22 kwietnia
Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje, naaaam! A kto?! Ally!
Kochany pamiętniczku, dziś nadszedł ten dzień, gdy skończyłam siedemnaście lat. Siedemnaście... Mój Boże! To niesamowite! Pewnie ktoś mógłby pomyśleć, phi, gówniara, liczba mniej lub więcej nie zmienia niczego. Otóż zmienia. Dla mnie.
Kiedy ma się szesnaście lat można popełniać głupstwa, robić te wszystkie dziwaczne rzeczy, płakać bez powodu, szwendać się bez celu i nie mieć żadnych planów czy ambicji. Żyć z dnia na dzień, wierząc, że ma się wiele czasu na planowanie przyszłości. Ale gdy ta szóstka zmienia się w siódemkę, człowiek uświadamia sobie, że zegar tyka, że za moment rozpocznie się ostatni rok, podczas którego musimy zdecydować kim chcemy być, co chcemy robić, czym chcielibyśmy się zająć. I wpadamy w panikę, bo dorosłość zaczyna czaić się za progiem. Krąży nieopodal naszych drzwi, bojąc się jeszcze zapukać, ale zagląda przez okno, starając się zbadać teren. Dorosłość nieubłaganie wkrada się do naszych głów i nie jesteśmy w stanie jej powstrzymać. Jasne, możemy ją zagłuszać i starać się udowodnić wszystkim, a przede wszystkim sobie, że wciąż jesteśmy dziećmi, ale to niczego nie zmieni. Dziś, jutro, za miesiąc, za rok nadal będziemy krok bliżej do podjęcia ostatecznej decyzji. Bo nawet, gdy cały świat ma cię za nieodpowiedzialne dziecko, które żyje z dnia na dzień, przychodzi moment, kiedy trzeba wziąć za siebie odpowiedzialność i nauczyć się życia na własny rachunek. A kiedy ta chwila przychodzi, wpadamy w panikę, bo nie wiemy niczego. Dorastanie jest suką. Gorszą niż karma.
- Sto lat, sto lat... - Nie mogłam się nie uśmiechnąć, słysząc całą rodzinę stłoczoną pod drzwiami mojego pokoju.
Był środowy poranek. Cholernie wczesny poranek. Zegary nie wskazały jeszcze szóstej. Przekręciłam się na łóżku i ziewnęłam, starając się otworzyć zalepione snem powieki.
- Wszystkiego najlepszego, Ally! - Megan rzuciła mi się na szyję, a ja, chociaż umierałam ze zmęczenia i marzyłam o jeszcze dwóch godzinach snu, nie potrafiłam się gniewać.
- Nie musieliście – wzruszona pokręciłam głową.
W progu stali wszyscy, mama, Mark, tato, Kathy, Kika i Jack. Cała moja szalona rodzina.
- Nie mogę uwierzyć, że moja mała siostrzyczka ma już siedemnaście lat! - zawołała Kika.
Wszyscy zaczęli się przekrzykiwać, zastanawiając się, co jest bardziej nieprawdopodobne – fakt, że momentami zachowuję się bardziej dorośle niż moja babcia czy fakt, że mimo siedemnastu lat, wciąż jestem tą samą Ally, którą byłam mając lat dziewięć. Dobrze, że nikt nie kazał mi się na ten temat wypowiadać, bo nie miałabym pojęcia co odpowiedzieć. I to nie tylko z powodu niesamowicie wczesnej pory, ale również dlatego, że to i dla mnie stanowiło zagadkę. Te moje rozbieżności i momenty, gdy bliżej mi było do osoby z rozdwojeniem jaźni niż do nastolatki, zaskakiwały także i mnie. Nie potrafiłam przewidzieć kiedy nadejdą, ale zrzucałam to na karb dziwacznego, pokręconego charakteru. Istnieją gorsze nieszczęścia na świecie. Chyba. Taką przynajmniej mam nadzieję.
- No chodź, Ally, śniadanie czeka! - Megan zaczęła ciągnąć mnie za rękę.
Byłam jej wdzięczna, bo wydawało mi się, że zaczynam zasypiać, a nie chciałam robić przykrości rodzinie. Dawna Ally kazałby im spadać, zatrzasnęłaby drzwi, przykryłaby się kołdrą i płakałaby, że nikt jej nie kocha, nikt jej nie chce, nikomu na niej nie zależy i ma najgorszą rodzinę na świecie. Ale to była już historia. Nauczyłam się czerpać radość z tego co mam. Okay, może byłam zmęczona i czekał mnie ciężki dzień w szkole, ale co z tego? To moje urodziny i moi bliscy chcieli spędzić je razem ze mną! Nie mogłam się o to na nich wściekać. Musieli wstać o świcie, żeby wszystko przygotować i żeby chociaż przez moment ze mną pobyć.
Zeszliśmy do salonu i czułam, że za moment się rozpłaczę.
- O mój Boże – szepnęłam tylko, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem.
Odwróciłam się do towarzyszących mi ludzi, którzy byli jeszcze na schodach, i śmiejąc się oraz płacząc, zaczęłam powtarzać, że bardzo ich wszystkich kocham, że nie trzeba było, że są najlepsi.
Stół był udekorowany świeżymi kwiatami. Coś, co Meg nazwała śniadaniem, mogło robić niezłą konkurencję obiadom w tych horrendalnie drogich restauracjach. Świąteczna zastawa i zestaw sztućców, używanych tylko na specjalne, wyjątkowe okazje rozczulił mnie bardziej, niż herbata w moim ukochanym kubku.
- Czy to? - zapytałam, ujrzawszy na środku stołu niesamowitą konstrukcję, która wywołała kolejną falę łez.
Na ozdobnej paterze stał tort. Kathy wyjaśniła, że czekoladowo-malinowy z akcentami mięty, czyli zawierający w sobie moje ukochane smaki. Ale to nie smaki mnie tak rozczuliły, ich przecież nie było widać. Tort był w kształcie wieży Barad-Dur. Nie mogłam uwierzyć, że Kathy i mama spędziły kilka godzin nad ciastem, żeby choć w małym stopniu przypomniało coś, co pochodzi z mojej ukochanej książki. Ten tort był idealny. Wspaniały. Fenomenalny. Serce mnie bolało, kiedy pomyślałam, że będę musiała go pokroić i zjeść. Przecież upieczenie poszczególnych elementów i złożenie ich w jedną całość, w dodatku tak specyficzną i trudną, musiało zająć wieki.
- Kocham was! - zawołałam spontanicznie i zaczęłam wszystkich ściskać, i całować, i wciąż śmiałam się, płacząc ze wzruszenia.
Mama również się popłakała. I Kathy. Jack rzucił uwagę o słabych babach, ale i on mocno, mocno mnie przytulił. Może chciał w ten sposób podziękować za pomoc? Może to był jego sposób na powiedzenie: „ej, siostra, cieszę się, że cię mam!”? Nie miałam pojęcia. Wiedziałam jedno – posiadanie tych ludzi obok siebie to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Nawet jeśli potrzebowałam prawie siedemnastu lat żeby się o tym przekonać. Chyba dlatego tak mocno przeżywałam każdą taką wspólną chwilę. Tak, jakbym chciała nadrobić czy wynagrodzić ten zmarnowany czas, spędzony na odrzucaniu każdego dobrego słowa i zamykaniu się w pancerzu swojego urażenia i wyimaginowanej nienawiści. Moi rodzice nigdy mnie nie nienawidzili, nigdy też mnie nie odtrącali. To ja to robiłam, zrzucając winę na nich i przekręcając każdy szczegół tak, żeby wyjść na ofiarę, żeby być tą pokrzywdzoną. Chwała Bogu, że dotarło do mnie, jak głupia byłam. Życie bez tych wariatów? Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. To nie byłoby życie. To byłoby jałowe istnienie podsycane smutkiem, samotnością i złością. I zgorzknieniem.
Potrząsnęłam głową, chcąc wyrzucić z niej takie myśli. Zamknęłam ten rozdział i nie chciałam do niego już więcej wracać. Dojrzałam do dzielenia się emocjami, do dawania i otrzymywania. I do cieszenia się chwilą. I to zamierzałam dziś robić. Zamierzałam wycisnąć z tego dnia wszystko, co najlepsze. Każdy uśmiech, każde dobre słowo. Zaczerpnąć szczęście i zachłysnąć się nim. Naładować tak, jakby świat jutro miałby się skończyć lub stracić wszelką radość. To mój dzień.
Usiedliśmy przy stole. Zajadając się naleśnikami z musem malinowym, przekomarzaliśmy się i żartowaliśmy. Mark pytał czy załatwić mi miejsce na oddziale dla starszych pań, a tato czy wolałabym trumnę dębową czy może sosnową. Mimo wczesnej pory humory nam dopisywały. Udawałam, że się obrażam, kiedy nazywali mnie „staruszką”, ale blasku oczu i śmiechu nie mogłam powstrzymać. To było najbardziej radosne śniadanie w moim życiu.
- Pomyśl życzenie – uśmiechnęła się Kathy, wskazując na tort, na którym umieszczono jedną świeczkę, ale z cyferką siedemnaście.
- Ten tort to dzieło sztuki – zaoponowałam, nie chcąc go niszczyć.
- Pozwól, że mój żołądek to oceni – Jack pokazał mi język, a ja wykrzywiłam twarz w grymasie, który w zamierzeniu miał być zniesmaczony.
Wszyscy zaczęli mi śpiewać „Sto lat”, a ja myślałam, że umrę. To najbardziej żenujący moment każdej imprezy urodzinowej. Ludzie śpiewają, a ty stoisz, wpatrujesz się w nich i kompletnie nie wiesz co ze sobą zrobić. Nie możesz z nimi śpiewać, więc głupkowato się uśmiechasz, nerwowo wyłamując palce, bo ręce nagle robią się strasznie niezgrabne. Jesteś wystawiona na wzrok każdej zgromadzonej osoby i nie ma znaczenia, że to twoi przyjaciele, rodzina, ludzie, którzy życzą Ci jak najlepiej i kibicują ci z całego serca, czujesz się niezręcznie. To ten głupi moment, kiedy chcesz uciec i zapaść się pod ziemię.
- A teraz życzenie, Ally! - Megan była tak podekscytowana, jakby to były jej urodziny.
Życzenie? Czego mogłabym sobie życzyć? Przecież mam wszystko. Rodzinę, przyjaciół, miłość. Czego jeszcze mi brak?
Pochyliłam się nad tortem, myśląc czy jest coś, czego potrzebuję, czego nie wiem, a chciałabym.
- Chciałabym znaleźć swoją życiową ścieżkę – pomyślałam po prostu, wypuszczając z ust powietrze.
Niczego więcej mi nie brakowało. Z rzeczy materialnych i duchowych miałam wszystko to, co warto posiadać i co definiuje nasze człowieczeństwo. Nie posiadałam tylko celu, do którego mogłabym dążyć. Nie posiadałam marzenia, za którym mogłabym gonić. A kiedy człowiek nie marzy, umiera. Jasne, miałam jakieś swoje maleńkie mrzonki, ale mogłam spełnić je sama. Chciałam mieć w swoich myślach coś, co napędzałoby mnie, co dawałoby mi siłę i motywację, kopa do działania, kiedy opada energia, powód do oddechu, gdy boli i jest tak źle, że chce się umrzeć. Zdawałam sobie sprawę, że jestem jeszcze bardzo młoda, że taki cel w końcu nadejdzie. Pojawi się, gdy najmniej się będę tego spodziewała, ale życie ma to do siebie, że pewnym rzeczom należy pomagać. Nawet, jeśli to tylko takie drobne życzonka do spadającej gwiazdy czy urodzinowej świeczki.
- Gotowe – uśmiechnęłam się z głębi siebie.
Kathy i mama pomogły mi pokroić tort, który smakował jeszcze lepiej niż wyglądał. Zjadłam milion kawałków. No dobrze, tylko trzy, ale obiecałam sobie, że zjem jeszcze z pięć, po powrocie ze szkoły. Nie miałam ochoty tam dziś iść i wiem, że gdybym o to poprosiła, mogłabym zostać w domu. Tylko co bym tu sama robiła? Wszyscy rozchodzili się do szkoły i pracy, a spędzenie urodzin w czterech ścianach mojego pokoju nie było dla mnie szczytem marzeń. No i przyjaciele byliby rozczarowani, gdybym odebrała im możliwość narobienia mi wstydu podczas przerwy na lunch.
Posiedzieliśmy przy stole jeszcze przez kilka minut. Ciężko było mi wstać i pożegnać tę atmosferę, ale tym mocniej cieszyłam się na dzisiejszy uroczysty obiad. Chociaż nazwanie go uroczystą kolacją byłoby bliższe prawdy.
- Co by tu założyć? - zapytałam, otwierając drzwi szafy.
Urodziny urodzinami, ale nigdy nie byłam zwolenniczką strojenia się jak szczur na otwarcie kanału. Proste, wygodne ubrania, oto moi faworyci. Dzisiejszego dnia wybór padł na jasną, pudrową katankę i czerwoną, zwiewną sukienkę przed kolano. Białe trampki przed kostkę to zawsze dobry wybór.
- Jest dobrze. - Pokazałam język odbijającej się w lustrze postaci i nucąc jakąś piosenkę, z losowej listy.
Miałam masę czasu na przygotowania, ale wolałam spędzić go ze zgromadzonymi na dole ludźmi, dlatego poranną toaletę, makijaż i fryzurę wykonałam w tempie błyskawicznym. Spakowałam do torby rzeczy i zerknęłam na telefon – nie miałam żadnych wiadomości ani nieodebranych połączeń.
- Trudno – wzruszyłam ramionami. - Jest świt.
Właściwie to dochodziła siódma, ale każdy wiedział, że to godzina, o której się budzę, walcząc ze wskazówkami budzika o jeszcze kilka minut, jeszcze o sekundkę, o jeszcze jedno przymknięcie powiek.
- Podrzucić cię? - zapytał Mark, kiedy ponownie pojawiłam się na dole. - Jadę do szpitala i przy okazji zabieram dzieciaki.
Zastanowiłam się nad tym. Jasne, że chciałam spędzić jeszcze trochę czasu z rodziną, ale chciałam także pobyć z przyjaciółmi. Po prostu pobyć. Spoglądać na nich i uśmiechając się, cieszyć się, że ich mam.
- Dziękuję - pokręciłam głową. - Pojadę autobusem.
Do wyjścia została mi jeszcze spora chwila, którą upłynęła nam na przekomarzaniach i żartach, o których mówi się "humor niskich lotów". Jestem pewna, że różne organizacje oskarżyłyby nas o dyskryminację oraz sympatyzowanie z nieodpowiednimi organizacjami, ale byliśmy w zamkniętym gronie, więc wszelkie kadłubkowo-ku klux klanowe dygresyjki były jak najbardziej na miejscu.
- Muszę lecieć - westchnęłam z przepraszającym uśmiechem.
Wzięłam torbę i pomachawszy, wyszłam z domu. Chyba po raz pierwszy z takim uśmiechem wędrowałam w stronę przystanku. Miałam wrażenie, że cała świecę i wydzielam z siebie jakieś specjalne fluidy. Albo takie promienie ognia czy energii, takie, jakimi strzela Iron Man. Albo, że otacza mnie taki obłoczek w stylu mieczy świetlnych z Gwiezdnych Wojen. Tylko że ze mnie wydobywała się radość i nie miało znaczenia pod jaką postacią - czy te aureole są urojone, czy naprawdę błyszczę jak wampirki w pewnej żałosnej serii, która obraża prawdziwe wampiry. Kto jak kto, ale Anne Rice potrzebowała pewnie cysterny wódki w zaświatach, kiedy do obłoczka, na którym teraz mieszka dotarły opary tej skazy na wampiryźmie.
- Szczerzysz się jakbyś właśnie dostała bilety na koncert Davida Bowie - z udawanym zniesmaczeniem rzuciła Trish, przechodząc na moją stronę ulicy.
Opowiedziałam jej o tym, jak cudowny poranek przeżyłam.
- Ale fakt, Bowiem bym nie pogardziła - zakończyłam ze śmiechem.
- Cóż... - przyjaciółka pomachała mi przed oczami czerwoną kopertą. - Ktoś pogardził i wyrzucił bilety, to przygarnęłam. Taka osłoda w twojej starości.
Zaczęłam piszczeć i skakać jak wariatka, ściskając Trish. Kochałam sposób, w jaki przekazywała dobre wieści. Mówiąc szczerze, byłabym chyba rozczarowana, gdyby po prostu wręczyła mi prezent, mówiąc "wszystkiego najlepszego".
- Jesteś niesamowita!
- No wiem - pokiwała głową, a uśmiech samozadowolenia rozświetlał jej twarz. - A teraz opanuj te swoje skoki, bo nas do autobusu nie wpuszczą.
Zaczęłyśmy się śmiać i żartować. Podróż upłynęła nam na omawianiu sobotniego ogniska. Wcześniej nie byłam przekonana czy go chcę, ale teraz wiedziałam, że to najlepsza decyzja ostatnich tygodni. Czy istnieje coś lepszego od spędzania czasu z przyjaciółmi? Z ludźmi, których kochasz i sama myśl o nich sprawia, że się uśmiechasz? Śmiem wątpić.
- Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje naaaam!
O mój Boże! Na przystanku czekała cała nasza grupa - CeCe, Mike, Rocky, Deuce, Ty, Maga, Kika, Dez, Matt, Jose, Josh, Emma, Garby, Kim, Kol, Teddy, Care, Dylan, a nawet Kika i Jack. Śpiewali i trzymali dziesiątki balonów z napisem "Ally 17", totalnie mnie zawstydzając.
- Zabiję was! - syknęłam, ale nie mogłam opanować śmiechu.
Zaczęłam ich wszystkich przytulać, nie zważając na zaciekawione spojrzenia innych uczniów. Nawet nie udawali, że zerkają na coś w pobliżu i po prostu przystawali, patrząc wprost na nas, gdy moi przyjaciele przywiązywali mi baloniki do rąk. Było ich tyle, że poważnie zastanawiałam się czy nie odfrunę. Jak Daisy w jednym z odcinków Klubu Przyjaciół Myszki Miki. Jeśli miałoby się to wydarzyć jeszcze przed chemią lub matematyką, byłam gotowa zaryzykować. Niestety dzwonek rozbrzmiał, a ja wciąż tkwiłam na ziemi. Cóż, najwyraźniej los chciał tego dnia dać każdemu możliwość ujrzenia mej osoby.
Nie miałam pojęcia co zrobić z ogromną ilością balonów, wyglądałam trochę jak ten koszmarny clown z "Tego". Powinnam iść za jego przykładem i podchodzić do ludzi, wręczać im po baloniku ze słowami "chodź się z nami pławić". A później ich mordować i przemawiać z rur kanalizacyjnych. Zamiast tego podeszłam do pana Snowa, wciąż nie wiedziałam jak się do niego zwracać - wujku? Patricku? Wredny bucu? - tak wiele możliwości i zapytałam czy mogłabym zostawić u niego na przechowanie moje baloniki. Posłał mi dziwaczne spojrzenie, ale zgodził się. On także dostał zaproszenie na ten rodzinny, urodzinowy obiad. Nie miałam pojęcia czy się pojawi. I dla niego nie była to łatwa sytuacja. Takie zbiegi okoliczności powinny być zakazane z góry - być bratem macochy znienawiodzonej uczennicy. Ktoś, kto to ustalał, jakaś siła wyższa, Bóg czy przypadek, musiał mieć niezwykle przewrotną naturę. Albo to było na zasadzie - "będzie zabawnie, zróbmy to!" I bam! Pierdo...Poszło.
Na rozważaniach mniej lub bardziej ambitnych i inteligentnych upłynęły mi wszystkie zajęcia aż do przerwy na lunch. Udawałam skupioną na słowach nauczycieli, ale w rzeczywistości nie dotarło do mnie ani jedno słowo. Czy to wzory, literackie porównania czy gramatyczne zawiłości, nie miałam pojęcia co się działo na lekcjach. Bujałam w obłokach, zastanawiając się nad swoją przyszłością i, udając, że to notatki, pisałam pamiętnik. Zawsze to robię, bo mam w sobie niewyczerpane pokłady słów, a często brakuje mi czasu czy odpowiedniego rozmówcy pod ręką żeby to wszystko z siebie wyrzucić. No i pisząc, czuję się w pewnym sensie odważniejsza. Mogę się całkowicie uzewnętrznić, napisać wszystko o wszystkim. Stojąc z kimś twarzą w twarz, często zbyt mocno się krępuję albo boję się niezrozumienia. "Mowa jest źródłem nieporozumień" - to chyba najbardziej życiowy cytat, który zapamiętałam z książek. Prawdziwy od pierwszej do ostatniej literki.
- W końcu chwila spokoju - ze zbolałą miną powiedziała CeCe, gdy szłyśmy w stronę stołówki.
Ruda, w przeciwieństwie do mnie, naprawdę próbowała się skupić na słowach nauczycieli, ale nic jej z tego nie wychodziło. Im więcej się starała i uczyła, tym gorsze stopnie otrzymywała. Każdego dnia powtarzała nam, że ma taki specjalny kalendarz w domu, w którym odlicza, ile dni męki pozostało jej do końca edukacji i chcąc ją sobie osłodzić, opisuje w nim różne zabawne sytuacje, które jej się przydarzyły danego dnia. Czasami podczas wizyt w jej domu przeglądaliśmy tę księgę, którą prowadziła od pierwszej klasy i zaśmiewaliśmy się do łez. Podejrzewam, że na listę rzeczy, które ruda opisze pod dzisiejszą datą trafi wyraz mojej twarzy, kiedy weszłyśmy na stołówkę. Całe, dosłownie, całe pomieszczenie udekorowano kokardami i balonami "Ally 17", a nasz stolik wyglądał jak z tego programu o wielkich cygańskich weselach. Oczywiście widzieli to wszyscy uczniowie, co sprawiało, że miałam ochotę umrzeć z zawstydzenia.
- Zabiję was - syknęłam do CeCe, ale nie mogłam opanować śmiechu.
- Nie spodziewałaś się, co? - odparła moja towarzyszka, bardzo z siebie dumna.
Ruszyłyśmy w stronę naszych miejsc, odprowadzane życzeniami, które składali mi uczniowie. Nie znałam tych ludzi, ale to było strasznie miłe, więc uśmiechałam się promiennie i dziękowałam. Jeszcze nigdy przejście kilku kroków nie zabrało mi tak wiele czasu. Kiedy w końcu dotarłyśmy do reszty naszych przyjaciół, ci znów zaczęli mnie przytulać i śmiać się z mojego skrępowania oraz zdumienia na widok ich niespodzianki. A to zdumienie się jeszcze pogłębiło, gdy zamiast typowej szkolnej papki, na talerzach zobaczyłam tort.
- Zemszczę się - rzuciłam z pełnymi ustami.
Nie miałam wątpliwości, że wszystko to było zrobione bezprawnie i oberwie nam się za to od nauczycieli i pani Cornflower. Pewnie czekają nas niezapowiedziane odpytki, ale kto by się tym przejmował? Naprawdę czułam się wyjątkowo i cudownie, i tak, no nie wiem jak to określić, świątecznie. Uroczyście. Podniośle. Czułam, że to mój dzień. Tylko mój. To moje urodziny. MOJE. I fakt, że wie o tym cały świat, no dobrze, tylko cała szkoła, ale jednak, sprawiał, że jeszcze mocniej cieszyłam się z każdego drobiazgu. Myślałam, że to będzie typowy urodzinowy dzień - trochę życzeń, szybkie ciasto i prezenty, ale ten dzień przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Był perfekcyjny od momentu przebudzeniu. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Że nie śnię. Nie byłam przyzwyczajona do takiej uwagi, a dziś dla każdej osoby z mojego otoczenia stanowiłam numer jeden. Dziś wszyscy robili niesamowite rzeczy dla mnie. Dla mnie. Dla upierdliwej, irytującej Ally, którą przecież tak często chcieli zamordować. Czy istnieje lepsza definicja miłości?
- Sto lat, sto lat... - schowałam twarz w dłoniach, kiedy usłyszałam śpiew pojedyńczego głosu, do którego po chwili dołączyli się wszyscy obecni w pomieszczeniu.
Umrę. Poważnie. Umrę.
Odwróciłam się gwałtownie, bo nagle dotarło do mnie to, co usłyszałam.
- Austin! - wykrzyknęłam, uświadamiając sobie czyj głos rozpoczął śpiewanie życzeń.
- Wszystkiego najlepszego, Pszczółko - wyszeptał chłopak, stojąc kilka kroków ode mnie.
Wyglądał uroczo, trzymając w dłoniach ogromny bukiet, ale nie kwiaty mnie interesowały. On tu był! Był tu! Naprawdę tu był! Był tu dla mnie! O mój Boże!
Zerwałam się z miejsca i rzuciłam się na szyję blondynowi, który bardzo przezornie, odłożył bukiet na stolik.
- Spełnienia marzeń, kochanie - szepnął wprost do mojego ucha.
- Wszystkie już się spełniły - odszepnęłam, mocniej się w niego wtulając.
Czy od nadmiaru szczęścia można umrzeć? Jeśli tak, jestem już zimnym trupem.
Kochany pamiętniczku, dziś nadszedł ten dzień, gdy skończyłam siedemnaście lat. Siedemnaście... Mój Boże! To niesamowite! Pewnie ktoś mógłby pomyśleć, phi, gówniara, liczba mniej lub więcej nie zmienia niczego. Otóż zmienia. Dla mnie.
Kiedy ma się szesnaście lat można popełniać głupstwa, robić te wszystkie dziwaczne rzeczy, płakać bez powodu, szwendać się bez celu i nie mieć żadnych planów czy ambicji. Żyć z dnia na dzień, wierząc, że ma się wiele czasu na planowanie przyszłości. Ale gdy ta szóstka zmienia się w siódemkę, człowiek uświadamia sobie, że zegar tyka, że za moment rozpocznie się ostatni rok, podczas którego musimy zdecydować kim chcemy być, co chcemy robić, czym chcielibyśmy się zająć. I wpadamy w panikę, bo dorosłość zaczyna czaić się za progiem. Krąży nieopodal naszych drzwi, bojąc się jeszcze zapukać, ale zagląda przez okno, starając się zbadać teren. Dorosłość nieubłaganie wkrada się do naszych głów i nie jesteśmy w stanie jej powstrzymać. Jasne, możemy ją zagłuszać i starać się udowodnić wszystkim, a przede wszystkim sobie, że wciąż jesteśmy dziećmi, ale to niczego nie zmieni. Dziś, jutro, za miesiąc, za rok nadal będziemy krok bliżej do podjęcia ostatecznej decyzji. Bo nawet, gdy cały świat ma cię za nieodpowiedzialne dziecko, które żyje z dnia na dzień, przychodzi moment, kiedy trzeba wziąć za siebie odpowiedzialność i nauczyć się życia na własny rachunek. A kiedy ta chwila przychodzi, wpadamy w panikę, bo nie wiemy niczego. Dorastanie jest suką. Gorszą niż karma.
- Sto lat, sto lat... - Nie mogłam się nie uśmiechnąć, słysząc całą rodzinę stłoczoną pod drzwiami mojego pokoju.
Był środowy poranek. Cholernie wczesny poranek. Zegary nie wskazały jeszcze szóstej. Przekręciłam się na łóżku i ziewnęłam, starając się otworzyć zalepione snem powieki.
- Wszystkiego najlepszego, Ally! - Megan rzuciła mi się na szyję, a ja, chociaż umierałam ze zmęczenia i marzyłam o jeszcze dwóch godzinach snu, nie potrafiłam się gniewać.
- Nie musieliście – wzruszona pokręciłam głową.
W progu stali wszyscy, mama, Mark, tato, Kathy, Kika i Jack. Cała moja szalona rodzina.
- Nie mogę uwierzyć, że moja mała siostrzyczka ma już siedemnaście lat! - zawołała Kika.
Wszyscy zaczęli się przekrzykiwać, zastanawiając się, co jest bardziej nieprawdopodobne – fakt, że momentami zachowuję się bardziej dorośle niż moja babcia czy fakt, że mimo siedemnastu lat, wciąż jestem tą samą Ally, którą byłam mając lat dziewięć. Dobrze, że nikt nie kazał mi się na ten temat wypowiadać, bo nie miałabym pojęcia co odpowiedzieć. I to nie tylko z powodu niesamowicie wczesnej pory, ale również dlatego, że to i dla mnie stanowiło zagadkę. Te moje rozbieżności i momenty, gdy bliżej mi było do osoby z rozdwojeniem jaźni niż do nastolatki, zaskakiwały także i mnie. Nie potrafiłam przewidzieć kiedy nadejdą, ale zrzucałam to na karb dziwacznego, pokręconego charakteru. Istnieją gorsze nieszczęścia na świecie. Chyba. Taką przynajmniej mam nadzieję.
- No chodź, Ally, śniadanie czeka! - Megan zaczęła ciągnąć mnie za rękę.
Byłam jej wdzięczna, bo wydawało mi się, że zaczynam zasypiać, a nie chciałam robić przykrości rodzinie. Dawna Ally kazałby im spadać, zatrzasnęłaby drzwi, przykryłaby się kołdrą i płakałaby, że nikt jej nie kocha, nikt jej nie chce, nikomu na niej nie zależy i ma najgorszą rodzinę na świecie. Ale to była już historia. Nauczyłam się czerpać radość z tego co mam. Okay, może byłam zmęczona i czekał mnie ciężki dzień w szkole, ale co z tego? To moje urodziny i moi bliscy chcieli spędzić je razem ze mną! Nie mogłam się o to na nich wściekać. Musieli wstać o świcie, żeby wszystko przygotować i żeby chociaż przez moment ze mną pobyć.
Zeszliśmy do salonu i czułam, że za moment się rozpłaczę.
- O mój Boże – szepnęłam tylko, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem.
Odwróciłam się do towarzyszących mi ludzi, którzy byli jeszcze na schodach, i śmiejąc się oraz płacząc, zaczęłam powtarzać, że bardzo ich wszystkich kocham, że nie trzeba było, że są najlepsi.
Stół był udekorowany świeżymi kwiatami. Coś, co Meg nazwała śniadaniem, mogło robić niezłą konkurencję obiadom w tych horrendalnie drogich restauracjach. Świąteczna zastawa i zestaw sztućców, używanych tylko na specjalne, wyjątkowe okazje rozczulił mnie bardziej, niż herbata w moim ukochanym kubku.
- Czy to? - zapytałam, ujrzawszy na środku stołu niesamowitą konstrukcję, która wywołała kolejną falę łez.
Na ozdobnej paterze stał tort. Kathy wyjaśniła, że czekoladowo-malinowy z akcentami mięty, czyli zawierający w sobie moje ukochane smaki. Ale to nie smaki mnie tak rozczuliły, ich przecież nie było widać. Tort był w kształcie wieży Barad-Dur. Nie mogłam uwierzyć, że Kathy i mama spędziły kilka godzin nad ciastem, żeby choć w małym stopniu przypomniało coś, co pochodzi z mojej ukochanej książki. Ten tort był idealny. Wspaniały. Fenomenalny. Serce mnie bolało, kiedy pomyślałam, że będę musiała go pokroić i zjeść. Przecież upieczenie poszczególnych elementów i złożenie ich w jedną całość, w dodatku tak specyficzną i trudną, musiało zająć wieki.
- Kocham was! - zawołałam spontanicznie i zaczęłam wszystkich ściskać, i całować, i wciąż śmiałam się, płacząc ze wzruszenia.
Mama również się popłakała. I Kathy. Jack rzucił uwagę o słabych babach, ale i on mocno, mocno mnie przytulił. Może chciał w ten sposób podziękować za pomoc? Może to był jego sposób na powiedzenie: „ej, siostra, cieszę się, że cię mam!”? Nie miałam pojęcia. Wiedziałam jedno – posiadanie tych ludzi obok siebie to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Nawet jeśli potrzebowałam prawie siedemnastu lat żeby się o tym przekonać. Chyba dlatego tak mocno przeżywałam każdą taką wspólną chwilę. Tak, jakbym chciała nadrobić czy wynagrodzić ten zmarnowany czas, spędzony na odrzucaniu każdego dobrego słowa i zamykaniu się w pancerzu swojego urażenia i wyimaginowanej nienawiści. Moi rodzice nigdy mnie nie nienawidzili, nigdy też mnie nie odtrącali. To ja to robiłam, zrzucając winę na nich i przekręcając każdy szczegół tak, żeby wyjść na ofiarę, żeby być tą pokrzywdzoną. Chwała Bogu, że dotarło do mnie, jak głupia byłam. Życie bez tych wariatów? Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. To nie byłoby życie. To byłoby jałowe istnienie podsycane smutkiem, samotnością i złością. I zgorzknieniem.
Potrząsnęłam głową, chcąc wyrzucić z niej takie myśli. Zamknęłam ten rozdział i nie chciałam do niego już więcej wracać. Dojrzałam do dzielenia się emocjami, do dawania i otrzymywania. I do cieszenia się chwilą. I to zamierzałam dziś robić. Zamierzałam wycisnąć z tego dnia wszystko, co najlepsze. Każdy uśmiech, każde dobre słowo. Zaczerpnąć szczęście i zachłysnąć się nim. Naładować tak, jakby świat jutro miałby się skończyć lub stracić wszelką radość. To mój dzień.
Usiedliśmy przy stole. Zajadając się naleśnikami z musem malinowym, przekomarzaliśmy się i żartowaliśmy. Mark pytał czy załatwić mi miejsce na oddziale dla starszych pań, a tato czy wolałabym trumnę dębową czy może sosnową. Mimo wczesnej pory humory nam dopisywały. Udawałam, że się obrażam, kiedy nazywali mnie „staruszką”, ale blasku oczu i śmiechu nie mogłam powstrzymać. To było najbardziej radosne śniadanie w moim życiu.
- Pomyśl życzenie – uśmiechnęła się Kathy, wskazując na tort, na którym umieszczono jedną świeczkę, ale z cyferką siedemnaście.
- Ten tort to dzieło sztuki – zaoponowałam, nie chcąc go niszczyć.
- Pozwól, że mój żołądek to oceni – Jack pokazał mi język, a ja wykrzywiłam twarz w grymasie, który w zamierzeniu miał być zniesmaczony.
Wszyscy zaczęli mi śpiewać „Sto lat”, a ja myślałam, że umrę. To najbardziej żenujący moment każdej imprezy urodzinowej. Ludzie śpiewają, a ty stoisz, wpatrujesz się w nich i kompletnie nie wiesz co ze sobą zrobić. Nie możesz z nimi śpiewać, więc głupkowato się uśmiechasz, nerwowo wyłamując palce, bo ręce nagle robią się strasznie niezgrabne. Jesteś wystawiona na wzrok każdej zgromadzonej osoby i nie ma znaczenia, że to twoi przyjaciele, rodzina, ludzie, którzy życzą Ci jak najlepiej i kibicują ci z całego serca, czujesz się niezręcznie. To ten głupi moment, kiedy chcesz uciec i zapaść się pod ziemię.
- A teraz życzenie, Ally! - Megan była tak podekscytowana, jakby to były jej urodziny.
Życzenie? Czego mogłabym sobie życzyć? Przecież mam wszystko. Rodzinę, przyjaciół, miłość. Czego jeszcze mi brak?
Pochyliłam się nad tortem, myśląc czy jest coś, czego potrzebuję, czego nie wiem, a chciałabym.
- Chciałabym znaleźć swoją życiową ścieżkę – pomyślałam po prostu, wypuszczając z ust powietrze.
Niczego więcej mi nie brakowało. Z rzeczy materialnych i duchowych miałam wszystko to, co warto posiadać i co definiuje nasze człowieczeństwo. Nie posiadałam tylko celu, do którego mogłabym dążyć. Nie posiadałam marzenia, za którym mogłabym gonić. A kiedy człowiek nie marzy, umiera. Jasne, miałam jakieś swoje maleńkie mrzonki, ale mogłam spełnić je sama. Chciałam mieć w swoich myślach coś, co napędzałoby mnie, co dawałoby mi siłę i motywację, kopa do działania, kiedy opada energia, powód do oddechu, gdy boli i jest tak źle, że chce się umrzeć. Zdawałam sobie sprawę, że jestem jeszcze bardzo młoda, że taki cel w końcu nadejdzie. Pojawi się, gdy najmniej się będę tego spodziewała, ale życie ma to do siebie, że pewnym rzeczom należy pomagać. Nawet, jeśli to tylko takie drobne życzonka do spadającej gwiazdy czy urodzinowej świeczki.
- Gotowe – uśmiechnęłam się z głębi siebie.
Kathy i mama pomogły mi pokroić tort, który smakował jeszcze lepiej niż wyglądał. Zjadłam milion kawałków. No dobrze, tylko trzy, ale obiecałam sobie, że zjem jeszcze z pięć, po powrocie ze szkoły. Nie miałam ochoty tam dziś iść i wiem, że gdybym o to poprosiła, mogłabym zostać w domu. Tylko co bym tu sama robiła? Wszyscy rozchodzili się do szkoły i pracy, a spędzenie urodzin w czterech ścianach mojego pokoju nie było dla mnie szczytem marzeń. No i przyjaciele byliby rozczarowani, gdybym odebrała im możliwość narobienia mi wstydu podczas przerwy na lunch.
Posiedzieliśmy przy stole jeszcze przez kilka minut. Ciężko było mi wstać i pożegnać tę atmosferę, ale tym mocniej cieszyłam się na dzisiejszy uroczysty obiad. Chociaż nazwanie go uroczystą kolacją byłoby bliższe prawdy.
- Co by tu założyć? - zapytałam, otwierając drzwi szafy.
Urodziny urodzinami, ale nigdy nie byłam zwolenniczką strojenia się jak szczur na otwarcie kanału. Proste, wygodne ubrania, oto moi faworyci. Dzisiejszego dnia wybór padł na jasną, pudrową katankę i czerwoną, zwiewną sukienkę przed kolano. Białe trampki przed kostkę to zawsze dobry wybór.
- Jest dobrze. - Pokazałam język odbijającej się w lustrze postaci i nucąc jakąś piosenkę, z losowej listy.
Miałam masę czasu na przygotowania, ale wolałam spędzić go ze zgromadzonymi na dole ludźmi, dlatego poranną toaletę, makijaż i fryzurę wykonałam w tempie błyskawicznym. Spakowałam do torby rzeczy i zerknęłam na telefon – nie miałam żadnych wiadomości ani nieodebranych połączeń.
- Trudno – wzruszyłam ramionami. - Jest świt.
Właściwie to dochodziła siódma, ale każdy wiedział, że to godzina, o której się budzę, walcząc ze wskazówkami budzika o jeszcze kilka minut, jeszcze o sekundkę, o jeszcze jedno przymknięcie powiek.
- Podrzucić cię? - zapytał Mark, kiedy ponownie pojawiłam się na dole. - Jadę do szpitala i przy okazji zabieram dzieciaki.
Zastanowiłam się nad tym. Jasne, że chciałam spędzić jeszcze trochę czasu z rodziną, ale chciałam także pobyć z przyjaciółmi. Po prostu pobyć. Spoglądać na nich i uśmiechając się, cieszyć się, że ich mam.
- Dziękuję - pokręciłam głową. - Pojadę autobusem.
Do wyjścia została mi jeszcze spora chwila, którą upłynęła nam na przekomarzaniach i żartach, o których mówi się "humor niskich lotów". Jestem pewna, że różne organizacje oskarżyłyby nas o dyskryminację oraz sympatyzowanie z nieodpowiednimi organizacjami, ale byliśmy w zamkniętym gronie, więc wszelkie kadłubkowo-ku klux klanowe dygresyjki były jak najbardziej na miejscu.
- Muszę lecieć - westchnęłam z przepraszającym uśmiechem.
Wzięłam torbę i pomachawszy, wyszłam z domu. Chyba po raz pierwszy z takim uśmiechem wędrowałam w stronę przystanku. Miałam wrażenie, że cała świecę i wydzielam z siebie jakieś specjalne fluidy. Albo takie promienie ognia czy energii, takie, jakimi strzela Iron Man. Albo, że otacza mnie taki obłoczek w stylu mieczy świetlnych z Gwiezdnych Wojen. Tylko że ze mnie wydobywała się radość i nie miało znaczenia pod jaką postacią - czy te aureole są urojone, czy naprawdę błyszczę jak wampirki w pewnej żałosnej serii, która obraża prawdziwe wampiry. Kto jak kto, ale Anne Rice potrzebowała pewnie cysterny wódki w zaświatach, kiedy do obłoczka, na którym teraz mieszka dotarły opary tej skazy na wampiryźmie.
- Szczerzysz się jakbyś właśnie dostała bilety na koncert Davida Bowie - z udawanym zniesmaczeniem rzuciła Trish, przechodząc na moją stronę ulicy.
Opowiedziałam jej o tym, jak cudowny poranek przeżyłam.
- Ale fakt, Bowiem bym nie pogardziła - zakończyłam ze śmiechem.
- Cóż... - przyjaciółka pomachała mi przed oczami czerwoną kopertą. - Ktoś pogardził i wyrzucił bilety, to przygarnęłam. Taka osłoda w twojej starości.
Zaczęłam piszczeć i skakać jak wariatka, ściskając Trish. Kochałam sposób, w jaki przekazywała dobre wieści. Mówiąc szczerze, byłabym chyba rozczarowana, gdyby po prostu wręczyła mi prezent, mówiąc "wszystkiego najlepszego".
- Jesteś niesamowita!
- No wiem - pokiwała głową, a uśmiech samozadowolenia rozświetlał jej twarz. - A teraz opanuj te swoje skoki, bo nas do autobusu nie wpuszczą.
Zaczęłyśmy się śmiać i żartować. Podróż upłynęła nam na omawianiu sobotniego ogniska. Wcześniej nie byłam przekonana czy go chcę, ale teraz wiedziałam, że to najlepsza decyzja ostatnich tygodni. Czy istnieje coś lepszego od spędzania czasu z przyjaciółmi? Z ludźmi, których kochasz i sama myśl o nich sprawia, że się uśmiechasz? Śmiem wątpić.
- Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje naaaam!
O mój Boże! Na przystanku czekała cała nasza grupa - CeCe, Mike, Rocky, Deuce, Ty, Maga, Kika, Dez, Matt, Jose, Josh, Emma, Garby, Kim, Kol, Teddy, Care, Dylan, a nawet Kika i Jack. Śpiewali i trzymali dziesiątki balonów z napisem "Ally 17", totalnie mnie zawstydzając.
- Zabiję was! - syknęłam, ale nie mogłam opanować śmiechu.
Zaczęłam ich wszystkich przytulać, nie zważając na zaciekawione spojrzenia innych uczniów. Nawet nie udawali, że zerkają na coś w pobliżu i po prostu przystawali, patrząc wprost na nas, gdy moi przyjaciele przywiązywali mi baloniki do rąk. Było ich tyle, że poważnie zastanawiałam się czy nie odfrunę. Jak Daisy w jednym z odcinków Klubu Przyjaciół Myszki Miki. Jeśli miałoby się to wydarzyć jeszcze przed chemią lub matematyką, byłam gotowa zaryzykować. Niestety dzwonek rozbrzmiał, a ja wciąż tkwiłam na ziemi. Cóż, najwyraźniej los chciał tego dnia dać każdemu możliwość ujrzenia mej osoby.
Nie miałam pojęcia co zrobić z ogromną ilością balonów, wyglądałam trochę jak ten koszmarny clown z "Tego". Powinnam iść za jego przykładem i podchodzić do ludzi, wręczać im po baloniku ze słowami "chodź się z nami pławić". A później ich mordować i przemawiać z rur kanalizacyjnych. Zamiast tego podeszłam do pana Snowa, wciąż nie wiedziałam jak się do niego zwracać - wujku? Patricku? Wredny bucu? - tak wiele możliwości i zapytałam czy mogłabym zostawić u niego na przechowanie moje baloniki. Posłał mi dziwaczne spojrzenie, ale zgodził się. On także dostał zaproszenie na ten rodzinny, urodzinowy obiad. Nie miałam pojęcia czy się pojawi. I dla niego nie była to łatwa sytuacja. Takie zbiegi okoliczności powinny być zakazane z góry - być bratem macochy znienawiodzonej uczennicy. Ktoś, kto to ustalał, jakaś siła wyższa, Bóg czy przypadek, musiał mieć niezwykle przewrotną naturę. Albo to było na zasadzie - "będzie zabawnie, zróbmy to!" I bam! Pierdo...Poszło.
Na rozważaniach mniej lub bardziej ambitnych i inteligentnych upłynęły mi wszystkie zajęcia aż do przerwy na lunch. Udawałam skupioną na słowach nauczycieli, ale w rzeczywistości nie dotarło do mnie ani jedno słowo. Czy to wzory, literackie porównania czy gramatyczne zawiłości, nie miałam pojęcia co się działo na lekcjach. Bujałam w obłokach, zastanawiając się nad swoją przyszłością i, udając, że to notatki, pisałam pamiętnik. Zawsze to robię, bo mam w sobie niewyczerpane pokłady słów, a często brakuje mi czasu czy odpowiedniego rozmówcy pod ręką żeby to wszystko z siebie wyrzucić. No i pisząc, czuję się w pewnym sensie odważniejsza. Mogę się całkowicie uzewnętrznić, napisać wszystko o wszystkim. Stojąc z kimś twarzą w twarz, często zbyt mocno się krępuję albo boję się niezrozumienia. "Mowa jest źródłem nieporozumień" - to chyba najbardziej życiowy cytat, który zapamiętałam z książek. Prawdziwy od pierwszej do ostatniej literki.
- W końcu chwila spokoju - ze zbolałą miną powiedziała CeCe, gdy szłyśmy w stronę stołówki.
Ruda, w przeciwieństwie do mnie, naprawdę próbowała się skupić na słowach nauczycieli, ale nic jej z tego nie wychodziło. Im więcej się starała i uczyła, tym gorsze stopnie otrzymywała. Każdego dnia powtarzała nam, że ma taki specjalny kalendarz w domu, w którym odlicza, ile dni męki pozostało jej do końca edukacji i chcąc ją sobie osłodzić, opisuje w nim różne zabawne sytuacje, które jej się przydarzyły danego dnia. Czasami podczas wizyt w jej domu przeglądaliśmy tę księgę, którą prowadziła od pierwszej klasy i zaśmiewaliśmy się do łez. Podejrzewam, że na listę rzeczy, które ruda opisze pod dzisiejszą datą trafi wyraz mojej twarzy, kiedy weszłyśmy na stołówkę. Całe, dosłownie, całe pomieszczenie udekorowano kokardami i balonami "Ally 17", a nasz stolik wyglądał jak z tego programu o wielkich cygańskich weselach. Oczywiście widzieli to wszyscy uczniowie, co sprawiało, że miałam ochotę umrzeć z zawstydzenia.
- Zabiję was - syknęłam do CeCe, ale nie mogłam opanować śmiechu.
- Nie spodziewałaś się, co? - odparła moja towarzyszka, bardzo z siebie dumna.
Ruszyłyśmy w stronę naszych miejsc, odprowadzane życzeniami, które składali mi uczniowie. Nie znałam tych ludzi, ale to było strasznie miłe, więc uśmiechałam się promiennie i dziękowałam. Jeszcze nigdy przejście kilku kroków nie zabrało mi tak wiele czasu. Kiedy w końcu dotarłyśmy do reszty naszych przyjaciół, ci znów zaczęli mnie przytulać i śmiać się z mojego skrępowania oraz zdumienia na widok ich niespodzianki. A to zdumienie się jeszcze pogłębiło, gdy zamiast typowej szkolnej papki, na talerzach zobaczyłam tort.
- Zemszczę się - rzuciłam z pełnymi ustami.
Nie miałam wątpliwości, że wszystko to było zrobione bezprawnie i oberwie nam się za to od nauczycieli i pani Cornflower. Pewnie czekają nas niezapowiedziane odpytki, ale kto by się tym przejmował? Naprawdę czułam się wyjątkowo i cudownie, i tak, no nie wiem jak to określić, świątecznie. Uroczyście. Podniośle. Czułam, że to mój dzień. Tylko mój. To moje urodziny. MOJE. I fakt, że wie o tym cały świat, no dobrze, tylko cała szkoła, ale jednak, sprawiał, że jeszcze mocniej cieszyłam się z każdego drobiazgu. Myślałam, że to będzie typowy urodzinowy dzień - trochę życzeń, szybkie ciasto i prezenty, ale ten dzień przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Był perfekcyjny od momentu przebudzeniu. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Że nie śnię. Nie byłam przyzwyczajona do takiej uwagi, a dziś dla każdej osoby z mojego otoczenia stanowiłam numer jeden. Dziś wszyscy robili niesamowite rzeczy dla mnie. Dla mnie. Dla upierdliwej, irytującej Ally, którą przecież tak często chcieli zamordować. Czy istnieje lepsza definicja miłości?
- Sto lat, sto lat... - schowałam twarz w dłoniach, kiedy usłyszałam śpiew pojedyńczego głosu, do którego po chwili dołączyli się wszyscy obecni w pomieszczeniu.
Umrę. Poważnie. Umrę.
Odwróciłam się gwałtownie, bo nagle dotarło do mnie to, co usłyszałam.
- Austin! - wykrzyknęłam, uświadamiając sobie czyj głos rozpoczął śpiewanie życzeń.
- Wszystkiego najlepszego, Pszczółko - wyszeptał chłopak, stojąc kilka kroków ode mnie.
Wyglądał uroczo, trzymając w dłoniach ogromny bukiet, ale nie kwiaty mnie interesowały. On tu był! Był tu! Naprawdę tu był! Był tu dla mnie! O mój Boże!
Zerwałam się z miejsca i rzuciłam się na szyję blondynowi, który bardzo przezornie, odłożył bukiet na stolik.
- Spełnienia marzeń, kochanie - szepnął wprost do mojego ucha.
- Wszystkie już się spełniły - odszepnęłam, mocniej się w niego wtulając.
Czy od nadmiaru szczęścia można umrzeć? Jeśli tak, jestem już zimnym trupem.
_____________________________
Hi-ya, Misie!
Jest chujowo i niestabilnie, ale nie martwcie się. Cóż, życie.
Czas dorosnąć, Dominiko...
Jest chujowo i niestabilnie, ale nie martwcie się. Cóż, życie.
Czas dorosnąć, Dominiko...
M.