6 marca
Kiedyś oglądałam film o nastolatce, która poleciała na szkolną wycieczkę do Rzymu i spełniły się tam jej wszystkie marzenia. Z popychadła i najbardziej pechowej dziewczyny w całej Ameryce stała się gwiazdą. To była bardzo naiwna, płytka historia. Przecież Rzym to miasto jak każde inne, nie zdarzy się tam nic nadzwyczajnego, nie zamieni kaczątka w łabędzia! Ale kiedy w końcu się w nim znalazłam, nagle zaczęłam odbierać wszystko inaczej. Tu mogło zdarzyć się wszystko! Wędrując starymi uliczkami, w których czuło się tchnienie historii, zastanawiałam się, czy mam prawo wierzyć w to, co się dzieje. Może to wszystko jest snem? Może zaraz obudzę się we własnym łóżku? Ale chyba w marzeniach nie byłoby tak zimno. Prawda? Zadrżałam i mocniej otuliłam się szalikiem, starając się wsłuchać w słowa przewodniczki o Caravaggiu, papieżu i paleniu na stosie.
- Nie analizuj, Ally - pomyślałam. - Jeśli to tylko sen, ciesz się nim, jak długo możesz.
Uśmiechnęłam się i wyjąwszy z torby aparat, zrobiłam kilka zdjęć, może będą nienajlepsze, źle wykadrowane i prześwietlone, ale rodzice się ucieszą.
Rodzice... Z czułością wróciłam myślami do wczorajszego poranka.
- Ally, spakowałaś dokumenty i portfel? - zapytał tato po raz kolejny.
- Tak, spakowałam - mruknęłam, przysypiając nad kubkiem kawy.
Była trzecia nad ranem, a w moim domu był tłum ludzi.
- A wtyczkę europejską? - mama sprawdzała wagę mojej walizki.
- Tak, jest w bocznej kieszeni - z trudem wmusiłam w siebie kawałek rogalika. Mój żołądek jeszcze spał, ale wiedziałam, że jeśli niczego nie zjem, będę umierała w samolocie.
- Dzwoń, jak tylko wylądujecie - upomniała mnie Kathy.
- Będzie dzieliło nas osiem godzin - zauważyłam zniecierpliwiona. To było bardzo miłe, że tak strasznie się o mnie martwią i przeżywają mój tygodniowy wyjazd na drugi koniec świata, ale bez przesady, nawet Megan przyjechała mnie pożegnać, chociaż jest środek nocy. W dodatku ich troska jest dosyć przytłaczająca. Ale za to ich kocham i nie mogę się na nich złościć za to, że się o mnie troszczą.
- Będziemy się martwić, Księżniczko, nie przejmuj się, że kogoś obudzisz - Mark uniósł brew, co było wystarczającym ostrzeżeniem przed dalszą, bezcelową dyskusją.
- Dobrze - westchnęłam. - Gorzej niż z dziećmi.
- Będziesz miała okazję za nami zatęsknić, dzieciaku - Kika pokazała mi język, a ja w odpowiedzi posłałam jej minę "no chyba sobie kpisz".
- Jedźmy już, bo dziewczyny z tej siostrzanej miłości zaraz skoczą sobie do gardeł - mama pokręciła głową z czułością.
Kika wybuchnęła śmiechem, budząc tym śpiącego na kanapie Jacka.
- Wyruszamy? - zapytał, przecierając oczy. Zdziwiłam się, że w ogóle się tu pojawił. Nasz kontakt nie należał do zbyt ożywionych. Obstawiałam, że to Mark i Penny kazali mu dziś przyjechać, mimo to cieszyłam się, że tu jest. Mógł mnie ignorować i udawać, że nie istnieję, ale jego obecność była dla mnie bardzo ważna.
- Chodź, mała - Jack wziął na ręce zaspaną Meg i zaniósł ją do auta, co było niesamowicie słodkie.
Jeszcze raz sprawdziłam, czy wpakowałam wszystko do torby podręcznej i ruszyłam za tatą i Kathy do naszego wozu.
Czułam się, jakbym wyjeżdżała na zawsze, a nie jechała na wycieczkę szkolną. Przecież to tylko tydzień, skąd więc ta gula w gardle i ścisk w sercu? Czułam, że zaraz się rozpłaczę i było mi strasznie głupio. Jestem prawie dorosła, przez połowę swojego życia byłam skazana tylko na siebie i co? Nic z tego nie wyciągnęłam. Pierwsza wycieczka bez jakiegokolwiek członka rodziny i już umieram ze strachu i smutku. Żałosne! Przecież zawsze powtarzam, że nie można spoglądać na innych, tylko radzić sobie samemu. Tylko że o wiele łatwiej to powiedzieć, nawet miliard razy, niż zrobić. Prawdą jest, że pomimo tego, że zawsze odrzucałam mamę i Marka, a z tatą nie potrafiłam nawiązać dobrego, ba, jakiegokolwiek kontaktu, nigdy nie wyjeżdżałam sama na dłużej niż dwa dni. Zawsze towarzyszyła mi Kika. Albo Jack. Albo Sally. A tu nagle przez cały tydzień będę skazana sama na siebie. W dodatku będę w innym kraju. Okay. To wycieczka szkolna i będę w otoczeniu przyjaciół, ale halo, boję się, tak? Jakkolwiek infantylnie i żałośnie to brzmi.
- Wszystko dobrze, Allys? - zapytała Kathy.
Opowiadała o jakiejś legendzie związanej z jakimś kościołem, który koniecznie muszę zobaczyć. Nie potrafiłam się skupić na jej słowach, więc nie miałam pojęcia, co dokładnie mówiła.
- Tak, tak - mruknęłam szybko i pociągnęłam nosem.
Mój Boże, idiotko, nie rozpłacz się!
- Pszczółko, to normalne, że czujesz się niepewnie - tato odszukał mój wzrok w lusterku i uśmiechnął pokrzepiająco. Uwielbiam jego uśmiech! Jest pełen ciepła i czułości. Płynie z niego tak ogromne poczucie bezpieczeństwa, że człowiek, chociaż wcale tego nie chce, zaczyna wierzyć, że wszystko będzie dobrze i że potrafi wejść na każdą górę.
- To twoja pierwsza wielka wyprawa - kontynuował tato. - Traktuj to jak przygodę.
- Masz rację - uśmiechnęłam się.
Pomyślałam o wszystkich książkowych bohaterach, których tak podziwiałam. O Bilbie, wybiegającym z domu w takim pośpiechu, że zapomniał chustki do nosa. O Frodzie, który porzucił ukochany Shire i wyruszył, żeby zgubić skarb, choć przecież był tylko małym hobbitem. O Aryi Stark, młodej lady, nienawidzącej etykiety i wszystkiego, czego oczekuje się od dam. Była taka dzielna i nieustraszona, choć właściwie na jej oczach, wymordowano jej całą rodzinę. O Scarlett, niezłomnej, niepokornej pannie, będącej w stanie zrobić wszystko, by ocalić swoją ukochaną Tarę. Oni wszyscy mieli problemy, a mimo to odważnie stawiali im czoła. A ja? Płaczę, bo boję się jechać bez rodziny na wycieczkę.
- Myślicie, że w Rzymie będzie śnieg? - zapytałam.
Postanowiłam skorzystać z rady taty, ten wyjazd to przygoda i mam zamiar czerpać z niej wszystko, co najlepsze.
- W marcu? Raczej nie - ostudziła moje nadzieje Kathy.
- Szkoda - powiedziałam ze smutkiem. - Następnym razem lecę do Finlandii.
Dojechaliśmy na lotnisko, więc mój komentarz został zbyty milczeniem. Zauważyłam na parkingu auto Marka. Mimo wczesnej pory, całe poziom A był już zastawiony zaparkowanymi samochodami. Lotnisko w Miami nigdy nie śpi, tu zawsze jest ruch i tłum.
- Poszukajmy reszty - zaproponowała Kathy z uśmiechem.
- Mamy mieć zbiórkę przy stanowisku odpraw numer 56B - odczytałam instrukcję z kartki, którą dostaliśmy od pani Speaker.
- To na drugim piętrze - tato zerknął na plan lotniska.
Wyjęliśmy z bagażnika moje bagaże i gruby, wełniany płaszcz w kolorze bordowym, który nosiłam tylko podczas zimowych wizyt u Sally. Ostatni raz sprawdziłam czy na pewno mam ze sobą bilet, dokumenty oraz telefon i ruszyliżmy w kierunku windy. Czułam ekscytację! Okay, wciąż trochę się bałam, ale to było naprawdę nowe doświadczenie i zamierzałam czerpać z niego pełnymi garściami. Rozglądałam się zafascynowana. Kawiarnie, kolorowo ubrani ludzie, sklepy, punkty informacyjne, punkty odpraw poszczególnych lini lotniczych. Można było dostać zawrotu głowy i zgubić się. To śmieszne, bo to przecież nie był mój pierwszy lot w życiu, ale wyobrażałam sobie, że jestem jak Kevin. Cóż, on zamiast do Miami poleciał do Nowego Jorku, ja miałam wylatywać z Miami.
- W końcu jesteście! -zawołała mama. - Są już prawie wszyscy.
Rzeczywiście, zauważyłam CeCe i jej mamę, stojące w towarzystwie rodzeństwa Jones i ich rodziców. Z kawiarni wychodzili Maga, Mike i jakaś blondynka, do której byli podobni, zapewne ich mama. Dez oparty o ramię swojej mamy, drzemał na krześle. Trish zniecierpliwiona tłumaczyła coś swojemu tacie.
- Dzień dobry, panie De La Rosa! - pomachałam im.
- Cześć, Ally! - pan Juan i jego niezadowolona córka dołączyli do naszej grupy, witając się ze wszystkimi.
- A ty co taka naburmuszona? - zapytałam przyjaciółkę.
- Wyobraź sobie, że ferie wiosenne spędzę na niańczeniu mojego trzyletniego kuzyna!
- No i? Przecież lubisz dzieci. Pomagasz w Domu Dziecka i w ogóle.
- Ty serio jesteś idiotką, Dawson - westchnęła i odgiąwszy palce, zaczęła wyliczać. - Pablo to najbardziej upierdliwy, kurdupel na całym świecie. Marzę, żeby go deportowali. Ma trzy lata, a miał już tyle opiekunek, że jego rodzice nie potrafią znaleźć kolejnej. W całym Nowym Orleanie nie ma nikogo, kto chce się zająć tym pokurczem.
- Nie przesadzasz? - uniosłam brew.
- Jego ostatnia opiekunka pozwała wujka o zadośćuczynienie za uszczerbek psychiczny. Spędziła z tym potworem dwa dni.
Wybuchnęłam śmiechem, choć przecież to nie było zabawne. Powinnam współczuć Trish, która spędzi z dzieckiem, przy którym najwyraźniej nawet Omen wymięka, dwa tygodnie.
- Pieprz się, Dawson - mruknęła, gdy zaproponowałam jej wynajęcie egzorcysty, ale humor jej się poprawił, gdy na horyzoncie zobaczyła Deuca, który przyjechał ją pożegnać. Stracił swoją rolę, gdy wyjechał do Australii.
Szkoda, że tylko główna obsada została nagrodzona tym wyjazdem, to było bardzo niesprawiedliwe, ale z tego, co mówiła pani Speaker, reszcie ekipy sfinansowano pięciodniową podróż do Nowego Jorku podczas ferii. Cieszyło mnie to, czułabym się głupio wiedząc, że tylko my zostaliśmy docenieni.
Zastanawiałam się czy podejść do Garby'ego, ale zrezygnowałam. Bałam się, że znowu pojawi się temat Kim, a nie chciałam dziś kłamać. Zamiast tego odszukałam wzrokiem Austina. Ku mojemu zdumieniu, towarzyszyła mu cała rodzina. Cass, Lizzie i Dave, o Jezusie, jak to dziwnie wyglądało. I nienaturalnie. Może sobie to wmówiłam, ale patrząc na Moonów miało się wrażenie, że oddziela ich niewidzialna linia. Po jednej stronie stoją Cass, Nelson i pan Moon, a po drugiej Dave, Liz i Austin. Pani Mimi wyglądała jakby krążyła od jednej grupy do drugiej, nie mogąc się zdecydować, po której stronie barykady się opowiedzieć. Wiedziałam, że to dla nich trudne i minie wiele, wiele czasu nim uda im się znaleźć rozwiązanie. Dlatego, chociaż bardzo chciałam, nie podeszłam. To było dla mnie coś nowego. Postanowiłam sobie, że nie będę tak bezczelnie wpychać nosa w sprawy innych. No okay. Jack na mnie nawrzeszczał a ja postanowiłam za wszelką cenę mu pokazać, że potrafię interesować się tylko sobą. To było trudniejsze, niż przypuszczałam!
- Ally! - Dave zauważył mnie w tłumie i pomachał.
Czekałam na taki znak, dlatego może energiczniej niż powinnam, zerwałam się z fotela i podeszłam do rodziny blondyna, starając się uspokoić walące serce.
- Dzień dobry, miło państwa znowu widzieć - uśmiechnęłam się do rodziców Austina. - Hej wszystkim!
- Cześć, Ally - jedyną osobą, która milczała była Cassidy.
- Zdenerwowana? - zapytała pani Mimi. - To aż dziesięciogodzinny lot!
- Jestem pewna, że prześpię większość czasu - czułam się jak w ukrytej kamerze. To wszystko było takie sztuczne, takie na siłę. Nie oczekiwałam, że będą opowiadać przy mnie o swoich problemach i kłopotach, ale udawanie jednej, wielkiej, szczęśliwej rodziny wydawało mi się takie niegodne i zakłamane.
Ciężko mi to wyjaśnić, ale poczułam zniesmaczenie.
- Witam wszystkich! - na lotnisku pojawiła się pani Speaker, tym razem ubrana w zwyczajne dżinsy i beżowy sweter.
Krótko opowiedziała o planie podróży, zebrała nasze deklaracje i kartki z podpisami od rodziców i kazała nam się ustawić w kolejce do odprawy. Stanowiska zostały otworzone dosłownie przed sekundą, więc nasza grupa była pierwsza. Stojąc między Dezem, który tym razem spał na moim ramieniu, a Austinem, czekałam na swoją kolej do zważenia bagażu. Wiedziałam, że wszystko jest w porządku, ale mimo to pociły mi się dłonie, gdy brunetka za biurkiem sprawdzała moje dokumenty. Mając w dłoniach kartę pokładową, odetchnęłam z ulgą i przesunęłam się dalej. To była najgorsza chwila - pożegnanie z rodziną.
- Dzwoń, kochanie! - przytuliła mnie mama.
- Zadzwonię - szepnęłam zduszonym głosem.
- Już za tobą tęsknimy - kolejna porcja uścisków, tym razem od taty i Kathy.
- Ja za wami też. Opiekujcie się Alexem.
- Gdyby ci się nie podobało, powiedz, kupię Ci bilet do domu - mruknął Mark, a ja rzuciłam mu się na szyję i wybuchnęłam śmiechem.
- No już, koniec! - zawołałam wzruszona. - Dość mazgajenia!
- Baw się dobrze, siostrzyczko - mocno wtuliłam się w Kikę.
- Masz, Ally - Meg wręczyła mi paczuszkę. - Zrobiłam dla ciebie, żeby nie było mi zimno.
Zaciekawiona rozpakowałam prezent. W środku był ręcznie robiony, trochę krzywy, duży szalik.
- Och, Maggie! Dziękuję! - mała objęła mnie mocno, a ja szybko starłam jakąś zdradziecką łzę. Musiała siedzieć nad tym całą wieczność. Mimo że była uzdolniona artystycznie pod każdym względem, nienawidziła robótek ręcznych, do których mama próbowała ją przekonać.
- Idę, zanim całkowicie się rozkleję! - mruknęłam.
- Mała! - chociaż ruszyłam już w stronę stanowisk odprawy osobistej, odwróciłam się na dźwięk głosu Jacka.
- Tak?
Nie rozmawialiśmy ze sobą od kilku tygodni.
- Nie zgub się w tym całym Rzymie.
- Jasne.
- I postaraj się nie wywołać międzynarodowego skandalu - uśmiechnął się.
- Załatwione! - zachichotałam i spojrzałam niepewnie na stojącego obok bruneta. On także na mnie spojrzał, a po chwili zamykał mnie w uścisku.
- Trzymaj się, siostra - szepnął.
- Ty także, dzieciaku - odszepnęłam.
Pomachałam całej zgromadzonej rodzinie i pomyślałam, że bardzo, bardzo ich wszystkich kocham.
Odprawa bagażu podręcznego przebiegała szybko. Wyjęłam z torby aparat, telefon i położyłam na specjalnych tackach. Wylądowały tam również moje buty, wolne żarty i bransoletka, ta, którą dostałam od Austina po halloweenowym balu. Co najzabawniejsze, nie musiałam zdejmować ani łańcuszka z kostką od gitary, ani wypinać wsuwek z włosów. Nigdy nie pojmę tych lotniskowych ograniczeń i przepisów.
Ku zdziwieniu Deza, nie podejrzewano mnie o terroryzm ani żadne niecne zamiary i zostałam przepuszczona bez problemów. Bramki nie zapiszczały na mój widok, najwyraźniej ich nie zachwyciłam. Trudno, chociaż nie musiałam przechodzić rewizji osobistej i rozbierać się w pokoju dwa na dwa metry.
- Masz ochotę na kawę? - zapytała Kostka, pojawiając się Bóg wie skąd.
- Owszem - pokiwałam głową. - Nie widziałam was na lotnisku.
- Em jest chora i znowu pożarła się z Karlem - wyjaśniła. - Straszna awantura. Mama tylko podrzuciła Speaker te wszystkie zgody na mój wyjazd i wróciła do domu, żeby tamta dwójka się nie pozabijała.
- Nigdy nie rozumiałam jak ciocia mogła poślubić Karla - według mnie on jest bezemocjonalnym, zimnym facetem.
-Jest w porządku - wzruszyła ramionami Kostka. - Emmie nie podoba się to, że próbuje nas wychowywać i wprowadza swoje zasady. Uważa, że skoro nie jest naszym ojcem, nie ma prawa jej rozkazywać. Wy dwie jesteście takie podobne.
Przemilczałam to. Kupiłyśmy sześć dużych latte i przecisnęłyśmy się do poczekalni. Do startu pozostało czterdzieści minut. CeCe spała na ramieniu Mike'a, Maga na ramieniu Ty'a. Rocky rozmawiała z Kolem i Teddy, a smutny Garby siedział pochylony nad wyświetlaczem telefonu. Stawiam sto dolców, że pisał do Kimberly.
- Proszę - podałam kawy Trish i Austinowi.
- Zbawco! - moja przyjaciółka upiła łyk gorącego płynu i rozłożyła się na trzech krzesłach, opowiadając Kostce i Dezowi o Pablu.
- Jesteś milczący - zauważyłam, siadając obok mojego chłopaka.
- Nie powinienem wyjeżdżać w takim momencie - westchnął i przytulił mnie.
- Moim zdaniem to jest najlepsza chwila - zauważyłam, wtulając się w jego tors. - Nie możesz rozwiązać problemów za kogoś innego, kto wcale tego nie chce.
- Zabawne, że mówisz to właśnie ty - rzucił z ironią.
No dobrze, może mam z tym mały problem. Taki maleńki. Tyci-tyci. Nieduży. Taka ociupinka. Jak ta szczypta soli, o której piszą w każdym przepisie. Sól jest przecież wszędzie. I śladowe ilości orzechów arachidowych. Może ja jestem takim orzechem? Weźmy takie masło. Nawet na jego opakowaniu jest ostrzeżenie, że może zawierać orzechy arachidowe. Nikt ich nie zauważa, ale one są. Jak ninja. Ninja orzech! Może mają jakąś specjalną szkołę? Jak to centrum szkolenia świadków Jehowy. To z kolorowymi drzwiami. Ciekawe czy mają test sprawnościowy, kto zapuka do większej ilości drzwi. Albo wytyczne - zapukaj delikatnie, ale nie cicho, stanowczo, ale niezbyt gwałtownie. Ally, stop! To brzmi jak z jakiegoś kiepskiego porno! Nie żebym czytała kiedyś kiepskie porno. Dobrego też nie czytałam. No chyba, że zaliczamy te norweskie...
- Austin lubisz orzechy arachidowe? - zapytałam niespodziewanie.
- Słucham?! - wbił mnie mnie zdumione spojrzenie.
Starałam się wyjaśnić mu do jakich wniosków doszłam względem mnie i orzechów, oczywiście pominąwszy porno, ale zaczął tak mocno się śmiać, że cała grupa, włączywszy panią Speaker, wbiła w nas wzrok. Uciekłam do toalety, podczas gdy Austin, krztusząc się ze śmiechu, opowiadał reszcie o Wojowniczych Orzechach Ninja. Bardzo śmieszne. Ha-ha-ha. Ależ się uśmiałam. Zabiję idiotę.
Kiedy wróciłam z wyprawy do toalety i nie, ja wcale nie podkradłam mydła w płynie o zapachu różowej gumy balonowej, jedynym, co uratowało Moona od śmierci w okropnych katuszach, jeszcze gorszych, niż cierpiał ten męczennik, który stał bez jedzenia i picia na słupie, był fakt, że zaczęto już wpuszczać pasażerów do samolotu.
- Nie myśl, że się do ciebie odezwę, jestem wściekła - zastrzegłam, zajmując miejsce przy oknie.
- Jasne, Ally - blondyn wciąż był wybitnie rozbawiony.
Rozjerzałam się po samolocie. Disney nie oszczędzał. Lecieliśmy pierwszą klasą i wszystko było takie luksusowe i bogate.
- Jak będziesz chciała go zabić, powiedz, pomogę - Teddy wychyliła się znad siedzenia. - Babska solidarność.
- Wiecie, że w starożytności kobiety służyły jedynie do orania nimi pola? - rzucił Kol, za co dostał od swojej dziewczyny po głowie.
- No hej, za co?! - zawołał z udawanym urażeniem. - To są fakty, moja droga. Historia, rzekłbym!
- Jeszcze słowo, a cały lot spędzisz w toalecie! - zagroziła blondynka.
- Bo nie odróżniasz historii od przytyku?
- Byliście już wcześniej w Rzymie? - zapytał Austin, chcąc ratować sytuację. Posłałam mu spojrzenie wyrażające wdzięczność. Wiedziałam od Kostki, że w związku Kola i Teddy nie dzieje się najlepiej. Kłócili się o każdy drobiazg, nawet o to, czy będzie padał deszcz, czy nie. Nie rozumiałam, co się z nimi stało. Byli taką świetną, zgraną parą. Gdzie zgubili miłość? Czy mnie i Austina czeka to samo?
- Dwa razy - pokiwał głową Kol, a mi zajęło dobrą chwilę skojarzenie o czym mówi. - Moja mama ma fioła na punkcie wszystkiego co włoskie.
- Czy tam naprawdę jest tak magicznie? - zapytałam z zainteresowaniem.
- Nie, Ally - uśmiechnął się brunet. - Jest jeszcze lepiej.
Dalsze rozmowy przerwał komunikat wygłaszany przez pilota. Witał nas na pokładzie w imieniu swoim oraz załogi i prosił o zapięcie pasów. Następnie stewardessa sprawdziła, czy wszyscy się zastosowali do polecenia, a głos, tym razem puszczany z taśmy, instruował nas, co mamy zrobić a razie awarii i gwałtownej utraty wysokości przez samolot. Złapałam Austina za rękę.
- Nie bój się - spojrzał na mnie z czułością. - Nie spadniemy.
- Obiecujesz?
Człowiek lata i lata, i nawet to lubi, ale ten strach dalej w nim tkwi. Prawdopodobieństwo przeżycia katastrofy lotniczej, a prawdopodobieńswto przeżycia wypadku samochodowego to dwie różne kwestie.
- Tak, Ally - pocałował mnie w dłoń. - Dolecimy bezpiecznie.
- Nie boisz się? To znaczy wiesz, tak profilaktycznie, jak przed wizytą u dentysty czy jakimś zabiegiem chirurgicznym.
- Nie boję. Niebo należy do gwiazd - uśmiechnął się, nawiązując do napisu na moim naszyjniku, który dostałam od brata, jak i do cytatu z filmu La Bamba.*
- Ale oni spadli - zauważyłam.
- Kto?
- Ritchie Valens i Buddy Holly i Jiles Richardson. Tego dnia, gdy umarła muzyka.
- Ally, odkąd wynaleziono samoloty, rozbiły się ich tysiące i tysiące się jeszcze rozbiją - chłopak wywrócił oczami.
- Dzięki. Świetne pocieszenie - zakpiłam.
- Jeśli spadniemy, umrzemy razem. Lepiej?
- Tak, ulżyło mi - prychnęłam.
- Nie wiedziałem, że boisz się latać.
- Nie boję. Naprawdę - nigdy się tego nie bałam. - Tylko tak mi dziwnie. To mój pierwszy wyjazd bez rodziny. Myślałam, że się popłaczę na lotnisku.
- Czas przeciąć pępowinę, Alls.
- Nie o to chodzi, Austin - westchnęłam. - To tylko tydzień, ale jednocześnie aż tydzień. Rozumiesz?
- Nie bardzo - przyznał blondyn.
- A co, jeśli Kice się pogorszy, a mnie przy niej nie będzie? Albo Jack wda się w jakiś syf? Bonnie ktoś pobił, pamiętasz? I mój brat ma z tą podejrzaną sprawą coś wspólnego. A jeśli stanie się coś Alexowi?
- Nie przesadzasz? Alex jeszcze się nie urodził, a ty już wpadasz w panikę.
- Trochę więcej empatii!
Austin nie był w najlepszym nastroju. Odkąd spotkaliśmy się na lotnisku, był upierdliwy, złośliwy i rozgniewany.
- Opowiedz mi jak wygląda sytuacja w domu - poprosiłam.
- Nie chcę o tym rozmawiać - spławił mnie.
- Ulży ci, jeśli wyrzucisz to z siebie - próbowałam go przekonać.
- Ally, serio, nie - uciął. - Chcę się od tego oderwać chociaż na ten tydzień. Lecę do Europy i nie zabieram tam ze sobą rodzinnych problemów.
- Aż tak źle? - nie mogłam się powstrzymać.
- Porozmawiamy o tym po powrocie.
Moje postanowienia o byciu nowym, lepszym, niewtrącającym się człowiekiem wziął szlag.
- Na lotnisku byliście wszyscy razem - zauważyłam.
- Tak.
No super. "Tak". Świetna odpowiedź. Gdzieś pomiędzy "odpieprz się", a "proszę, innym razem". "Tak" nową kropką nienawiści.
- Idę spać - odwróciłam się do okna i zamknęłam oczy, żeby ukryć jak bardzo uraził mnie ton Austina. On nawet jeśli coś zauważył, nie skomentował tego ani słowem. Ma problemy, wiem. Ja to rozumiem. Ja to naprawdę rozumiem! Ale brak zaufania boli. Bardzo.
Leżałam, udając że śpię i było mi smutno. Wcale nie cieszyłam się już na ten wyjazd. Tak to ma wyglądać? Rozgniewany, zgorzkniały Austin, kłócący się Teddy i Kol, Trish załamana wizją dwóch tygodni z Pablem, zakochani Dez i Kostka, Maga i Ty oraz CeCe i Mike, Garby świrujący z zazdrości, neutralna Rocky i ja, przejmująca się wszystkim i wszystkimi.
- Pszczółko?
- Słucham? - nie udało mi się powstrzymać urażonego tonu.
- Jesteś na mnie zła?
- Nie, Austin - nie byłam zła. - Mam być zła, bo mi nie ufasz? Nie. Nie jestem zła. Jest mi tylko bardzo przykro. I smutno.
- Hej, Ally, Pszczółko - blondyn złapał mnie za podbródek i delikatnie przesunął moją głowę w swoją stronę. - Spójrz na mnie.
- No co? - znowu chciało mi się płakać.
- Nigdy tak nie myśl, rozumiesz? To nie kwestia zaufania. Nie chcę o tym rozmawiać, bo to mnie boli, a ja nie chcę czuć tego syfu. Chcę spędzić niezwykły tydzień z moją niezwykłą dziewczyną w jednym z najbardziej niezwykłych miast świata - uśmiechnął się. - To jest mój urlop od problemów.
- Ale powiesz mi?
- Tak, kochanie. Wtedy, kiedy będę na to gotowy. Muszę nabrać dystansu.
- Te urlopy od problemów - zaczęłam. - Myślę, że mogłabym się do nich przyzwyczaić.
Przytuliłam się do chłopaka i rozmawialiśmy szeptem. A później musiałam zasnąć, bo gdy się obudziłam, za oknami było już ciemno i cały pokład był pogrążony w ciszy. Leżałam na torsie Austina i absolutnie nie chciałam się stamtąd ruszać. Niestety, podchodziliśmy do lądowania, więc musiałam się przesunąć i zapiąć pasy.
- Dzień dobry, a raczej dobry wieczór - blondyn posłał mi oszałamiający uśmiech, od którego zakręciło mi się w głowie.
- Nie spałeś? - zapytałam, przeciągając się.
- Obudziłem się chwilę temu.
Głos z taśmy informował nas, że dotarliśmy bezpiecznie, jest druga w nocy i w ogóle było super. Oczywiście użył innych słów, ale sens pozostał ten sam. Do widzenia, panie głosie, do usłyszenia za tydzień!
- Moje nogi! - pisnęłam, kiedy wstając zatoczyłam się. Ścierpło mi wszystko. I w dodatku zapomniałam o rzuciu gumy podczas lądowania i zatkało mi uszy.
- Wszystko dobrze, Ally? - zapytał Austin, a ja pokiwałam głową.
Marzyłam o prysznicu i jedzeniu. I o wygodnym łóżku, ale od tych cudowności odgradzał mnie jeszcze pan urzędnik z kontroli celnej i taśma z bagażami. O ile pan celnik, który okazał się bardzo sympatyczną, puszystą panią to tylko kilka sekund, o tyle bagaże jechały po taśmie, a mojej walizki nigdzie nie było widać. Powoli wpadałam w panikę. Super. Jeszcze niech zaginą właśnie moje rzeczy. Najbardziej pechowa osoba na świecie - Allyson Dawson.
- Dzięki ci, o Panie! - zawołałam z egzaltacją, gdy w końcu na samym końcu pojawiła się i moja walizka. Zdjęłam ją z taśmy i ruszyłam w kierunku grupy.
- Czy to już wszyscy? - zapytał jakiś mężczyzna. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat. Towarzyszyła mu niziutka brunetka o niewinnej twarzy dziecka. Wyglądała na nieśmiałą i podobała mi się. Czułam, że jest dobrym, wartościowym człowiekiem.
- Tak, panie Sykes - pani Speaker była gotowa rozesłać mu czerwony dywan i ścierać pyłki spod jego stóp, dlatego wnioskowałam, że to jakaś gruba szycha.
- To pan Marcus Sykes, dyrektor włoskiego oddziału Disney'a - zwróciła się do nas nasza nauczycielka, potwierdzając moje przypuszczenia. - A to jego córka Gloucester. Jeszcze raz zerknęłam na brunetkę w za dużej o dwa rozmiary bluzie, dżinsach i białych, sportowych butach. Nie wyglądała na zachwyconą tym, że wszyscy się w nią wpatrujemy.
- Przed budynkiem czeka autokar - pan Marcus miał gruby, ale miły głos. - Pojedziecie teraz do hotelu Campio, moja córka będzie waszą przewodniczką. Dziś odpoczniecie, ale od jutra bierzemy się do pracy.
- Do pracy? - zapytała Rocky.
- Tak. Warsztaty wokalne, ćwiczenia z emisji głosu. Wszyscy macie talent, nie możemy tego zmarnować. Kto wie, może ktoś z was nagra z nami płytę? To będą bardzo wyczerpujące dni.
Słucham? O ja głupia. Dlaczego sądziłam, że to wyjazd turystyczny? Dlaczego nie zdziwiło mnie, że wielka szycha odbiera nas z lotniska. Powinnam się cieszyć, wielka szansa i drzwi do kariery stały przed nami otworem, ale ja nie chciałam rywalizować w przyjaciółmi. Żadna kariera nie była tego warta.
- Wydaje się zagubiona - Trish wskazała głową na Gloucester.
- Zagubiona? - Kol pokręcił głową. Obrażona Teddy szła kawałek na nami, więc wnioskowałam, że znów się pokłócili. - Wygląda, jakby się bała ludzi.
- Może jest nieśmiała? - próbowałam bronić naszej przewodniczki.
- Albo to życiowe popychadło - wzruszył ramionami brunet. Był zły na swoją dziewczynę, a obrywało się niewinnej pannie Sykes. - Nie sądzę, żeby się zintegrowała z nami.
- Kto wie, Kol, kto wie? - zapytałam niczym filozof.
Byliśmy w Rzymie, jednym z najbardziej niezwykłych miast na świecie. Otuliwszy się mocniej szalikiem, wiedziałam jedno - tu może zdarzyć się wszystko.
- Nie analizuj, Ally - pomyślałam. - Jeśli to tylko sen, ciesz się nim, jak długo możesz.
Uśmiechnęłam się i wyjąwszy z torby aparat, zrobiłam kilka zdjęć, może będą nienajlepsze, źle wykadrowane i prześwietlone, ale rodzice się ucieszą.
Rodzice... Z czułością wróciłam myślami do wczorajszego poranka.
- Ally, spakowałaś dokumenty i portfel? - zapytał tato po raz kolejny.
- Tak, spakowałam - mruknęłam, przysypiając nad kubkiem kawy.
Była trzecia nad ranem, a w moim domu był tłum ludzi.
- A wtyczkę europejską? - mama sprawdzała wagę mojej walizki.
- Tak, jest w bocznej kieszeni - z trudem wmusiłam w siebie kawałek rogalika. Mój żołądek jeszcze spał, ale wiedziałam, że jeśli niczego nie zjem, będę umierała w samolocie.
- Dzwoń, jak tylko wylądujecie - upomniała mnie Kathy.
- Będzie dzieliło nas osiem godzin - zauważyłam zniecierpliwiona. To było bardzo miłe, że tak strasznie się o mnie martwią i przeżywają mój tygodniowy wyjazd na drugi koniec świata, ale bez przesady, nawet Megan przyjechała mnie pożegnać, chociaż jest środek nocy. W dodatku ich troska jest dosyć przytłaczająca. Ale za to ich kocham i nie mogę się na nich złościć za to, że się o mnie troszczą.
- Będziemy się martwić, Księżniczko, nie przejmuj się, że kogoś obudzisz - Mark uniósł brew, co było wystarczającym ostrzeżeniem przed dalszą, bezcelową dyskusją.
- Dobrze - westchnęłam. - Gorzej niż z dziećmi.
- Będziesz miała okazję za nami zatęsknić, dzieciaku - Kika pokazała mi język, a ja w odpowiedzi posłałam jej minę "no chyba sobie kpisz".
- Jedźmy już, bo dziewczyny z tej siostrzanej miłości zaraz skoczą sobie do gardeł - mama pokręciła głową z czułością.
Kika wybuchnęła śmiechem, budząc tym śpiącego na kanapie Jacka.
- Wyruszamy? - zapytał, przecierając oczy. Zdziwiłam się, że w ogóle się tu pojawił. Nasz kontakt nie należał do zbyt ożywionych. Obstawiałam, że to Mark i Penny kazali mu dziś przyjechać, mimo to cieszyłam się, że tu jest. Mógł mnie ignorować i udawać, że nie istnieję, ale jego obecność była dla mnie bardzo ważna.
- Chodź, mała - Jack wziął na ręce zaspaną Meg i zaniósł ją do auta, co było niesamowicie słodkie.
Jeszcze raz sprawdziłam, czy wpakowałam wszystko do torby podręcznej i ruszyłam za tatą i Kathy do naszego wozu.
Czułam się, jakbym wyjeżdżała na zawsze, a nie jechała na wycieczkę szkolną. Przecież to tylko tydzień, skąd więc ta gula w gardle i ścisk w sercu? Czułam, że zaraz się rozpłaczę i było mi strasznie głupio. Jestem prawie dorosła, przez połowę swojego życia byłam skazana tylko na siebie i co? Nic z tego nie wyciągnęłam. Pierwsza wycieczka bez jakiegokolwiek członka rodziny i już umieram ze strachu i smutku. Żałosne! Przecież zawsze powtarzam, że nie można spoglądać na innych, tylko radzić sobie samemu. Tylko że o wiele łatwiej to powiedzieć, nawet miliard razy, niż zrobić. Prawdą jest, że pomimo tego, że zawsze odrzucałam mamę i Marka, a z tatą nie potrafiłam nawiązać dobrego, ba, jakiegokolwiek kontaktu, nigdy nie wyjeżdżałam sama na dłużej niż dwa dni. Zawsze towarzyszyła mi Kika. Albo Jack. Albo Sally. A tu nagle przez cały tydzień będę skazana sama na siebie. W dodatku będę w innym kraju. Okay. To wycieczka szkolna i będę w otoczeniu przyjaciół, ale halo, boję się, tak? Jakkolwiek infantylnie i żałośnie to brzmi.
- Wszystko dobrze, Allys? - zapytała Kathy.
Opowiadała o jakiejś legendzie związanej z jakimś kościołem, który koniecznie muszę zobaczyć. Nie potrafiłam się skupić na jej słowach, więc nie miałam pojęcia, co dokładnie mówiła.
- Tak, tak - mruknęłam szybko i pociągnęłam nosem.
Mój Boże, idiotko, nie rozpłacz się!
- Pszczółko, to normalne, że czujesz się niepewnie - tato odszukał mój wzrok w lusterku i uśmiechnął pokrzepiająco. Uwielbiam jego uśmiech! Jest pełen ciepła i czułości. Płynie z niego tak ogromne poczucie bezpieczeństwa, że człowiek, chociaż wcale tego nie chce, zaczyna wierzyć, że wszystko będzie dobrze i że potrafi wejść na każdą górę.
- To twoja pierwsza wielka wyprawa - kontynuował tato. - Traktuj to jak przygodę.
- Masz rację - uśmiechnęłam się.
Pomyślałam o wszystkich książkowych bohaterach, których tak podziwiałam. O Bilbie, wybiegającym z domu w takim pośpiechu, że zapomniał chustki do nosa. O Frodzie, który porzucił ukochany Shire i wyruszył, żeby zgubić skarb, choć przecież był tylko małym hobbitem. O Aryi Stark, młodej lady, nienawidzącej etykiety i wszystkiego, czego oczekuje się od dam. Była taka dzielna i nieustraszona, choć właściwie na jej oczach, wymordowano jej całą rodzinę. O Scarlett, niezłomnej, niepokornej pannie, będącej w stanie zrobić wszystko, by ocalić swoją ukochaną Tarę. Oni wszyscy mieli problemy, a mimo to odważnie stawiali im czoła. A ja? Płaczę, bo boję się jechać bez rodziny na wycieczkę.
- Myślicie, że w Rzymie będzie śnieg? - zapytałam.
Postanowiłam skorzystać z rady taty, ten wyjazd to przygoda i mam zamiar czerpać z niej wszystko, co najlepsze.
- W marcu? Raczej nie - ostudziła moje nadzieje Kathy.
- Szkoda - powiedziałam ze smutkiem. - Następnym razem lecę do Finlandii.
Dojechaliśmy na lotnisko, więc mój komentarz został zbyty milczeniem. Zauważyłam na parkingu auto Marka. Mimo wczesnej pory, całe poziom A był już zastawiony zaparkowanymi samochodami. Lotnisko w Miami nigdy nie śpi, tu zawsze jest ruch i tłum.
- Poszukajmy reszty - zaproponowała Kathy z uśmiechem.
- Mamy mieć zbiórkę przy stanowisku odpraw numer 56B - odczytałam instrukcję z kartki, którą dostaliśmy od pani Speaker.
- To na drugim piętrze - tato zerknął na plan lotniska.
Wyjęliśmy z bagażnika moje bagaże i gruby, wełniany płaszcz w kolorze bordowym, który nosiłam tylko podczas zimowych wizyt u Sally. Ostatni raz sprawdziłam czy na pewno mam ze sobą bilet, dokumenty oraz telefon i ruszyliżmy w kierunku windy. Czułam ekscytację! Okay, wciąż trochę się bałam, ale to było naprawdę nowe doświadczenie i zamierzałam czerpać z niego pełnymi garściami. Rozglądałam się zafascynowana. Kawiarnie, kolorowo ubrani ludzie, sklepy, punkty informacyjne, punkty odpraw poszczególnych lini lotniczych. Można było dostać zawrotu głowy i zgubić się. To śmieszne, bo to przecież nie był mój pierwszy lot w życiu, ale wyobrażałam sobie, że jestem jak Kevin. Cóż, on zamiast do Miami poleciał do Nowego Jorku, ja miałam wylatywać z Miami.
- W końcu jesteście! -zawołała mama. - Są już prawie wszyscy.
Rzeczywiście, zauważyłam CeCe i jej mamę, stojące w towarzystwie rodzeństwa Jones i ich rodziców. Z kawiarni wychodzili Maga, Mike i jakaś blondynka, do której byli podobni, zapewne ich mama. Dez oparty o ramię swojej mamy, drzemał na krześle. Trish zniecierpliwiona tłumaczyła coś swojemu tacie.
- Dzień dobry, panie De La Rosa! - pomachałam im.
- Cześć, Ally! - pan Juan i jego niezadowolona córka dołączyli do naszej grupy, witając się ze wszystkimi.
- A ty co taka naburmuszona? - zapytałam przyjaciółkę.
- Wyobraź sobie, że ferie wiosenne spędzę na niańczeniu mojego trzyletniego kuzyna!
- No i? Przecież lubisz dzieci. Pomagasz w Domu Dziecka i w ogóle.
- Ty serio jesteś idiotką, Dawson - westchnęła i odgiąwszy palce, zaczęła wyliczać. - Pablo to najbardziej upierdliwy, kurdupel na całym świecie. Marzę, żeby go deportowali. Ma trzy lata, a miał już tyle opiekunek, że jego rodzice nie potrafią znaleźć kolejnej. W całym Nowym Orleanie nie ma nikogo, kto chce się zająć tym pokurczem.
- Nie przesadzasz? - uniosłam brew.
- Jego ostatnia opiekunka pozwała wujka o zadośćuczynienie za uszczerbek psychiczny. Spędziła z tym potworem dwa dni.
Wybuchnęłam śmiechem, choć przecież to nie było zabawne. Powinnam współczuć Trish, która spędzi z dzieckiem, przy którym najwyraźniej nawet Omen wymięka, dwa tygodnie.
- Pieprz się, Dawson - mruknęła, gdy zaproponowałam jej wynajęcie egzorcysty, ale humor jej się poprawił, gdy na horyzoncie zobaczyła Deuca, który przyjechał ją pożegnać. Stracił swoją rolę, gdy wyjechał do Australii.
Szkoda, że tylko główna obsada została nagrodzona tym wyjazdem, to było bardzo niesprawiedliwe, ale z tego, co mówiła pani Speaker, reszcie ekipy sfinansowano pięciodniową podróż do Nowego Jorku podczas ferii. Cieszyło mnie to, czułabym się głupio wiedząc, że tylko my zostaliśmy docenieni.
Zastanawiałam się czy podejść do Garby'ego, ale zrezygnowałam. Bałam się, że znowu pojawi się temat Kim, a nie chciałam dziś kłamać. Zamiast tego odszukałam wzrokiem Austina. Ku mojemu zdumieniu, towarzyszyła mu cała rodzina. Cass, Lizzie i Dave, o Jezusie, jak to dziwnie wyglądało. I nienaturalnie. Może sobie to wmówiłam, ale patrząc na Moonów miało się wrażenie, że oddziela ich niewidzialna linia. Po jednej stronie stoją Cass, Nelson i pan Moon, a po drugiej Dave, Liz i Austin. Pani Mimi wyglądała jakby krążyła od jednej grupy do drugiej, nie mogąc się zdecydować, po której stronie barykady się opowiedzieć. Wiedziałam, że to dla nich trudne i minie wiele, wiele czasu nim uda im się znaleźć rozwiązanie. Dlatego, chociaż bardzo chciałam, nie podeszłam. To było dla mnie coś nowego. Postanowiłam sobie, że nie będę tak bezczelnie wpychać nosa w sprawy innych. No okay. Jack na mnie nawrzeszczał a ja postanowiłam za wszelką cenę mu pokazać, że potrafię interesować się tylko sobą. To było trudniejsze, niż przypuszczałam!
- Ally! - Dave zauważył mnie w tłumie i pomachał.
Czekałam na taki znak, dlatego może energiczniej niż powinnam, zerwałam się z fotela i podeszłam do rodziny blondyna, starając się uspokoić walące serce.
- Dzień dobry, miło państwa znowu widzieć - uśmiechnęłam się do rodziców Austina. - Hej wszystkim!
- Cześć, Ally - jedyną osobą, która milczała była Cassidy.
- Zdenerwowana? - zapytała pani Mimi. - To aż dziesięciogodzinny lot!
- Jestem pewna, że prześpię większość czasu - czułam się jak w ukrytej kamerze. To wszystko było takie sztuczne, takie na siłę. Nie oczekiwałam, że będą opowiadać przy mnie o swoich problemach i kłopotach, ale udawanie jednej, wielkiej, szczęśliwej rodziny wydawało mi się takie niegodne i zakłamane.
Ciężko mi to wyjaśnić, ale poczułam zniesmaczenie.
- Witam wszystkich! - na lotnisku pojawiła się pani Speaker, tym razem ubrana w zwyczajne dżinsy i beżowy sweter.
Krótko opowiedziała o planie podróży, zebrała nasze deklaracje i kartki z podpisami od rodziców i kazała nam się ustawić w kolejce do odprawy. Stanowiska zostały otworzone dosłownie przed sekundą, więc nasza grupa była pierwsza. Stojąc między Dezem, który tym razem spał na moim ramieniu, a Austinem, czekałam na swoją kolej do zważenia bagażu. Wiedziałam, że wszystko jest w porządku, ale mimo to pociły mi się dłonie, gdy brunetka za biurkiem sprawdzała moje dokumenty. Mając w dłoniach kartę pokładową, odetchnęłam z ulgą i przesunęłam się dalej. To była najgorsza chwila - pożegnanie z rodziną.
- Dzwoń, kochanie! - przytuliła mnie mama.
- Zadzwonię - szepnęłam zduszonym głosem.
- Już za tobą tęsknimy - kolejna porcja uścisków, tym razem od taty i Kathy.
- Ja za wami też. Opiekujcie się Alexem.
- Gdyby ci się nie podobało, powiedz, kupię Ci bilet do domu - mruknął Mark, a ja rzuciłam mu się na szyję i wybuchnęłam śmiechem.
- No już, koniec! - zawołałam wzruszona. - Dość mazgajenia!
- Baw się dobrze, siostrzyczko - mocno wtuliłam się w Kikę.
- Masz, Ally - Meg wręczyła mi paczuszkę. - Zrobiłam dla ciebie, żeby nie było mi zimno.
Zaciekawiona rozpakowałam prezent. W środku był ręcznie robiony, trochę krzywy, duży szalik.
- Och, Maggie! Dziękuję! - mała objęła mnie mocno, a ja szybko starłam jakąś zdradziecką łzę. Musiała siedzieć nad tym całą wieczność. Mimo że była uzdolniona artystycznie pod każdym względem, nienawidziła robótek ręcznych, do których mama próbowała ją przekonać.
- Idę, zanim całkowicie się rozkleję! - mruknęłam.
- Mała! - chociaż ruszyłam już w stronę stanowisk odprawy osobistej, odwróciłam się na dźwięk głosu Jacka.
- Tak?
Nie rozmawialiśmy ze sobą od kilku tygodni.
- Nie zgub się w tym całym Rzymie.
- Jasne.
- I postaraj się nie wywołać międzynarodowego skandalu - uśmiechnął się.
- Załatwione! - zachichotałam i spojrzałam niepewnie na stojącego obok bruneta. On także na mnie spojrzał, a po chwili zamykał mnie w uścisku.
- Trzymaj się, siostra - szepnął.
- Ty także, dzieciaku - odszepnęłam.
Pomachałam całej zgromadzonej rodzinie i pomyślałam, że bardzo, bardzo ich wszystkich kocham.
Odprawa bagażu podręcznego przebiegała szybko. Wyjęłam z torby aparat, telefon i położyłam na specjalnych tackach. Wylądowały tam również moje buty, wolne żarty i bransoletka, ta, którą dostałam od Austina po halloweenowym balu. Co najzabawniejsze, nie musiałam zdejmować ani łańcuszka z kostką od gitary, ani wypinać wsuwek z włosów. Nigdy nie pojmę tych lotniskowych ograniczeń i przepisów.
Ku zdziwieniu Deza, nie podejrzewano mnie o terroryzm ani żadne niecne zamiary i zostałam przepuszczona bez problemów. Bramki nie zapiszczały na mój widok, najwyraźniej ich nie zachwyciłam. Trudno, chociaż nie musiałam przechodzić rewizji osobistej i rozbierać się w pokoju dwa na dwa metry.
- Masz ochotę na kawę? - zapytała Kostka, pojawiając się Bóg wie skąd.
- Owszem - pokiwałam głową. - Nie widziałam was na lotnisku.
- Em jest chora i znowu pożarła się z Karlem - wyjaśniła. - Straszna awantura. Mama tylko podrzuciła Speaker te wszystkie zgody na mój wyjazd i wróciła do domu, żeby tamta dwójka się nie pozabijała.
- Nigdy nie rozumiałam jak ciocia mogła poślubić Karla - według mnie on jest bezemocjonalnym, zimnym facetem.
-Jest w porządku - wzruszyła ramionami Kostka. - Emmie nie podoba się to, że próbuje nas wychowywać i wprowadza swoje zasady. Uważa, że skoro nie jest naszym ojcem, nie ma prawa jej rozkazywać. Wy dwie jesteście takie podobne.
Przemilczałam to. Kupiłyśmy sześć dużych latte i przecisnęłyśmy się do poczekalni. Do startu pozostało czterdzieści minut. CeCe spała na ramieniu Mike'a, Maga na ramieniu Ty'a. Rocky rozmawiała z Kolem i Teddy, a smutny Garby siedział pochylony nad wyświetlaczem telefonu. Stawiam sto dolców, że pisał do Kimberly.
- Proszę - podałam kawy Trish i Austinowi.
- Zbawco! - moja przyjaciółka upiła łyk gorącego płynu i rozłożyła się na trzech krzesłach, opowiadając Kostce i Dezowi o Pablu.
- Jesteś milczący - zauważyłam, siadając obok mojego chłopaka.
- Nie powinienem wyjeżdżać w takim momencie - westchnął i przytulił mnie.
- Moim zdaniem to jest najlepsza chwila - zauważyłam, wtulając się w jego tors. - Nie możesz rozwiązać problemów za kogoś innego, kto wcale tego nie chce.
- Zabawne, że mówisz to właśnie ty - rzucił z ironią.
No dobrze, może mam z tym mały problem. Taki maleńki. Tyci-tyci. Nieduży. Taka ociupinka. Jak ta szczypta soli, o której piszą w każdym przepisie. Sól jest przecież wszędzie. I śladowe ilości orzechów arachidowych. Może ja jestem takim orzechem? Weźmy takie masło. Nawet na jego opakowaniu jest ostrzeżenie, że może zawierać orzechy arachidowe. Nikt ich nie zauważa, ale one są. Jak ninja. Ninja orzech! Może mają jakąś specjalną szkołę? Jak to centrum szkolenia świadków Jehowy. To z kolorowymi drzwiami. Ciekawe czy mają test sprawnościowy, kto zapuka do większej ilości drzwi. Albo wytyczne - zapukaj delikatnie, ale nie cicho, stanowczo, ale niezbyt gwałtownie. Ally, stop! To brzmi jak z jakiegoś kiepskiego porno! Nie żebym czytała kiedyś kiepskie porno. Dobrego też nie czytałam. No chyba, że zaliczamy te norweskie...
- Austin lubisz orzechy arachidowe? - zapytałam niespodziewanie.
- Słucham?! - wbił mnie mnie zdumione spojrzenie.
Starałam się wyjaśnić mu do jakich wniosków doszłam względem mnie i orzechów, oczywiście pominąwszy porno, ale zaczął tak mocno się śmiać, że cała grupa, włączywszy panią Speaker, wbiła w nas wzrok. Uciekłam do toalety, podczas gdy Austin, krztusząc się ze śmiechu, opowiadał reszcie o Wojowniczych Orzechach Ninja. Bardzo śmieszne. Ha-ha-ha. Ależ się uśmiałam. Zabiję idiotę.
Kiedy wróciłam z wyprawy do toalety i nie, ja wcale nie podkradłam mydła w płynie o zapachu różowej gumy balonowej, jedynym, co uratowało Moona od śmierci w okropnych katuszach, jeszcze gorszych, niż cierpiał ten męczennik, który stał bez jedzenia i picia na słupie, był fakt, że zaczęto już wpuszczać pasażerów do samolotu.
- Nie myśl, że się do ciebie odezwę, jestem wściekła - zastrzegłam, zajmując miejsce przy oknie.
- Jasne, Ally - blondyn wciąż był wybitnie rozbawiony.
Rozjerzałam się po samolocie. Disney nie oszczędzał. Lecieliśmy pierwszą klasą i wszystko było takie luksusowe i bogate.
- Jak będziesz chciała go zabić, powiedz, pomogę - Teddy wychyliła się znad siedzenia. - Babska solidarność.
- Wiecie, że w starożytności kobiety służyły jedynie do orania nimi pola? - rzucił Kol, za co dostał od swojej dziewczyny po głowie.
- No hej, za co?! - zawołał z udawanym urażeniem. - To są fakty, moja droga. Historia, rzekłbym!
- Jeszcze słowo, a cały lot spędzisz w toalecie! - zagroziła blondynka.
- Bo nie odróżniasz historii od przytyku?
- Byliście już wcześniej w Rzymie? - zapytał Austin, chcąc ratować sytuację. Posłałam mu spojrzenie wyrażające wdzięczność. Wiedziałam od Kostki, że w związku Kola i Teddy nie dzieje się najlepiej. Kłócili się o każdy drobiazg, nawet o to, czy będzie padał deszcz, czy nie. Nie rozumiałam, co się z nimi stało. Byli taką świetną, zgraną parą. Gdzie zgubili miłość? Czy mnie i Austina czeka to samo?
- Dwa razy - pokiwał głową Kol, a mi zajęło dobrą chwilę skojarzenie o czym mówi. - Moja mama ma fioła na punkcie wszystkiego co włoskie.
- Czy tam naprawdę jest tak magicznie? - zapytałam z zainteresowaniem.
- Nie, Ally - uśmiechnął się brunet. - Jest jeszcze lepiej.
Dalsze rozmowy przerwał komunikat wygłaszany przez pilota. Witał nas na pokładzie w imieniu swoim oraz załogi i prosił o zapięcie pasów. Następnie stewardessa sprawdziła, czy wszyscy się zastosowali do polecenia, a głos, tym razem puszczany z taśmy, instruował nas, co mamy zrobić a razie awarii i gwałtownej utraty wysokości przez samolot. Złapałam Austina za rękę.
- Nie bój się - spojrzał na mnie z czułością. - Nie spadniemy.
- Obiecujesz?
Człowiek lata i lata, i nawet to lubi, ale ten strach dalej w nim tkwi. Prawdopodobieństwo przeżycia katastrofy lotniczej, a prawdopodobieńswto przeżycia wypadku samochodowego to dwie różne kwestie.
- Tak, Ally - pocałował mnie w dłoń. - Dolecimy bezpiecznie.
- Nie boisz się? To znaczy wiesz, tak profilaktycznie, jak przed wizytą u dentysty czy jakimś zabiegiem chirurgicznym.
- Nie boję. Niebo należy do gwiazd - uśmiechnął się, nawiązując do napisu na moim naszyjniku, który dostałam od brata, jak i do cytatu z filmu La Bamba.*
- Ale oni spadli - zauważyłam.
- Kto?
- Ritchie Valens i Buddy Holly i Jiles Richardson. Tego dnia, gdy umarła muzyka.
- Ally, odkąd wynaleziono samoloty, rozbiły się ich tysiące i tysiące się jeszcze rozbiją - chłopak wywrócił oczami.
- Dzięki. Świetne pocieszenie - zakpiłam.
- Jeśli spadniemy, umrzemy razem. Lepiej?
- Tak, ulżyło mi - prychnęłam.
- Nie wiedziałem, że boisz się latać.
- Nie boję. Naprawdę - nigdy się tego nie bałam. - Tylko tak mi dziwnie. To mój pierwszy wyjazd bez rodziny. Myślałam, że się popłaczę na lotnisku.
- Czas przeciąć pępowinę, Alls.
- Nie o to chodzi, Austin - westchnęłam. - To tylko tydzień, ale jednocześnie aż tydzień. Rozumiesz?
- Nie bardzo - przyznał blondyn.
- A co, jeśli Kice się pogorszy, a mnie przy niej nie będzie? Albo Jack wda się w jakiś syf? Bonnie ktoś pobił, pamiętasz? I mój brat ma z tą podejrzaną sprawą coś wspólnego. A jeśli stanie się coś Alexowi?
- Nie przesadzasz? Alex jeszcze się nie urodził, a ty już wpadasz w panikę.
- Trochę więcej empatii!
Austin nie był w najlepszym nastroju. Odkąd spotkaliśmy się na lotnisku, był upierdliwy, złośliwy i rozgniewany.
- Opowiedz mi jak wygląda sytuacja w domu - poprosiłam.
- Nie chcę o tym rozmawiać - spławił mnie.
- Ulży ci, jeśli wyrzucisz to z siebie - próbowałam go przekonać.
- Ally, serio, nie - uciął. - Chcę się od tego oderwać chociaż na ten tydzień. Lecę do Europy i nie zabieram tam ze sobą rodzinnych problemów.
- Aż tak źle? - nie mogłam się powstrzymać.
- Porozmawiamy o tym po powrocie.
Moje postanowienia o byciu nowym, lepszym, niewtrącającym się człowiekiem wziął szlag.
- Na lotnisku byliście wszyscy razem - zauważyłam.
- Tak.
No super. "Tak". Świetna odpowiedź. Gdzieś pomiędzy "odpieprz się", a "proszę, innym razem". "Tak" nową kropką nienawiści.
- Idę spać - odwróciłam się do okna i zamknęłam oczy, żeby ukryć jak bardzo uraził mnie ton Austina. On nawet jeśli coś zauważył, nie skomentował tego ani słowem. Ma problemy, wiem. Ja to rozumiem. Ja to naprawdę rozumiem! Ale brak zaufania boli. Bardzo.
Leżałam, udając że śpię i było mi smutno. Wcale nie cieszyłam się już na ten wyjazd. Tak to ma wyglądać? Rozgniewany, zgorzkniały Austin, kłócący się Teddy i Kol, Trish załamana wizją dwóch tygodni z Pablem, zakochani Dez i Kostka, Maga i Ty oraz CeCe i Mike, Garby świrujący z zazdrości, neutralna Rocky i ja, przejmująca się wszystkim i wszystkimi.
- Pszczółko?
- Słucham? - nie udało mi się powstrzymać urażonego tonu.
- Jesteś na mnie zła?
- Nie, Austin - nie byłam zła. - Mam być zła, bo mi nie ufasz? Nie. Nie jestem zła. Jest mi tylko bardzo przykro. I smutno.
- Hej, Ally, Pszczółko - blondyn złapał mnie za podbródek i delikatnie przesunął moją głowę w swoją stronę. - Spójrz na mnie.
- No co? - znowu chciało mi się płakać.
- Nigdy tak nie myśl, rozumiesz? To nie kwestia zaufania. Nie chcę o tym rozmawiać, bo to mnie boli, a ja nie chcę czuć tego syfu. Chcę spędzić niezwykły tydzień z moją niezwykłą dziewczyną w jednym z najbardziej niezwykłych miast świata - uśmiechnął się. - To jest mój urlop od problemów.
- Ale powiesz mi?
- Tak, kochanie. Wtedy, kiedy będę na to gotowy. Muszę nabrać dystansu.
- Te urlopy od problemów - zaczęłam. - Myślę, że mogłabym się do nich przyzwyczaić.
Przytuliłam się do chłopaka i rozmawialiśmy szeptem. A później musiałam zasnąć, bo gdy się obudziłam, za oknami było już ciemno i cały pokład był pogrążony w ciszy. Leżałam na torsie Austina i absolutnie nie chciałam się stamtąd ruszać. Niestety, podchodziliśmy do lądowania, więc musiałam się przesunąć i zapiąć pasy.
- Dzień dobry, a raczej dobry wieczór - blondyn posłał mi oszałamiający uśmiech, od którego zakręciło mi się w głowie.
- Nie spałeś? - zapytałam, przeciągając się.
- Obudziłem się chwilę temu.
Głos z taśmy informował nas, że dotarliśmy bezpiecznie, jest druga w nocy i w ogóle było super. Oczywiście użył innych słów, ale sens pozostał ten sam. Do widzenia, panie głosie, do usłyszenia za tydzień!
- Moje nogi! - pisnęłam, kiedy wstając zatoczyłam się. Ścierpło mi wszystko. I w dodatku zapomniałam o rzuciu gumy podczas lądowania i zatkało mi uszy.
- Wszystko dobrze, Ally? - zapytał Austin, a ja pokiwałam głową.
Marzyłam o prysznicu i jedzeniu. I o wygodnym łóżku, ale od tych cudowności odgradzał mnie jeszcze pan urzędnik z kontroli celnej i taśma z bagażami. O ile pan celnik, który okazał się bardzo sympatyczną, puszystą panią to tylko kilka sekund, o tyle bagaże jechały po taśmie, a mojej walizki nigdzie nie było widać. Powoli wpadałam w panikę. Super. Jeszcze niech zaginą właśnie moje rzeczy. Najbardziej pechowa osoba na świecie - Allyson Dawson.
- Dzięki ci, o Panie! - zawołałam z egzaltacją, gdy w końcu na samym końcu pojawiła się i moja walizka. Zdjęłam ją z taśmy i ruszyłam w kierunku grupy.
- Czy to już wszyscy? - zapytał jakiś mężczyzna. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat. Towarzyszyła mu niziutka brunetka o niewinnej twarzy dziecka. Wyglądała na nieśmiałą i podobała mi się. Czułam, że jest dobrym, wartościowym człowiekiem.
- Tak, panie Sykes - pani Speaker była gotowa rozesłać mu czerwony dywan i ścierać pyłki spod jego stóp, dlatego wnioskowałam, że to jakaś gruba szycha.
- To pan Marcus Sykes, dyrektor włoskiego oddziału Disney'a - zwróciła się do nas nasza nauczycielka, potwierdzając moje przypuszczenia. - A to jego córka Gloucester. Jeszcze raz zerknęłam na brunetkę w za dużej o dwa rozmiary bluzie, dżinsach i białych, sportowych butach. Nie wyglądała na zachwyconą tym, że wszyscy się w nią wpatrujemy.
- Przed budynkiem czeka autokar - pan Marcus miał gruby, ale miły głos. - Pojedziecie teraz do hotelu Campio, moja córka będzie waszą przewodniczką. Dziś odpoczniecie, ale od jutra bierzemy się do pracy.
- Do pracy? - zapytała Rocky.
- Tak. Warsztaty wokalne, ćwiczenia z emisji głosu. Wszyscy macie talent, nie możemy tego zmarnować. Kto wie, może ktoś z was nagra z nami płytę? To będą bardzo wyczerpujące dni.
Słucham? O ja głupia. Dlaczego sądziłam, że to wyjazd turystyczny? Dlaczego nie zdziwiło mnie, że wielka szycha odbiera nas z lotniska. Powinnam się cieszyć, wielka szansa i drzwi do kariery stały przed nami otworem, ale ja nie chciałam rywalizować w przyjaciółmi. Żadna kariera nie była tego warta.
- Wydaje się zagubiona - Trish wskazała głową na Gloucester.
- Zagubiona? - Kol pokręcił głową. Obrażona Teddy szła kawałek na nami, więc wnioskowałam, że znów się pokłócili. - Wygląda, jakby się bała ludzi.
- Może jest nieśmiała? - próbowałam bronić naszej przewodniczki.
- Albo to życiowe popychadło - wzruszył ramionami brunet. Był zły na swoją dziewczynę, a obrywało się niewinnej pannie Sykes. - Nie sądzę, żeby się zintegrowała z nami.
- Kto wie, Kol, kto wie? - zapytałam niczym filozof.
Byliśmy w Rzymie, jednym z najbardziej niezwykłych miast na świecie. Otuliwszy się mocniej szalikiem, wiedziałam jedno - tu może zdarzyć się wszystko.
* "La Bamba" film biograficzny o życiu Ritchie'go Valensa.
____________________________________________
Hiya!
Z góry przepraszam za błędy i literówki, padam na twarz, poprawię, kiedy się obudzę.
Zapraszam na mojego drugiego bloga, link z zakładkach, gdzie jutro pojawi się rozdział namber łan.
Ps. Anula, Gloucester CCCCCCC:
wasza m.
Super rozdział :*
OdpowiedzUsuńAuslly...
Ally z rodzeństwem Awww...
Rzym, uwielbiam i byłam ;)
Czekam na next ♡
Ten rozdział tylko utwierdził mnie w przekonaniu, jak bardzo skomplikowana jest dla mnie Ally. Poważnie. Zaczynam się zastanawiać czy psychicznie zniosę jej postać, bez dania jej w twarz. Okej, wiem - to postać fikcyjna, no ale. Leci tylko na szkolną wycieczkę, ze swoimi przyjaciółmi, na tydzień, a zachowuje się jakby opuszczała ich na stałe albo przynajmniej na dłużej niż 7 dni. Jakby samolot miał się rozpierdolić, a ona nie przeżyć. Trochę to było dziecinne. Odrobinkę. W końcu zdarzało się jej latać do ciotki, więc skąd ta paranoja? Znowu Ci pogratuluję, bo to co robisz z tą bohaterką, przechodzi ludzkie pojęcie. Poważnie Mika, jak Ty to robisz? Zazdroszczę też Austinowi i jej rodzince takiego opanowania i cierpliwości do niej. Osobiście już dawno... okej, już nic więcej nie wspomnę o Ally. Mam nadzieję, że weźmie rady taty do siebie i ten wylot potraktuje jak przygodę. Chociaż znając ją, wszystko może się zdarzyć.
OdpowiedzUsuńDużo dobrego, Mika! :)
- matrioszkaa! xx
GLASTERSZIR.
OdpowiedzUsuń*-*
(ambitny komentasz.)