niedziela, 9 listopada 2014

"Cześć, Ally..."



14 grudnia

Jest godzina siedemnasta. Przed chwilą weszłam do domu i pod ostrzałem podejrzliwych spojrzeń Sally, ta kobieta ma jakiś radar, słowo daję, opowiedziałam, jak produktywnie spędziłam weekend, ucząc się z przyjaciółmi u CeCe. Jestem zmęczona i marzę o dwóch rzeczach - gorącej kąpieli oraz łóżku. Okay, może jeszcze o kolacji. I szarlotce. Szarlotce z lodami czekoladowymi. Albo o tym pysznym serniczku. Ciekawe, czy mamy jeszcze serniczek? Jestem pewna, że mój brzuch poczułby się szczęśliwy, gdybym przestała ignorować coraz głośniejsze burczenie i coś zjadła, jednak nie mogłam zdobyć się na ponowne zejście na dół. Jestem więcej niż pewna, że babcia nie uwierzyła w żadne moje słowo, ba, zbyt dobrze ją znam, ona już ułożyła dokładny plan, jak wyciągnąć ze mnie prawdę, która absolutnie nie może wyjść na światło dzienne. A przynajmniej nie do chwili, gdy skończę dwadzieścia jeden lat i nikt już nie będzie mi mógł zagrozić szlabanem. Sally padłaby z wrażenia, lub na zawał, co w jej wieku jest bardziej prawdopodobne, gdyby się dowiedziała, że ostatnie dwadzieścia godzin spędziłam w Sarasocie, prawie cztery godziny drogi od mojego rodzinnego miasta. Sarasota... Myślami wróciłam do sobotniego wieczoru, gdy siedziałam na trawniku przed domem Elizabeth Cavendish i kompletnie nie wiedziałam, co mam zrobić. Normalny człowiek poszukałby jakiegoś hotelu, albo skontaktował się z kimś, kto może mu w jakikolwiek sposób pomóc, jednak ja nie byłam w stanie myśleć racjonalnie. Jedyne, co mnie odchodziło, to fakt, że się spóźniłam. Austin wrócił do Miami. Zdawałam sobie sprawę, że zmarnowałam jedyną możliwość rozmowy z nim przed jego przeprowadzką. Nie mieliśmy razem żadnych egzaminów, na premierze musicalu będzie tłum ludzi, a szansa, że chłopak pojawi się na Balu Gwiazdkowym była tak samo realna, jak to, że Kurt Cobain zmartwychwstanie. Nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić, chociaż nie, wiedziałam, że muszę znaleźć nocleg, tylko moja podświadomość nie dopuszczała do siebie tak prozaicznych myśli. Robiło się coraz chłodniej, ale nie obchodziło mnie to. Otuliłam się szczelniej kurtką i wyjęłam telefon. Wpatrywałam się w listę kontaktów, jednak mój wzrok, wciąż kierował się ku literce "A". Wzięłam głęboko oddech i wybrałam numer. Tak, jak się spodziewałam, odezwała się poczta głosowa:
- Hej, tu ja, skoro dzwonisz pod ten numer, powinieneś znać moje imię.
- Cześć - mimowolnie uśmiechnęłam się. - Dzwonię tylko po to, żeby usłyszeć twój głos, nawet jeśli to tylko głupia automatyczna sekretarka - głośno przełknęłam ślinę. Drogą sunęły samochody, pewnie sarasocka młodzież wybiera się na sobotnie imprezy, takie, które znam tylko z filmów.
- Nie, to nieprawda, że dzwonię tylko, by usłyszeć twój głos. Chcę ci jeszcze powiedzieć dwie rzeczy, nawet, jeśli skasujesz tę wiadomość i nigdy jej nie odsłuchasz. Po pierwsze - kocham cię. Kocham cię jak wariatka i z tej miłości robię różne głupie rzeczy. Rzeczy takie, jak ta, bo musisz wiedzieć, że właśnie siedzę na trawniku Liz Cavendish i kompletnie nie mam pojęcia, co mam robić. Tak. Jestem w Sarasocie. Pojechałam tu za tobą, ale najwyraźniej spóźniłam się. Nie martw się, poradzę sobie. To znaczy, wiem, że ostatnie o czym teraz myślisz, to troska o mnie, ale jeśli jeszcze chociaż odrobinę cię obchodzę, to wiedz, że dam sobie radę. Jak zawsze. Znasz mnie - zaśmiałam się. - Ta druga rzecz, którą chcę ci powiedzieć, Austin, jesteś tchórzem. Jesteś tchórzem! Wiesz, ja ciągle miałam skrzywiony obraz tej sytuacji, ale teraz już to wszystko do mnie dotarło. Dużo myślałam i pewne wnioski wysuwają się same. Stchórzyłeś. Ty nigdy nie miałeś zamiaru o nas walczyć, więc pod byle pretekstem uciekłeś. Po prostu uciekłeś! Nigdy cię nie zdradziłam. Wiesz o tym. Zawsze o tym wiedziałeś, ale to była ta niteczka, której mogłeś się chwycić, by zagłuszyć wyrzuty sumienia, że najzwyczajniej w świecie się poddałeś. Tylko w tym całym planie coś ci umknęło. Ja się nie poddałam. Znajdę cię wszędzie. Sarasota, Miami, Denver, Nowy Jork, Szanghaj, nigdzie nie uciekniesz. Zawsze bedę krok za tobą, dopóki nie zgodzisz się ze mną porozmawiać. Nie poddam się, dopóki nie powiesz mi prosto w oczy, że to koniec, że już nic do mnie nie czujesz. Do tego momentu wiedz, że nie odpuszczę. Nie rezygnuje się z ludzi, których się kocha, Austin. Słyszysz?
- Cześć, Ally - odwróciłam się gwałtownie. Szklanki w oczach utrudniały mi widok. Przez chwilę, całkowicie irracjonalnie, myślałam, że to Austin, jednak tuż obok mnie stała Elizabeth z dwoma kubkami.
- Przepraszam, już sobie idę - zerwałam się z miejsca, ale kobieta tylko pokręciła głową i usiadła, zmuszając mnie do pójścia w jej ślady. Podała mi kubek.
- Pomyślałam, że zmarzłaś - upiłam łyk gorącego płynu i uśmiechnęłam się z wdzięcznością.
- Dziękuję, pani Cavendish.
- Och, mów mi Liz - blondynka machnęła dłonią.
- Przepraszam za najście - nie wiedziałam, co mogę powiedzieć. Dlaczego ona tu przyszła?
- Przyjechałaś tu, ponieważ go kochasz - otworzyłam usta żeby zaprzeczyć - Nie zaprzeczaj, słyszałam, co krzyczałaś do telefonu.
Zawstydziłam się.
-To nie ma znaczenia - próbowałam bagatelizować. Nie miałam ochoty uzewnętrzniać się przed kimś, kogo widziałam po raz pierwszy w życiu.
- Gdybyś tak myślała, nie byłoby cię tutaj - Liz spojrzała na mnie uważnie. W jej oczach czaiła się troska. - Nie rezygnuj z niego.
- To on zrezygnował ze mnie - chcąc uciec przed jej uważnym spojrzeniem, utkwiłam wzrok w kubku herbaty.
- Nie, Ally - kobieta zaprzeczyła ruchem głowy. Położyła dłoń na moim ramieniu. Nie miałam na to najmniejszej ochoty, ale spojrzałam na moją rozmówczynię. - Austin i Cass, i...
Elizabeth urwała, zatopiwszy się w swoich myślach.
- Tragedia, która ich spotkała kilka lat temu, to ich skrzywdziło. Bardzo. Próbują z tym walczyć, ale to ciągle powraca.
- Masz na myśli ten gwałt? - zmarszczyłam brwi. Blondynka potwierdziła ruchem głowy, zdziwiona, że o tym wiem. - Co to ma wspólnego ze mną?
- To ich zniszczyło jako ludzi i jako rodzinę.
- Nie rozumiem.
- Cassidy ma tylko Austina - wciąż nie pojmowałam, co ma na myśli Elizabeth. - Oni całe życie byli razem, wspierali się, byli dla siebie najważniejsi.
- Ale co ja mam z tym wspólnego?! - zawołałam o wiele głośniej, niż wypadało.
- Cassidy boi się, że odbierzesz jej Austina.
- A co z Jasonem? - dziewczyna nie zdziwiła się, najwyraźniej była bardzo dobrze poinformowana o sytuacji w Miami.
- Cass zbyt mocno go lubi, żeby wciągać go w te bagno, dlatego go odpycha.
- Wciąż nie pojmuję, dlaczego Cassy tak bardzo mnie nienawidzi - to nie miało sensu.
- Nie słuchałaś mnie? Tu nie chodzi o ciebie, jestem pewna, że ona cię bardzo lubi, chodzi o to, że jesteś zbyt ważna dla Austina.
- A Eve? - jeśli to, co mówiła Liz było prawdą, dlaczego Cassidy nie próbowała ich rozdzielić?
- Eve? - kobieta zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć, kim jest osoba, o której wspomniałam. - Och, masz na myśli tę dziewczynę z Denver?
Pokiwałam twierdząco głową.
- Ona jest tylko dziecięcą miłostką, a ty... - kobieta uśmiechnęła się. Miała piękny uśmiech, chociaż trochę smutny. Przypominała mi Dave'a. Było w nich podobne cierpienie, chociaż nie pojmowałam jeszcze, co może dręczyć Elizabeth. - Ty jesteś dla Austina ważniejsza niż cokolwiek innego.
- Wcale nie - zaprotestowałam. - Gdyby tak było, nie wyjeżdżałby.
- Pomyśl trochę, jemu nie jest łatwo. Stoi między miłością do rodziny, a miłością do ciebie. Przez całe życie opiekował się Cass, tak, to on się nią opiekował. Myślisz, że łatwo mu teraz po prostu to wszystko przekreślić i zostać?
- Nie - pokręciłam głową. - Co według ciebie powinnam zrobić?
- Wspieraj go - kobieta chwyciła moją dłoń. - Wspieraj go i nie pozwól mu się zatopić w tych złych myślach, które go zżerają.
- Sama jestem pełna złych myśli - westchnęłam. - Jestem niepewna siebie, jestem egoistką, ciągle się wściekam i złoszczę, dużo krzyczę, i dokładam mu problemów. Jestem...
- Najlepszym, co mogło go spotkać - przerwała mi Liz. - Chodź.
- Gdzie? - zdziwiłam się.
- Chyba nie sądziłaś, że zostawię cię samą na ulicy? - kobieta wstała i pociągnęła mnie za sobą. Nie miałam wyjścia, musiałam pójść za nią. Szczerze mówiąc,przemarzłam na kość i marzyłam o znalezieniu się gdzieś, gdzie jest ciepło. Okay. Floryda Florydą, ale nie byłam przyzwyczajona do spędzania nocy poza domem. Z ulgą opadłam na fotel i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Salon był urządzony ze smakiem i elegancją. Ściany pomalowano szarą farbą, jednak odcień nie sprawiał przygnębiającego wrażenia. Co więcej, dzięki białym meblom i poustawianym fotografiom, pomieszczenie było przytulne i miłe. Podobało mi się tutaj.
- Zrobię coś do jedzenia - uśmiechnęła się kobieta i zniknęła za drzwiami znajdującymi się po lewej stronie. Wstałam i zaczęłam przyglądać się zdjęciom. Choinka, trójka dzieciaków i czwarte śpiące w wózku. Tak, to pewnie rodzeństwo Moon i Liz. Przesunęłam wzrok na kolejną ramkę. Chłopak, bardzo podobny do Austina nosił na barana roześmianą blondynkę, w której rozpoznałam Elizabeth. Pewnie to ten tajemniczy Dave. Kogoś mi przypominał, ale nie potrafiłam skojarzyć kogo. Zamiast zastanawiać się nad tym, spojrzałam dalej. Mimowolnie uśmiechnęłam się. Na kocu siedziała cała rodzina Moonów.
- To ostatnie nasze wspólne zdjęcie - nie zauważyłam, kiedy Liz wróciła do pokoju. - Tydzień później wydarzyła się ta tragedia.
- Przepraszam, nie chciałam grzebać w twoich rzeczach - zawstydziłam się.
- Wyluzuj, to tylko kilka fotografii - roześmiała się kobieta. - Chodź, zjemy coś.
Cały wieczór minął nam na rozmowie. Wiele dowiedziałam się o całej rodzinie, a przede wszystkim o Austinie, Cass i ich skomplikowanej relacji. Dzięki temu, co usłyszałam, o wiele łatwiej było mi zrozumieć to, jak traktuje mnie Cassidy oraz to, w jaki sposób zachowuje się Austin. Bądź, co bądź, Elizabeth jest ode mnie o wiele mądrzejsza, a przede wszystkim zna sytuację Moonów o wiele lepiej niż ja. W końcu jest jedną z nich. Wieczór zamienił się w noc, a my wciąż rozmawiałyśmy. Poważne rozmowy zamieniły się w babskie chichoty. Liz okazała się sympatyczną i przemiłą osobą, która kocha rodzinę ponad wszystko, ale nie boi się rzucić kilku ostrych słów, żeby ustawić kogoś do pionu. Bardzo ją polubiłam. Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy. Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam...
Gdy się obudziłam, nie mogłam sobie przypomnieć, co to za miejsce. Rozejrzałam się dokładnie. Leżałam na łóżku w nieznajomym pokoju. Ściany w kolorze pudrowego różu, białe meble, kremowe dodatki. Uroczy, dziewczęcy pokój. Wstałam z łóżka i przeciągnowszy się, zeszłam na dół.
- Cześć, Liz - uśmiechnęłam się do kobiety krzątającej się po kuchni. Filiżanki stukały, a na talerzach wznosiły się naleśnikowe wieże.
- Hej, Ally - usiadłam do stołu i z przerażeniem odkryłam, że jest grubo po dwunastej. - Spokojnie, zjemy i podrzucę cię na przystanek.
Kobieta, jakby czytała w moich myślach. Nie spieszyło mi się do Miami. Wciąż nie miałam pojęcia, jak powinnam się zachować w stosunku do Austina i Cass. Mimo, że usilnie nad tym myślałam, jedyne, na co wpadłam, to to, co już wcześniej postanowiłam - muszę porozmawiać z blondynem i wtedy wspólnie podejmiemy decyzję. Naciskaniem nic nie zyskam.
Uwinęłyśmy się ze śniadaniem i nie ociągając się, ruszyłyśmy na przystanek. Do odjazdu autokaru pozostała jeszcze chwila, którą wykorzystałyśmy na rozmowę.
- Ally, mam nadzieję, że wszystko się wam ułoży - zawołała Liz, kiedy wsiadałam już do pojazdu. - Trzymam za was kciuki!
Pomachałam blondynce i zajęłam miejsce, to samo, co wczoraj. Opadłam na fotel i wyjęłam notatki. Powrót do rzeczywistości. Całą drogę uczyłam się. Teraz, kiedy choć trochę rozjaśniło mi się w głowie, wszelkie regułki i reakcje wchodziły do mojego mózgu same. Czytając, nie zauważyłam, że ta długa podróż powoli dobiega końca. Kiedy ujrzałam znajome budynki Miami, powrócił strach. Bałam się, że mój wyskok już dawno wyszedł na jaw, a Sally, rodzice, Kathy i Mark siedzą na komisariacie i zlecają poszukiwania. Z duszą na ramieniu weszłam do domu, ale tam czekała na mnie niespodzianka. Sally była sama i chociaż podejrzliwie mi się przyglądała, nie szepnęła nawet słowa. Zniknęłam w swoim pokoju i z ulgą rzuciłam się na lóżko.
- Tęskniłam pokoiku - szepnęłam. Po gorącej kąpieli poczułam, że wracam do równowagi. Przebrałam się w moją ukochaną piżamę z pingwinkami i rozczesawszy mokre włosy, zeszłam na dół.
- Cześć - uśmiechnęłam się do taty i Kathy, którzy zdążyli wrócić z miasta.
- Cześć, pszczółko - tata pocałował mnie w czoło. Na szczęście nikt nie zadawał mi pytań i mogłam zniknąć w kuchni.
- Chodź do mamusi - zachichotałam i nałożyłam na talerzyk ciasto cytrynowe. Pycha! Wgryzając się w kolejny kawałek, usłyszałam jakiś hałas przed drzwiami. Zmarszczyłam brwi i posławszy ostatnie spojrzenie cudeńkom, które ustawiałam na stole, wyszłam na ganek. Zaciekawiona rozejrzałam się, jednak niczego nie zauważyłam. Już miałam wrócić do środka, kiedy postanowiłam sprawdzić jeszcze ogród. Okrążyłam dom i otworzyłam szerzej oczy. Cała moja huśtawka była opleciona goździkami, moimi ulubionymi kwiatami.
- Co do cholery? - szepnęłam.
- Cześć, Ally - gwałtownie odwróciłam się. Tuż za mną stał Austin. Miał rozczochrane włosy, a zazwyczaj perfekcyjne ubranie było pogniecione. W rękach trzymał bukiet tych samych goździków, od których roiło się w moim ogrodzie.
- Austin? - szepnęłam.
Chłopak podszedł bliżej.
- Nie jestem tchórzem, Ally - blondyn spojrzał mi głęboko w oczy. - Już nie.
Po tych słowach chłopak podszedł bliżej i pocałował mnie.


____________________________

Nienawidzę brytyjskiej jesieni. Leje, wieje i nie ma internetu.
Jestem dumna z tego rozdziału, chociaż właściwie nie ma w nim żadnej akcji, uważam, że to jeden z najlepszych rozdziałów, które pojawiły się na tym blogu.

Ps. Próbuję to opublikować od godziny 16, chcę do Polski. Tam chociaż jest internet.
Ps2. Martyna, zabieraj siekierę!
Ps3. Ania, Ty też!

wasza m.