doszłam do pewnego wniosku - mam wszystko, o czym mogłam marzyć - rodzinę, miłość, przyjaciół, czas zacząć to doceniać.
* Tekst autorstwa Raff, absolutny zakaz kopiowania.
__________________________________

Hiya!

Tak, wiem, nie odzywałam się od baaaaardzo dawna, ale nie miałam ostatnio zbyt dobrego okresu w życiu. Nie martwcie się jednak, nie zamierzam porzucać historii Ali Di.

Rozdział z dedykacją dla Laczusi, które dopatrzą się tu masy inspiracji, a raczej opowieści z naszych rozmów.

Ps. Mam nadzieję, że polubiliście Glou, bo zagości tu na dłużej.
wasza m.

czwartek, 12 marca 2015

"Niezwykły tydzień z moją niezwykłą dziewczyną..."



6 marca



Kiedyś oglądałam film o nastolatce, która poleciała na szkolną wycieczkę do Rzymu i spełniły się tam jej wszystkie marzenia. Z popychadła i najbardziej pechowej dziewczyny w całej Ameryce stała się gwiazdą. To była bardzo naiwna, płytka historia. Przecież Rzym to miasto jak każde inne, nie zdarzy się tam nic nadzwyczajnego, nie zamieni kaczątka w łabędzia! Ale kiedy w końcu się w nim znalazłam, nagle zaczęłam odbierać wszystko inaczej. Tu mogło zdarzyć się wszystko! Wędrując starymi uliczkami, w których czuło się tchnienie historii, zastanawiałam się, czy mam prawo wierzyć w to, co się dzieje. Może to wszystko jest snem? Może zaraz obudzę się we własnym łóżku? Ale chyba w marzeniach nie byłoby tak zimno. Prawda? Zadrżałam i mocniej otuliłam się szalikiem, starając się wsłuchać w słowa przewodniczki o Caravaggiu, papieżu i paleniu na stosie.
- Nie analizuj, Ally - pomyślałam. - Jeśli to tylko sen, ciesz się nim, jak długo możesz.
Uśmiechnęłam się i wyjąwszy z torby aparat, zrobiłam kilka zdjęć, może będą nienajlepsze, źle wykadrowane i prześwietlone, ale rodzice się ucieszą.
Rodzice... Z czułością wróciłam myślami do wczorajszego poranka.
- Ally, spakowałaś dokumenty i portfel? - zapytał tato po raz kolejny.
- Tak, spakowałam - mruknęłam, przysypiając nad kubkiem kawy.
Była trzecia nad ranem, a w moim domu był tłum ludzi.
- A wtyczkę europejską? - mama sprawdzała wagę mojej walizki.
- Tak, jest w bocznej kieszeni - z trudem wmusiłam w siebie kawałek rogalika. Mój żołądek jeszcze spał, ale wiedziałam, że jeśli niczego nie zjem, będę umierała w samolocie.
- Dzwoń, jak tylko wylądujecie - upomniała mnie Kathy.
- Będzie dzieliło nas osiem godzin - zauważyłam zniecierpliwiona. To było bardzo miłe, że tak strasznie się o mnie martwią i przeżywają mój tygodniowy wyjazd na drugi koniec świata, ale bez przesady, nawet Megan przyjechała mnie pożegnać, chociaż jest środek nocy. W dodatku ich troska jest dosyć przytłaczająca. Ale za to ich kocham i nie mogę się na nich złościć za to, że się o mnie troszczą.
- Będziemy się martwić, Księżniczko, nie przejmuj się, że kogoś obudzisz - Mark uniósł brew, co było wystarczającym ostrzeżeniem przed dalszą, bezcelową dyskusją.
- Dobrze - westchnęłam. - Gorzej niż z dziećmi.
- Będziesz miała okazję za nami zatęsknić, dzieciaku - Kika pokazała mi język, a ja w odpowiedzi posłałam jej minę "no chyba sobie kpisz".
- Jedźmy już, bo dziewczyny z tej siostrzanej miłości zaraz skoczą sobie do gardeł - mama pokręciła głową z czułością.
Kika wybuchnęła śmiechem, budząc tym śpiącego na kanapie Jacka.
- Wyruszamy? - zapytał, przecierając oczy. Zdziwiłam się, że w ogóle się tu pojawił. Nasz kontakt nie należał do zbyt ożywionych. Obstawiałam, że to Mark i Penny kazali mu dziś przyjechać, mimo to cieszyłam się, że tu jest. Mógł mnie ignorować i udawać, że nie istnieję, ale jego obecność była dla mnie bardzo ważna.
- Chodź, mała - Jack wziął na ręce zaspaną Meg i zaniósł ją do auta, co było niesamowicie słodkie.
Jeszcze raz sprawdziłam, czy wpakowałam wszystko do torby podręcznej i ruszyłam za tatą i Kathy do naszego wozu.
Czułam się, jakbym wyjeżdżała na zawsze, a nie jechała na wycieczkę szkolną. Przecież to tylko tydzień, skąd więc ta gula w gardle i ścisk w sercu? Czułam, że zaraz się rozpłaczę i było mi strasznie głupio. Jestem prawie dorosła, przez połowę swojego życia byłam skazana tylko na siebie i co? Nic z tego nie wyciągnęłam. Pierwsza wycieczka bez jakiegokolwiek członka rodziny i już umieram ze strachu i smutku. Żałosne! Przecież zawsze powtarzam, że nie można spoglądać na innych, tylko radzić sobie samemu. Tylko że o wiele łatwiej to powiedzieć, nawet miliard razy, niż zrobić. Prawdą jest, że pomimo tego, że zawsze odrzucałam mamę i Marka, a z tatą nie potrafiłam nawiązać dobrego, ba, jakiegokolwiek kontaktu, nigdy nie wyjeżdżałam sama na dłużej niż dwa dni. Zawsze towarzyszyła mi Kika. Albo Jack. Albo Sally. A tu nagle przez cały tydzień będę skazana sama na siebie. W dodatku będę w innym kraju. Okay. To wycieczka szkolna i będę w otoczeniu przyjaciół, ale halo, boję się, tak? Jakkolwiek infantylnie i żałośnie to brzmi.
- Wszystko dobrze, Allys? - zapytała Kathy.
Opowiadała o jakiejś legendzie związanej z jakimś kościołem, który koniecznie muszę zobaczyć. Nie potrafiłam się skupić na jej słowach, więc nie miałam pojęcia, co dokładnie mówiła.
- Tak, tak - mruknęłam szybko i pociągnęłam nosem.
Mój Boże, idiotko, nie rozpłacz się!
- Pszczółko, to normalne, że czujesz się niepewnie - tato odszukał mój wzrok w lusterku i uśmiechnął pokrzepiająco. Uwielbiam jego uśmiech! Jest pełen ciepła i czułości. Płynie z niego tak ogromne poczucie bezpieczeństwa, że człowiek, chociaż wcale tego nie chce, zaczyna wierzyć, że wszystko będzie dobrze i że potrafi wejść na każdą górę.
- To twoja pierwsza wielka wyprawa - kontynuował tato. - Traktuj to jak przygodę.
- Masz rację - uśmiechnęłam się.
Pomyślałam o wszystkich książkowych bohaterach, których tak podziwiałam. O Bilbie, wybiegającym z domu w takim pośpiechu, że zapomniał chustki do nosa. O Frodzie, który porzucił ukochany Shire i wyruszył, żeby zgubić skarb, choć przecież był tylko małym hobbitem. O Aryi Stark, młodej lady, nienawidzącej etykiety i wszystkiego, czego oczekuje się od dam. Była taka dzielna i nieustraszona, choć właściwie na jej oczach, wymordowano jej całą rodzinę. O Scarlett, niezłomnej, niepokornej pannie, będącej w stanie zrobić wszystko, by ocalić swoją ukochaną Tarę. Oni wszyscy mieli problemy, a mimo to odważnie stawiali im czoła. A ja? Płaczę, bo boję się jechać bez rodziny na wycieczkę.
- Myślicie, że w Rzymie będzie śnieg? - zapytałam.
Postanowiłam skorzystać z rady taty, ten wyjazd to przygoda i mam zamiar czerpać z niej wszystko, co najlepsze.
- W marcu? Raczej nie - ostudziła moje nadzieje Kathy.
- Szkoda - powiedziałam ze smutkiem. - Następnym razem lecę do Finlandii.
Dojechaliśmy na lotnisko, więc mój komentarz został zbyty milczeniem. Zauważyłam na parkingu auto Marka. Mimo wczesnej pory, całe poziom A był już zastawiony zaparkowanymi samochodami. Lotnisko w Miami nigdy nie śpi, tu zawsze jest ruch i tłum.
- Poszukajmy reszty - zaproponowała Kathy z uśmiechem.
- Mamy mieć zbiórkę przy stanowisku odpraw numer 56B - odczytałam instrukcję z kartki, którą dostaliśmy od pani Speaker.
- To na drugim piętrze - tato zerknął na plan lotniska.
Wyjęliśmy z bagażnika moje bagaże i gruby, wełniany płaszcz w kolorze bordowym, który nosiłam tylko podczas zimowych wizyt u Sally. Ostatni raz sprawdziłam czy na pewno mam ze sobą bilet, dokumenty oraz telefon i ruszyliżmy w kierunku windy. Czułam ekscytację! Okay, wciąż trochę się bałam, ale to było naprawdę nowe doświadczenie i zamierzałam czerpać z niego pełnymi garściami. Rozglądałam się zafascynowana. Kawiarnie, kolorowo ubrani ludzie, sklepy, punkty informacyjne, punkty odpraw poszczególnych lini lotniczych. Można było dostać zawrotu głowy i zgubić się. To śmieszne, bo to przecież nie był mój pierwszy lot w życiu, ale wyobrażałam sobie, że jestem jak Kevin. Cóż, on zamiast do Miami poleciał do Nowego Jorku, ja miałam wylatywać z Miami.
- W końcu jesteście! -zawołała mama. - Są już prawie wszyscy.
Rzeczywiście, zauważyłam CeCe i jej mamę, stojące w towarzystwie rodzeństwa Jones i ich rodziców. Z kawiarni wychodzili Maga, Mike i jakaś blondynka, do której byli podobni, zapewne ich mama. Dez oparty o ramię swojej mamy, drzemał na krześle. Trish zniecierpliwiona tłumaczyła coś swojemu tacie.
- Dzień dobry, panie De La Rosa! - pomachałam im.
- Cześć, Ally! - pan Juan i jego niezadowolona córka dołączyli do naszej grupy, witając się ze wszystkimi.
- A ty co taka naburmuszona? - zapytałam przyjaciółkę.
- Wyobraź sobie, że ferie wiosenne spędzę na niańczeniu mojego trzyletniego kuzyna!
- No i? Przecież lubisz dzieci. Pomagasz w Domu Dziecka i w ogóle.
- Ty serio jesteś idiotką, Dawson - westchnęła i odgiąwszy palce, zaczęła wyliczać. - Pablo to najbardziej upierdliwy, kurdupel na całym świecie. Marzę, żeby go deportowali. Ma trzy lata, a miał już tyle opiekunek, że jego rodzice nie potrafią znaleźć kolejnej. W całym Nowym Orleanie nie ma nikogo, kto chce się zająć tym pokurczem.
- Nie przesadzasz? - uniosłam brew.
- Jego ostatnia opiekunka pozwała wujka o zadośćuczynienie za uszczerbek psychiczny. Spędziła z tym potworem dwa dni.
Wybuchnęłam śmiechem, choć przecież to nie było zabawne. Powinnam współczuć Trish, która spędzi z dzieckiem, przy którym najwyraźniej nawet Omen wymięka, dwa tygodnie.
- Pieprz się, Dawson - mruknęła, gdy zaproponowałam jej wynajęcie egzorcysty, ale humor jej się poprawił, gdy na horyzoncie zobaczyła Deuca, który przyjechał ją pożegnać. Stracił swoją rolę, gdy wyjechał do Australii.
Szkoda, że tylko główna obsada została nagrodzona tym wyjazdem, to było bardzo niesprawiedliwe, ale z tego, co mówiła pani Speaker, reszcie ekipy sfinansowano pięciodniową podróż do Nowego Jorku podczas ferii. Cieszyło mnie to, czułabym się głupio wiedząc, że tylko my zostaliśmy docenieni.
Zastanawiałam się czy podejść do Garby'ego, ale zrezygnowałam. Bałam się, że znowu pojawi się temat Kim, a nie chciałam dziś kłamać. Zamiast tego odszukałam wzrokiem Austina. Ku mojemu zdumieniu, towarzyszyła mu cała rodzina. Cass, Lizzie i Dave, o Jezusie, jak to dziwnie wyglądało. I nienaturalnie. Może sobie to wmówiłam, ale patrząc na Moonów miało się wrażenie, że oddziela ich niewidzialna linia. Po jednej stronie stoją Cass, Nelson i pan Moon, a po drugiej Dave, Liz i Austin. Pani Mimi wyglądała jakby krążyła od jednej grupy do drugiej, nie mogąc się zdecydować, po której stronie barykady się opowiedzieć. Wiedziałam, że to dla nich trudne i minie wiele, wiele czasu nim uda im się znaleźć rozwiązanie. Dlatego, chociaż bardzo chciałam, nie podeszłam. To było dla mnie coś nowego. Postanowiłam sobie, że nie będę tak bezczelnie wpychać nosa w sprawy innych. No okay. Jack na mnie nawrzeszczał a ja postanowiłam za wszelką cenę mu pokazać, że potrafię interesować się tylko sobą. To było trudniejsze, niż przypuszczałam!
- Ally! - Dave zauważył mnie w tłumie i pomachał.
Czekałam na taki znak, dlatego może energiczniej niż powinnam, zerwałam się z fotela i podeszłam do rodziny blondyna, starając się uspokoić walące serce.
- Dzień dobry, miło państwa znowu widzieć - uśmiechnęłam się do rodziców Austina. - Hej wszystkim!
- Cześć, Ally - jedyną osobą, która milczała była Cassidy.
- Zdenerwowana? - zapytała pani Mimi. - To aż dziesięciogodzinny lot!
- Jestem pewna, że prześpię większość czasu - czułam się jak w ukrytej kamerze. To wszystko było takie sztuczne, takie na siłę. Nie oczekiwałam, że będą opowiadać przy mnie o swoich problemach i kłopotach, ale udawanie jednej, wielkiej, szczęśliwej rodziny wydawało mi się takie niegodne i zakłamane.
Ciężko mi to wyjaśnić, ale poczułam zniesmaczenie.
- Witam wszystkich! - na lotnisku pojawiła się pani Speaker, tym razem ubrana w zwyczajne dżinsy i beżowy sweter.
Krótko opowiedziała o planie podróży, zebrała nasze deklaracje i kartki z podpisami od rodziców i kazała nam się ustawić w kolejce do odprawy. Stanowiska zostały otworzone dosłownie przed sekundą, więc nasza grupa była pierwsza. Stojąc między Dezem, który tym razem spał na moim ramieniu, a Austinem, czekałam na swoją kolej do zważenia bagażu. Wiedziałam, że wszystko jest w porządku, ale mimo to pociły mi się dłonie, gdy brunetka za biurkiem sprawdzała moje dokumenty. Mając w dłoniach kartę pokładową, odetchnęłam z ulgą i przesunęłam się dalej. To była najgorsza chwila - pożegnanie z rodziną.
- Dzwoń, kochanie! - przytuliła mnie mama.
- Zadzwonię - szepnęłam zduszonym głosem.
- Już za tobą tęsknimy - kolejna porcja uścisków, tym razem od taty i Kathy.
- Ja za wami też. Opiekujcie się Alexem.
- Gdyby ci się nie podobało, powiedz, kupię Ci bilet do domu - mruknął Mark, a ja rzuciłam mu się na szyję i wybuchnęłam śmiechem.
- No już, koniec! - zawołałam wzruszona. - Dość mazgajenia!
- Baw się dobrze, siostrzyczko - mocno wtuliłam się w Kikę.
- Masz, Ally - Meg wręczyła mi paczuszkę. - Zrobiłam dla ciebie, żeby nie było mi zimno.
Zaciekawiona rozpakowałam prezent. W środku był ręcznie robiony, trochę krzywy, duży szalik.
- Och, Maggie! Dziękuję! - mała objęła mnie mocno, a ja szybko starłam jakąś zdradziecką łzę. Musiała siedzieć nad tym całą wieczność. Mimo że była uzdolniona artystycznie pod każdym względem, nienawidziła robótek ręcznych, do których mama próbowała ją przekonać.
- Idę, zanim całkowicie się rozkleję! - mruknęłam.
- Mała! - chociaż ruszyłam już w stronę stanowisk odprawy osobistej, odwróciłam się na dźwięk głosu Jacka.
- Tak?
Nie rozmawialiśmy ze sobą od kilku tygodni.
- Nie zgub się w tym całym Rzymie.
- Jasne.
- I postaraj się nie wywołać międzynarodowego skandalu - uśmiechnął się.
- Załatwione! - zachichotałam i spojrzałam niepewnie na stojącego obok bruneta. On także na mnie spojrzał, a po chwili zamykał mnie w uścisku.
- Trzymaj się, siostra - szepnął.
- Ty także, dzieciaku - odszepnęłam.
Pomachałam całej zgromadzonej rodzinie i pomyślałam, że bardzo, bardzo ich wszystkich kocham.
Odprawa bagażu podręcznego przebiegała szybko. Wyjęłam z torby aparat, telefon i położyłam na specjalnych tackach. Wylądowały tam również moje buty, wolne żarty i bransoletka, ta, którą dostałam od Austina po halloweenowym balu. Co najzabawniejsze, nie musiałam zdejmować ani łańcuszka z kostką od gitary, ani wypinać wsuwek z włosów. Nigdy nie pojmę tych lotniskowych ograniczeń i przepisów.
Ku zdziwieniu Deza, nie podejrzewano mnie o terroryzm ani żadne niecne zamiary i zostałam przepuszczona bez problemów. Bramki nie zapiszczały na mój widok, najwyraźniej ich nie zachwyciłam. Trudno, chociaż nie musiałam przechodzić rewizji osobistej i rozbierać się w pokoju dwa na dwa metry.
- Masz ochotę na kawę? - zapytała Kostka, pojawiając się Bóg wie skąd.
- Owszem - pokiwałam głową. - Nie widziałam was na lotnisku.
- Em jest chora i znowu pożarła się z Karlem - wyjaśniła. - Straszna awantura. Mama tylko podrzuciła Speaker te wszystkie zgody na mój wyjazd i wróciła do domu, żeby tamta dwójka się nie pozabijała.
- Nigdy nie rozumiałam jak ciocia mogła poślubić Karla - według mnie on jest bezemocjonalnym, zimnym facetem.
-Jest w porządku - wzruszyła ramionami Kostka. - Emmie nie podoba się to, że próbuje nas wychowywać i wprowadza swoje zasady. Uważa, że skoro nie jest naszym ojcem, nie ma prawa jej rozkazywać. Wy dwie jesteście takie podobne.
Przemilczałam to. Kupiłyśmy sześć dużych latte i przecisnęłyśmy się do poczekalni. Do startu pozostało czterdzieści minut. CeCe spała na ramieniu Mike'a, Maga na ramieniu Ty'a. Rocky rozmawiała z Kolem i Teddy, a smutny Garby siedział pochylony nad wyświetlaczem telefonu. Stawiam sto dolców, że pisał do Kimberly.
- Proszę - podałam kawy Trish i Austinowi.
- Zbawco! - moja przyjaciółka upiła łyk gorącego płynu i rozłożyła się na trzech krzesłach, opowiadając Kostce i Dezowi o Pablu.
- Jesteś milczący - zauważyłam, siadając obok mojego chłopaka.
- Nie powinienem wyjeżdżać w takim momencie - westchnął i przytulił mnie.
- Moim zdaniem to jest najlepsza chwila - zauważyłam, wtulając się w jego tors. - Nie możesz rozwiązać problemów za kogoś innego, kto wcale tego nie chce.
- Zabawne, że mówisz to właśnie ty - rzucił z ironią.
No dobrze, może mam z tym mały problem. Taki maleńki. Tyci-tyci. Nieduży. Taka ociupinka. Jak ta szczypta soli, o której piszą w każdym przepisie. Sól jest przecież wszędzie. I śladowe ilości orzechów arachidowych. Może ja jestem takim orzechem? Weźmy takie masło. Nawet na jego opakowaniu jest ostrzeżenie, że może zawierać orzechy arachidowe. Nikt ich nie zauważa, ale one są. Jak ninja. Ninja orzech! Może mają jakąś specjalną szkołę? Jak to centrum szkolenia świadków Jehowy. To z kolorowymi drzwiami. Ciekawe czy mają test sprawnościowy, kto zapuka do większej ilości drzwi. Albo wytyczne - zapukaj delikatnie, ale nie cicho, stanowczo, ale niezbyt gwałtownie. Ally, stop! To brzmi jak z jakiegoś kiepskiego porno! Nie żebym czytała kiedyś kiepskie porno. Dobrego też nie czytałam. No chyba, że zaliczamy te norweskie...
- Austin lubisz orzechy arachidowe? - zapytałam niespodziewanie.
- Słucham?! - wbił mnie mnie zdumione spojrzenie.
Starałam się wyjaśnić mu do jakich wniosków doszłam względem mnie i orzechów, oczywiście pominąwszy porno, ale zaczął tak mocno się śmiać, że cała grupa, włączywszy panią Speaker, wbiła w nas wzrok. Uciekłam do toalety, podczas gdy Austin, krztusząc się ze śmiechu, opowiadał reszcie o Wojowniczych Orzechach Ninja. Bardzo śmieszne. Ha-ha-ha. Ależ się uśmiałam. Zabiję idiotę.
Kiedy wróciłam z wyprawy do toalety i nie, ja wcale nie podkradłam mydła w płynie o zapachu różowej gumy balonowej, jedynym, co uratowało Moona od śmierci w okropnych katuszach, jeszcze gorszych, niż cierpiał ten męczennik, który stał bez jedzenia i picia na słupie, był fakt, że zaczęto już wpuszczać pasażerów do samolotu.
- Nie myśl, że się do ciebie odezwę, jestem wściekła - zastrzegłam, zajmując miejsce przy oknie.
- Jasne, Ally - blondyn wciąż był wybitnie rozbawiony.
Rozjerzałam się po samolocie. Disney nie oszczędzał. Lecieliśmy pierwszą klasą i wszystko było takie luksusowe i bogate.
- Jak będziesz chciała go zabić, powiedz, pomogę - Teddy wychyliła się znad siedzenia. - Babska solidarność.
- Wiecie, że w starożytności kobiety służyły jedynie do orania nimi pola? - rzucił Kol, za co dostał od swojej dziewczyny po głowie.
- No hej, za co?! - zawołał z udawanym urażeniem. - To są fakty, moja droga. Historia, rzekłbym!
- Jeszcze słowo, a cały lot spędzisz w toalecie! - zagroziła blondynka.
- Bo nie odróżniasz historii od przytyku?
- Byliście już wcześniej w Rzymie? - zapytał Austin, chcąc ratować sytuację. Posłałam mu spojrzenie wyrażające wdzięczność. Wiedziałam od Kostki, że w związku Kola i Teddy nie dzieje się najlepiej. Kłócili się o każdy drobiazg, nawet o to, czy będzie padał deszcz, czy nie. Nie rozumiałam, co się z nimi stało. Byli taką świetną, zgraną parą. Gdzie zgubili miłość? Czy mnie i Austina czeka to samo?
- Dwa razy - pokiwał głową Kol, a mi zajęło dobrą chwilę skojarzenie o czym mówi. - Moja mama ma fioła na punkcie wszystkiego co włoskie.
- Czy tam naprawdę jest tak magicznie? - zapytałam z zainteresowaniem.
- Nie, Ally - uśmiechnął się brunet. - Jest jeszcze lepiej.
Dalsze rozmowy przerwał komunikat wygłaszany przez pilota. Witał nas na pokładzie w imieniu swoim oraz załogi i prosił o zapięcie pasów. Następnie stewardessa sprawdziła, czy wszyscy się zastosowali do polecenia, a głos, tym razem puszczany z taśmy, instruował nas, co mamy zrobić a razie awarii i gwałtownej utraty wysokości przez samolot. Złapałam Austina za rękę.
- Nie bój się - spojrzał na mnie z czułością. - Nie spadniemy.
- Obiecujesz?
Człowiek lata i lata, i nawet to lubi, ale ten strach dalej w nim tkwi. Prawdopodobieństwo przeżycia katastrofy lotniczej, a prawdopodobieńswto przeżycia wypadku samochodowego to dwie różne kwestie.
- Tak, Ally - pocałował mnie w dłoń. - Dolecimy bezpiecznie.
- Nie boisz się? To znaczy wiesz, tak profilaktycznie, jak przed wizytą u dentysty czy jakimś zabiegiem chirurgicznym.
- Nie boję. Niebo należy do gwiazd - uśmiechnął się, nawiązując do napisu na moim naszyjniku, który dostałam od brata, jak i do cytatu z filmu La Bamba.*
- Ale oni spadli - zauważyłam.
- Kto?
- Ritchie Valens i Buddy Holly i Jiles Richardson. Tego dnia, gdy umarła muzyka.
- Ally, odkąd wynaleziono samoloty, rozbiły się ich tysiące i tysiące się jeszcze rozbiją - chłopak wywrócił oczami.
- Dzięki. Świetne pocieszenie - zakpiłam.
- Jeśli spadniemy, umrzemy razem. Lepiej?
- Tak, ulżyło mi - prychnęłam.
- Nie wiedziałem, że boisz się latać.
- Nie boję. Naprawdę - nigdy się tego nie bałam. - Tylko tak mi dziwnie. To mój pierwszy wyjazd bez rodziny. Myślałam, że się popłaczę na lotnisku.
- Czas przeciąć pępowinę, Alls.
- Nie o to chodzi, Austin - westchnęłam. - To tylko tydzień, ale jednocześnie aż tydzień. Rozumiesz?
- Nie bardzo - przyznał blondyn.
- A co, jeśli Kice się pogorszy, a mnie przy niej nie będzie? Albo Jack wda się w jakiś syf? Bonnie ktoś pobił, pamiętasz? I mój brat ma z tą podejrzaną sprawą coś wspólnego. A jeśli stanie się coś Alexowi?
- Nie przesadzasz? Alex jeszcze się nie urodził, a ty już wpadasz w panikę.
- Trochę więcej empatii!
Austin nie był w najlepszym nastroju. Odkąd spotkaliśmy się na lotnisku, był upierdliwy, złośliwy i rozgniewany.
- Opowiedz mi jak wygląda sytuacja w domu - poprosiłam.
- Nie chcę o tym rozmawiać - spławił mnie.
- Ulży ci, jeśli wyrzucisz to z siebie - próbowałam go przekonać.
- Ally, serio, nie - uciął. - Chcę się od tego oderwać chociaż na ten tydzień. Lecę do Europy i nie zabieram tam ze sobą rodzinnych problemów.
- Aż tak źle? - nie mogłam się powstrzymać.
- Porozmawiamy o tym po powrocie.
Moje postanowienia o byciu nowym, lepszym, niewtrącającym się człowiekiem wziął szlag.
- Na lotnisku byliście wszyscy razem - zauważyłam.
- Tak.
No super. "Tak". Świetna odpowiedź. Gdzieś pomiędzy "odpieprz się", a "proszę, innym razem". "Tak" nową kropką nienawiści.
- Idę spać - odwróciłam się do okna i zamknęłam oczy, żeby ukryć jak bardzo uraził mnie ton Austina. On nawet jeśli coś zauważył, nie skomentował tego ani słowem. Ma problemy, wiem. Ja to rozumiem. Ja to naprawdę rozumiem! Ale brak zaufania boli. Bardzo.
Leżałam, udając że śpię i było mi smutno. Wcale nie cieszyłam się już na ten wyjazd. Tak to ma wyglądać? Rozgniewany, zgorzkniały Austin, kłócący się Teddy i Kol, Trish załamana wizją dwóch tygodni z Pablem, zakochani Dez i Kostka, Maga i Ty oraz CeCe i Mike, Garby świrujący z zazdrości, neutralna Rocky i ja, przejmująca się wszystkim i wszystkimi.
- Pszczółko?
- Słucham? - nie udało mi się powstrzymać urażonego tonu.
- Jesteś na mnie zła?
- Nie, Austin - nie byłam zła. - Mam być zła, bo mi nie ufasz? Nie. Nie jestem zła. Jest mi tylko bardzo przykro. I smutno.
- Hej, Ally, Pszczółko - blondyn złapał mnie za podbródek i delikatnie przesunął moją głowę w swoją stronę. - Spójrz na mnie.
- No co? - znowu chciało mi się płakać.
- Nigdy tak nie myśl, rozumiesz? To nie kwestia zaufania. Nie chcę o tym rozmawiać, bo to mnie boli, a ja nie chcę czuć tego syfu. Chcę spędzić niezwykły tydzień z moją niezwykłą dziewczyną w jednym z najbardziej niezwykłych miast świata - uśmiechnął się. - To jest mój urlop od problemów.
- Ale powiesz mi?
- Tak, kochanie. Wtedy, kiedy będę na to gotowy. Muszę nabrać dystansu.
- Te urlopy od problemów - zaczęłam. - Myślę, że mogłabym się do nich przyzwyczaić.
Przytuliłam się do chłopaka i rozmawialiśmy szeptem. A później musiałam zasnąć, bo gdy się obudziłam, za oknami było już ciemno i cały pokład był pogrążony w ciszy. Leżałam na torsie Austina i absolutnie nie chciałam się stamtąd ruszać. Niestety, podchodziliśmy do lądowania, więc musiałam się przesunąć i zapiąć pasy.
- Dzień dobry, a raczej dobry wieczór - blondyn posłał mi oszałamiający uśmiech, od którego zakręciło mi się w głowie.
- Nie spałeś? - zapytałam, przeciągając się.
- Obudziłem się chwilę temu.
Głos z taśmy informował nas, że dotarliśmy bezpiecznie, jest druga w nocy i w ogóle było super. Oczywiście użył innych słów, ale sens pozostał ten sam. Do widzenia, panie głosie, do usłyszenia za tydzień!
- Moje nogi! - pisnęłam, kiedy wstając zatoczyłam się. Ścierpło mi wszystko. I w dodatku zapomniałam o rzuciu gumy podczas lądowania i zatkało mi uszy.
- Wszystko dobrze, Ally? - zapytał Austin, a ja pokiwałam głową.
Marzyłam o prysznicu i jedzeniu. I o wygodnym łóżku, ale od tych cudowności odgradzał mnie jeszcze pan urzędnik z kontroli celnej i taśma z bagażami. O ile pan celnik, który okazał się bardzo sympatyczną, puszystą panią to tylko kilka sekund, o tyle bagaże jechały po taśmie, a mojej walizki nigdzie nie było widać. Powoli wpadałam w panikę. Super. Jeszcze niech zaginą właśnie moje rzeczy. Najbardziej pechowa osoba na świecie - Allyson Dawson.
- Dzięki ci, o Panie! - zawołałam z egzaltacją, gdy w końcu na samym końcu pojawiła się i moja walizka. Zdjęłam ją z taśmy i ruszyłam w kierunku grupy.
- Czy to już wszyscy? - zapytał jakiś mężczyzna. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat. Towarzyszyła mu niziutka brunetka o niewinnej twarzy dziecka. Wyglądała na nieśmiałą i podobała mi się. Czułam, że jest dobrym, wartościowym człowiekiem.
- Tak, panie Sykes - pani Speaker była gotowa rozesłać mu czerwony dywan i ścierać pyłki spod jego stóp, dlatego wnioskowałam, że to jakaś gruba szycha.
- To pan Marcus Sykes, dyrektor włoskiego oddziału Disney'a - zwróciła się do nas nasza nauczycielka, potwierdzając moje przypuszczenia. - A to jego córka Gloucester. Jeszcze raz zerknęłam na brunetkę w za dużej o dwa rozmiary bluzie, dżinsach i białych, sportowych butach. Nie wyglądała na zachwyconą tym, że wszyscy się w nią wpatrujemy.
- Przed budynkiem czeka autokar - pan Marcus miał gruby, ale miły głos. - Pojedziecie teraz do hotelu Campio, moja córka będzie waszą przewodniczką. Dziś odpoczniecie, ale od jutra bierzemy się do pracy.
- Do pracy? - zapytała Rocky.
- Tak. Warsztaty wokalne, ćwiczenia z emisji głosu. Wszyscy macie talent, nie możemy tego zmarnować. Kto wie, może ktoś z was nagra z nami płytę? To będą bardzo wyczerpujące dni.
Słucham? O ja głupia. Dlaczego sądziłam, że to wyjazd turystyczny? Dlaczego nie zdziwiło mnie, że wielka szycha odbiera nas z lotniska. Powinnam się cieszyć, wielka szansa i drzwi do kariery stały przed nami otworem, ale ja nie chciałam rywalizować w przyjaciółmi. Żadna kariera nie była tego warta.
- Wydaje się zagubiona - Trish wskazała głową na Gloucester.
- Zagubiona? - Kol pokręcił głową. Obrażona Teddy szła kawałek na nami, więc wnioskowałam, że znów się pokłócili. - Wygląda, jakby się bała ludzi.
- Może jest nieśmiała? - próbowałam bronić naszej przewodniczki.
- Albo to życiowe popychadło - wzruszył ramionami brunet. Był zły na swoją dziewczynę, a obrywało się niewinnej pannie Sykes. - Nie sądzę, żeby się zintegrowała z nami.
- Kto wie, Kol, kto wie? - zapytałam niczym filozof.
Byliśmy w Rzymie, jednym z najbardziej niezwykłych miast na świecie. Otuliwszy się mocniej szalikiem, wiedziałam jedno - tu może zdarzyć się wszystko.


* "La Bamba" film biograficzny o życiu Ritchie'go Valensa.

____________________________________________


Hiya!
Z góry przepraszam za błędy i literówki, padam na twarz, poprawię, kiedy się obudzę.

Zapraszam na mojego drugiego bloga, link z zakładkach, gdzie jutro pojawi się rozdział namber łan.

Ps. Anula, Gloucester CCCCCCC:

wasza m.

wtorek, 3 marca 2015

"Coś, co zawsze cię ochroni..."




27 lutego


Muszę gdzieś wyjechać. Australia brzmi super. Deuce mówił, że wcale nie różni się mocno od Florydy. Różnią je kangury. I akcent. I te wielkie, latające mrówki. I pająki. Ogromne i włochate, i jadowite. I węże, które potrafią wypełznąć z muszli klozetowej...
No okay, może trochę się różnią. A Nowa Zelandia? Jest piękna! Te widoki! Nie, tam też jest robactwo. Odpada. To może Europa? Anglia? Albo Hiszpania. Albo coś bliżej. Meksyk. Wystarczy przejść przez płot graniczny i jestem już po stronie meksykańskiej. Z dala od problemów, które mnie przerastają. I od spadających na moją głowę obelg, na które nie zasłużyłam. Jeśli pomoc komuś, kogo się lubi i ceni jest grzechem, trudno, jestem i nadal będę grzesznicą. I nie jest mi z tego powodu przykro. Jest mi przykro, bo ludzie, którzy powinni być mi wdzięczni i wspierać mnie, w ogóle tego nie doceniają, a dokładają kolejny kamień do muru dzielącego mnie od szczęśliwego, prostego życia. Bo chociaż każdy z nas chce spektakularnych wydarzeń, wybuchów i emocji, proste życie wcale nie jest złe. Jest miłe. Jest ciepłe. Jest wygodne. Jest czymś, za czym tęsknię. I czego chyba nigdy, okay, wiem, że to duże słowo i nie powinno się go pochopnie używać, ale znam siebie zbyt dobrze, nie będę miała. Bo jeśli mam wybierać między prostym, mało skomplikowanym życiem, a przysłowiowym skakaniem w ogień dla kogoś, kto wiele dla mnie znaczy, zawsze wybiorę to drugie. I nawet jeśli się poparzę, zrobię to po raz drugi. I trzeci. I piąty. I siemdziesiąty. Zrobię to zawsze.
- Ally, a może ta w paski? - zapytała moja siostra.
Trish, CeCe, Rocky, Maga i Kika stwierdziły, że dosyć zajmowania się problemami Moonów i siłą wyciągnęły mnie na zakupy.
- Nie możesz brać na siebie każdej awantury i ich rodzinnych dramatów - stwierdziła rano Trish. - To zabrzmi okrutnie, ale to ich sprawa, nie twoja, niech sobie sami z tym radzą.
Gdzieś wewnątrz siebie czułam, że jest w tym trochę racji. Wplątałam się w to na własne życzenie i uparcie starałam się wszystko naprostować. Czasami miałam poczucie, że Austin, Liz i Dave woleliby spędzać czas beze mnie, mieli przecież tyle spraw do nadrobienia, ale są zbyt dobrze wychowani żeby powiedzieć mi, że mam spadać. Trish była, jak zawsze, bardziej bezpośrednia. Kiedy usłyszała, że przyjeżdżają rodzice Austina i spotykają się całą rodziną, żeby porozmawiać, wyjaśnić wszystko i znaleźć najbardziej optymalne i najmniej bolesne wyjście z tej sytuacji, powiedziała, że nie mam tam czego szukać i nie ma mowy, żebym tam poszła. Co więcej, przekonała dziewczyny, że to idealny dzień na przedwycieczkowe zakupy. Włochy. Ten wyjazd całkowicie wyleciał mi z głowy. Wiedziałam, że rodzice wypełniali jakieś dokumenty, ja sama także coś podpisywałam. Co więcej, na środku mojego pokoju leżały otwarte, puste walizki, ale nie kojarzyłam ich z faktem, że za kilka dni lecę do innego kraju. Miałam zbyt wiele spraw i zmartwień. I kompletnie nie rozumiałam ekscytacji dziewczyn. Nie miałam ochoty jechać. Nie miałam ochoty się pakować. Nie miałam ochoty szwendać się po sklepach. Ale przekonanie dziewczyn, że ja naprawdę nie potrzebuję nowych ubrań, cóż, łatwiej przekonać taką typową babcię, że wcale nie jest się głodnym. To misja z góry skazana na niepowodzenie.
- Ziemia do Dawson! - CeCe pomachała mi dłonią przed oczami. Odskoczyłam do tyłu i spojrzałam na nią wzrokiem zagubionej, prowadzącej gdzieś na ubój lamy. Okay, wiem, że lamy nie są prowadzone na rzeź. Chociaż... W Chinach jedzą koty i psy, i jakieś wykopane z ziemi jaja ze smalcem, kto tam wie, co tkwi w głowie ludziom zamieszkującym Andy. Bo lamy żyją w Andach, prawda? Przynajmniej tak było w "Nowej szkole króla". K-U-Z-C-O! Kto tu rządzi? Kuzco!
- Przepraszam, zamyśliłam się - uśmiechnęłam się przepraszająco, gdy zorientowałam się, że dziewczyny przyglądają mi się strapione.
- Myślisz o Moonach? - zapytała Trish.
- Właściwie to zastanawiałam się, gdzie żyją lamy - przyznałam szczerze.
Moje towarzyszki przez moment spoglądały to na mnie, to na siebie, a po chwili wybuchnęły śmiechem.
- Jesteś pewna, że jesteśmy spokrewnione? - zapytała Kika, krztusząc się ze śmiechu.
- Głupie - prychnęłam, pukając się palcem w czoło. - Lamy to bardzo ciekawy temat do rozmyślań.
Chwyciłam wieszak z pasiastą bluzką, którą wcześniej pokazała mi siostra i ruszyłam w stronę przebieralni. Dziewczyny wciąż się zwijały się ze śmiechu. Ja też się uśmiechnęłam. Trish miała rację - tego mi było trzeba. Nie zakupów i tony nowych ciuchów, które wylądują na dnie szafy, a takiego luźnego, wypełnionego śmiechem i żartami nienajwyższych lotów spotkania. Towarzystwa kogoś, z kim mogę po prostu powariować i nie mieć wyrzutów sumienia, że kiedy my się świetnie bawimy, ktoś przez to cierpi. Potrzebowałam tego. Potrzebowałam swobody i radości, jaką daje wyjście z przyjaciółmi - ludźmi, którzy znają mnie lepiej niż ktokolwiek inny, a mimo to mnie kochają i nie boją się pokazywać ze mną publicznie. A jeśli się boją to skrzętnie to ukrywają. Nie, myślę, że jednak nie. Przyjaciele niczego nie ukrywają. Zawsze są ze sobą szczerzy. Właśnie dlatego są przyjaciółmi.
Zachmurzyłam się. Dobry humor uleciał, gdy przypomniałam sobie, że mam jeszcze jeden problem i to równie naglący. Garby.
Obiecałam mu pomóc w rozwikładniu zagadki, z kim zdradza go Kim. Jak miałam to zrobić? Przecież nie mogłam wydać brata. Jestem kretynką, że dałam się w ogóle w to wciągnąć, ale co miałam powiedzieć? Zaskoczył mnie. No i nie chciałam, żeby zaczął myśleć, że on i jego kłopoty nic dla mnie nie znaczą. Znaczą. I to bardzo wiele. Czułam się przygwożdżona. Właściwie to nawet zaczął cieszyć mnie ten wyjazd ze Stanów. Może w Europie Garby zapomni o swoich podejrzeniach? A może, co jest niestety bardziej prawdopodobne, zeświruje do końca i będzie co dwie minuty wydzwaniał do Kimberly. Bałam się, co może się wydarzyć, gdy Jack i Kim zostaną tu sami. Próbowałam rozmawiać o tym z bratem, ale zbywał mnie i kompletnie olewał. Zawsze byliśmy blisko, dobrze się rozumieliśmy, rozmawialiśmy ze sobą godzinami. Wiedzieliśmy o sobie wszystko. To mi pierwszej wyznał, że zakochał się w przyjaciółce. Bolała mnie jego izolacja. Odpychał mnie. Nie miałam pojęcia, co u niego słychać. Kiedy przychodziłam do Simmsów, nie wychodził z pokoju albo, to było bardzo częste, był gdzieś na mieście. Chciało mi się wyć z bezsilności. I zwyczajnie, całkowicie po ludzku, było mi przykro. Cokolwiek się działo, w każdej sytuacji stawałam po stronie Jacka, fakt, że bał się czy nie chciał mi zaufać, naprawdę mnie ranił.
- Ally, szybko, mam coś absolutnie fantastycznego! - podekscytowany głos Rocky wyrwał mnie z zamyślenia.
Spojrzałam na swoje odbicie i zamknąwszy oczy, kilka razy głęboko odetchnęłam. Nie będę sobie psuła tego cudownego dnia smutnymi myślami! Nie wpadnie mi do głowy nic innego, a tylko się zdenerwuję i przy okazji, zniszczę humory dziewczynom.
Wyszłam z przymierzalni i odłożyłam bluzkę, której nawet nie założyłam. Rozejrzałam się, zauważyłam rudą czuprynę CeCe, znikającą za rogiem. Wzruszyłam ramionami i ruszyłam w kierunku sklepu, w którym zniknęły przyjaciółki. To był malutki, ukryty między budynkami sklepik. Ciemny, budzący niepokój. Nie weszłabym tam z własnej woli.
- Co to? - zapytałam szeptem Magę.
- Sprzedają tu amulety i inne indiańskie artefakty - odpowiedziała równie ściszonym głosem.
Poczułam gęsią skórkę. Takie miejsca zaedze robiły na mnie wrażenie. Absolutnie wierzyłam w talizmany, moce ziół i uroki.
Za ladą stały dwie Indianki - starsza mogła mieć jakieś osiemdziesiąt lat i właściwie nie stała, a spała na fotelu w kącie. Młodsza, na oko dałabym jej dwadzieścia lat. Była młoda, ale z pewnością o kilka lat starsza ode mnie.
- Dzień dobry - powiedziałam z niepewnym uśmiechem.
Moje towarzyszki stały przed gablotką z biżuterią i dyskutowały nad czymś rozemocjonowane. Nie wiedziałam o co tyle hałasu, ale posłusznie podeszłam do nich. Z tego, co mogłam się zorientować, były tam rzeźbione w drewnie i węglu amulety.
- Szukacie czegoś konkretnego? - zapytała młodsza z kobiet, zbliżając się do nas bezszelestnie.
Podskoczyłam i nerwowo przełknęłam ślinę. Jasne, fajnie byłoby mieć coś,m magicznego, ale ja naprawdę mocno wierzę w takie sprawy.
- Takie sprzedawanie magii. Czy to nie jest niebezpieczne albo jakoś nie uwłacza waszej religii? - zapytałam nieśmiało.
Indianka wybuchnęła śmiechem.
- Oczywiście, że nie. Indianie już od wieków pomagali Białym Twarzom i tworzyli dla nich talizmany, łapacze snów, dawali im mieszanki ziół.
- Czy takie amulety działają naprawdę? - zapytała CeCe.
- Pewnie, że nie - uśmiechnęła się Trish. - To tylko ciekawa ozdoba.
- Wcale nie! - zaprzeczyłam gwałtownie. - Ja wierzę, że takie przedmioty mają moc.
- Bo jesteś naiwna, maluchu - Kika spojrzała na mnie z politowaniem wymieszanym z czułością.
- Kiedyś czytałam taką książkę... - zaczęłam, jednak Trish, która tak samo, jak i moja siostra, jest realistką i nie wierzy w zjawiska paranormalne, intuicję i inne sprawy związane z magią czy okultyzmem, przerwała mi.
- W książkach i filmach wszystko jest możliwe - powiedziała. - W prawdziwym życiu te zapewniające szczęście, wieczną miłość czy zdrowie przedmioty to zwykłe, choć nie powiem, piękne kawałku drewna. Nie mają żadnej mocy.
Było mi głupio przed tą młodą Indianką, która przyglądała nam się rozbawiona.
- Mówcie, co chcecie, ja wierzę w magię - mruknęłam.
Dziewczyny zaczęły się śmiać. Wszystkie, chociaż przecież zarzekały się, że nie wierzą w takie sprawy, kupiły sobie amulety ochronne. To było niezwykłe. Młoda Indianka, która przedstawiła się nam jako Leah, przez moment trzymała każdą z dziewczyn za dłoń i coś szeptała, a później dla każdej rzeźbiła jakieś znaki w trójkątnych kawałeczkach drewna. Spoglądałam zafascynowana na jej zręczne palce. Mimo że wszystkie moje towarzyszki poprosiły o amulety ochronne, każda z nich dostała drewienko w innym kolorze. Trish w niebieskim, Maga w zielonym, Rocky w żółtym, CeCe w białym, a Kika w czarnym. Chociaż nie wiedziałam na czym to polega, bardzo mi się to nie spodobało.
- A ty? - zapytała Leah. - Nie potrzebujesz ochrony?
Przed czym? Wybacz, ale żadna magia nie jest w stanie mnie ochronić przed własną głupotą. Z innymi rzeczami poradzę sobie sama.
Zaprzeczytałam ruchem głowy.
- Chodź, Ally - dziewczyny podziękowały Indiance i kierowały się do wyjścia.
- Dogonię was - zawołałam.
- Jak chcesz, idziemy na kawę - wzruszyła ramionami Maga.
Uśmiechnęłam się i odczekałam chwilę. Kiedy wyszły, odwróciłam się do krzątającej się za ladą dziewczyny.
- Na czym to polega? - zapytałam.
- Słucham? - odpowiedziała pytaniem. Miała bardzo ładny głos. Dźwięczny jak, bo ja wiem, jak krople wody spływające ze skał w podziemnych grotach. To głupie porównanie, ale naprawdę słuchając jej słów, widziałam tę wodę i skały.
- Dlaczego każda z nich dostała amulet w innym kolorze?
- Bo potrzebują ochrony przed czymś innym.
Podskoczyłam i gwałtownie się odwróciłam. Głos starszej kobiety brzmiał jak, znowu głupie porównanie, rysowanie tępym ołówkiem po metalowych drzwiach. Nie wiem dlaczego, ale poczułam się zagrożona.
- Skąd wiadomo, jakiego typu ochrony ktoś potrzebuje? - zapytałam mimo to, ale kobieta mnie zignorowała. Chociaż nie, nie zignorowała, milczała, uważnie taksując mnie wzrokiem. To było dziwne, poczułam się obdarta ze wszystkich swoich sekretów. Taka odsłoniona. Czułam się tak, jakby ta Indianka skanowała moją duszę i była w stanie dotrzeć do moich najgłębiej ukrytych pragnień i emocji. Zadrżałam, choć wcale tego nie chciałam.
- Każdy człowiek ma swoją aurę, a my potrafimy ją dostrzec, jeśli tylko uważnie patrzymy - uśmiechnęła się Leah.
- Jedna z tych dziewczyn - przełknęłam głośno ślinę - dostała amulet w kolorze czerni. Przed czym to chroni?
Młodsza z kobiet wyraźnie się speszyła.
- Nie możemy zdradzać tajemnic - próbowała się wykręcać, ale kłamanie było jej obce i nawet dla mnie, choć widziałam ją pierwszy raz w życiu, nie brzmiało to przekonywująco.
- To moja siostra - szepnęłam błagalnym tonem.
- Przed śmiercią - zaskrzypiała starsza Indianka.
Mimo że to podejrzewałam, poczułam nieprzyjemny skurcz w okolicach serca. Kika w ostatnim czasie była taka pełna energii, taka radosna, taka pełna życia. Chwytała to, co przynosił jej każdy dzień i cieszyła się tym. Odrzucałam myśli o jej chorobie. Ona niekoniecznie. Uświadomiła mnie co do tego rozmowa, którą przeprowadziłyśmy wczorajszego popołudnia. Zasmuciła mnie i przeraziła bardziej niż słowa starej Indianki.
Wróciłam już na kurs jazdy, a Kika, rzekomo dla bezpieczeństwa, w rzeczywistości, żeby pomigdalić się z Brianem, towarzyszyła mi podczad jazd. Wczoraj również wybrała się razem ze mną.
- Jesteście parą? - zapytałam, gdy po dwóch godzinach za kierownicą, usiadłam w końcu na miejscu pasażera. Jechałyśmy do mnie.
- Mówiłam ci już, że nie - wywróciła oczami.
- Wyglądacie jak para - upierałam się.
- I co z tego? Nie chcę żadnego związku - zirytowała się moja siostra.
- Czyli Brian chce? - drążyłam temat.
- Jakim cudem Austin z tobą wytrzymuje? Jesteś strasznie upierdliwa.
- Nie zmieniaj tematu! - zawołałam urażona.
- Dlaczego ani ty, ani Brian, wy wszyscy nie potraficie zrozumieć jednej, prostej rzeczy? - Kika była rozzłoszczona. - Ja nie mogę się z nikim związać.
- Nie rozumiem cię - przyznałam szczerze i uważnie na nią spojrzałam. - Jesteś śliczna, inteligentna, zabawna, dlaczego tak uparcie chcesz być sama?
- Ally, ja umieram, okay? Może wy o tym zapomnieliście, ale ja pamiętam. Byłabym hipokrytką, gdybym zgodziła się być z Brianem. Jak mogę mu obiecywać miłość, wsparcie, troskę i bezinteresowną obecność mimo wszystko aż do końca świata, skoro mój koniec świata może nadejść w każdej chwili?
Zatkało mnie. Nie sądziłam, że ona tak o tym wszystkim myśli. No dobrze, zrobiła sobie tę swoją listę rzeczy, które chciałaby wykonać przed śmiercią, ale każdego dnia, na całym świecie robią ją tysiące osób i nikt z nich nie umiera. To taka forma rozrywki. Coś, co ma służyć poznaniu siebie.
- Każdy umrze - odezwałam się po chwili zachrypniętym głosem. - Nikt z nas nie wie kiedy i jak.
- Ale ja, dzieciaku - zawsze tak do mnie mówiła, gdy była rozbawiona albo zła - mam papierek, który wyraźnie mówi, że moja śmierć jest realniejsza niż twoja czy Briana.
- Nie bądź głupia. Badania...
- Ally, bądź, realistką - ucięła mój wywód jednym krótkim zdaniem.
Stojąc w tym zakurzonym, maleńkim sklepiku, ta rozmowa wróciła do mnie niczym bumerang. I zabolała. Mocniej, niż przypuszczałam.
- A ja? - odezwałam się, chcąc odgonić złe myśli. - Jakiej ochrony ja potrzebuję?
Nim Leah otworzyła usta, starsza kobieta wstała i podeszła do mnie. Nie wiem dlaczego uroiłam sobie, że chce mi zrobić krzywdę.
- Ty dziecko, jesteś jak ogień - trudno mi było wytrzymać ostrzał jej spojrzeń. - Płoniesz mocno i jasno, ale każdy ogień kiedyś zgaśnie. Bo ogień jest tylko pozornie niebezpieczny. Może parzyć i niszczyć, ale jest bezbronny. Mogą go słumić wszystkie inne żywioły - woda i powietrze, i ziemia.
Nie pojmowałam niczego, co mówiła stojąca przede mną staruszka. To były ostrzeżenia?
- Więc dajcie mi coś, co nie pozwoli mnie zgasić - szepnęłam, czując, że kobieta oczekuje ode mnie jakichś słów.
Wybuchnęła śmiechem, ale wyraz jej oczu utwierdził mnie w przekonaniu, że postąpiłam właściwie. Bałam się tej kobiety, ale jednocześnie czułam z nią jakąś więź. Nie umiem tego wyjaśnić. To było niczym jakieś metafizyczne połączenie.
- Jak masz na imię? - zapytała kobieta.
- Ally - odpowiedziałam.
- Posłuchaj, Ally, nie potrzebujesz amuletów, masz coś, co zawsze cię ochroni. Pamiętaj, że ogień, choć pozornie wygaszony, można na powrót rozniecić z każdej maleńkiej j zapomnianiej iskierki.
- Nie rozumiem - przyznałam szczerze, zmarszczywszy brwi.
- Twoje serce, dziecko - Indianka znów utkwiła wzrok w moich oczach. To było upiorne. - Twoje serce jest twoim amuletem, ono nigdy cię nie zawiedzie.
- A skąd mam wiedzieć, że się nie myli? Skąd mam wiedzieć, czy ktoś, kogo kocham jest tego wart? - nie wiem dlaczego o to zapytałam. To chyba przez ten niezwykły, tajemniczy nastrój. Przecież jestem pewna Austina w miliardzie procent. Dałabym sobie za niego rękę uciąć i nie, nie straciłabym jej.
- Poczekaj tu, dziecko - Indianka skinęła na młodszą kobietę i chwilę rozmawiały w jakimś nieznanym mi języku, po czym Leah zniknęła za zasłoną wiszącą po lewej stronie. Obie panie musiały być spokrewnione. Były do siebie bardzo podobne i to bardziej, niż członkowie tego samego plemienia. Może Leah była wnuczką tajemniczej, przerażającej Indianki? Tak. To miałoby sens.
- Proszę, Ally - dziewczyna wróciła i wręczyła mi dwie bransoletki splecione z jakichś sznurków i grafitowo-czarnych kamieni. Były piękne.
- Dziękuję - spojrzałam pytająco na staruszkę, która wróciła na swój fotel. To ona była ekspertem.
- Te dwie bransoletki są ze sobą połączone - wyjaśniła. - Zatrzymaj jedną dla siebie, a drugą daj osobie, którą kochasz, ale dobrze się nad tym zastanów.
- Dlaczego? Czy dzięki temu oszaleje na moim punkcie? - może to indiańskie odpowiedniki miłosnego napoju z "Dziejów Tristana i Izoldy"?
- Według tradycji naszego plemienia, podczas uroczystości zaślubin para wymienia się takimi bransoletkami - odezwała się Leah. - Wierzymy, że ich miłość jest zaklęta w tych kamieniach. Dopóki oboje je macie, nasza miłość jest bezpieczna.
To brzmiało bardzo romantycznie. I straszliwie.
- A jeśli jedno z nas ją zgubi? Czy wtedy przestaniemy się kochać?
- Wtedy zostanie już tylko ta część miłości, która została w drugiej bransoletce. To od was zależy czy jest na tyle silna, by przetrwać.
- Nie można przestać kogoś kochać tylko dlatego, że zgubiło się jakiś przedmiot - zaoponowałam.
To było bez sensu. To tak, jakby małżeństwo się rozpadło, bo ktoś zgubił obrączkę. Chociaż, chwileczkę, słyszałam o przesądzie, według którego nie powinno się zdejmować obrączki, bo inaczej małżeństwo będzie nieszczęśliwe.
- Nie przestaniecie się kochać, Ally - kontynuowała Leah. - Ta zagubiona miłość rozpryśnie się na wszystkie strony, a jeśli jest prawdziwa, wróci do was, nigdy jej nie stracicie.
- A jeśli nie jest? - lepiej wiedzieć, co człowiek bierze do domu.
- Nieprawdziwa miłość gaśnie. Najpierw zgina się, jak łodyga targana wichrami, a później łamie się i nie da się jej już zespoić.
- Czyli nie mam się czego bać? - przełknęłam ślinę.
- Prawdziwej miłości nie zniszczy nic. Nawet upływ czasu - Leah posłała mi krzepiący, podnoszący na duchu uśmiech.
- Dziękuję za lekcję - uśmiechnęłam się. - I za bransoletki.
Pożegnałam się i skierowałam się do wyjścia.
- Ally! - zawołała starsza Indianka.
- Tak? - odwróciłam się.
- Pamiętaj, że z miłością jest tak, jak z ogniem, myślisz, że nic nie zostało, ale wystarczy tylko iskierka, by na powrót odżyła.
- Nigdy o tym nie zapomnę - szepnęłam uroczyście.
Tak. Nigdy. Bo kiedy się kogoś kocha, nie rezygnuje się z niego, a walczy, nawet, gdy nie ma żadnych szans na powodzenie misji. Ale ja nie muszę się o to martwić. Mam Austina - najlpszego, najcudowniejszego, najbardziej kochanego chłopaka w całej galaktyce.
_____________________________

Dziś nie będzie notki. Notki powinny być inspirujące i wesołe, a ja od dłuższego czasu nie jestem ani inspirująca, ani wesoła.

Zapraszam na mój nowy blog:
walk-a-fine-line.blogspot.com

wasza m.

poniedziałek, 2 marca 2015

Reklama tajm



Hej-ho, hej-ho, na nowego bloga Miki by się szło!
Witajcie w ten niezbyt mroźny i niepamiętający, że to wciąż zima wieczór.
Wiem, że zaraz trafi Was szlag, bo wciąż nie dodałam nowego rozdziału, ale nie martwcie się, czeka gotowy na dysku i jutro wieczorem ujrzy światło dzienne. A może będzie to tylko migoczące światło ekranów waszych komputerów, laptopów albo telefonów.
Jeśli mowa o oglądaniu światła...
Pamiętacie, że wspominałam o nowym blogu?
Tak, zrobiłam to.
Jutro, punkt 13:20 polskiego czasu otwieramy okno przeglądarki i wpisujemy adres: 
www.walk-a-fine-line.blogspot.com
 i czytamy prolog, dobrze?
Uprzedzę wasze pytania - nie, nie będzie Raury.
O czym więc będzie ta historia?
To opowieść o dojrzewaniu. O stawianiu czoła przeciwnościom losu. O walce z bolesną przeszłością, której nie da się wymazać. To opowieść o przyjaźni. O uprzedzeniach. O podejmowaniu decyzji. O radzeniu sobie z konsekwencjami wyborów. O tym, że nie wszystko co białe, zawsze jest białe, a czerń może mieć więcej barw.
Ale przede wszystkim to opowieść o miłości - tej dobrej, która umacnia i uskrzydla, ale również tej złej, która popycha do szaleństwa i niszczy każdą przeszkodę na swojej drodze.



wasza m.