środa, 22 października 2014

"Dzika tygrysica..."



1 grudnia

W Miami mieszka prawie 6 milionów ludzi, jak mam odnaleźć kogoś, kogo widziałam raz w życiu i jedyne, co o nim wiem to to, że ma dłonie pianisty i nosi imię Jason? Głowiłam się nad tym od kilku dni i wciąż nie znajdowałam odpowiedzi. Przetrząsnęłam Facebooka, instagram i przejrzałam profile nawet znajomych znajomych moich znajomych. Nic. Wciąż tkwiłam w punkcie wyjścia, a czas niemiłosiernie uciekał. Starałam się cieszyć każdą minutą spędzoną z Austinem, ale smutek czaił się w każdym kącie. Dopadał mnie, kiedy tylko zostawałam sam na sam z moimi myślami. Próbowałam nie poddawać się rozpaczy, wiedziałam, że jeśli teraz się poddam, kolejne tygodnie spędzę zapłakana, udając naleśnik.
- Ally, coś się stało? - głos Jose wyrwał mnie z zamyślenia. Austin, jak co wtorek, zaraz po próbie pobiegł na trening z Jackiem, a ja, korzystając z uprzejmości mojej sąsiadki, zabrałam się z nią do domu. Właściwie to miałam pomóc Dezowi i Kostce przy programie, ale Josephine błagała żebym z nią pojechała. To była jej pierwsza jazda po skończeniu prac społecznych i odzyskaniu auta. Strasznie się stresowała, więc z duszą na ramieniu, zgodziłam się pojechać z nią. Prawdę mówiąc, trochę się bałam, że wylądujemy w rowie, zderzymy się z jakimś autem albo spowodujemy wypadek. Jose nie prowadziła zbyt dobrze, a ja, cóż, ja o kierowaniu samochodem wiedziałam jeszcze mniej.
- Jak mogę odnaleźć kogoś, znając tylko jego imię? - zapytałam. Nikomu nie zwierzyłam się ze swoich poszukiwań, ale Jose już wielokrotnie zaskakiwała mnie genialnymi pomysłami. No i wiem, że ona nikomu nic nie powie.
- Spróbuj popytać znajomych - blondynka nie odrywała wzroku od drogi.
- Odpada - już widzę, jak lecę do Cass, jedynej osoby, która zna Jasona i proszę o jego adres. Najpierw by mnie wyśmiała, a później wyrzuciła z domu. A kiedy bym odchodziła, zrzuciła by mi na głowę doniczkę pełną ziemi.
- Ally, nie wiem jak na to zareagujesz - dziewczyna odezwała się z wahaniem. - Obiecałam, że jadąc do domu zabiorę Eve.
No tak. Dziś dzień dostawy towaru. Kathy i tato urzędują w sklepie.
- Okay - wzruszyłam ramionami. - Właściwie to dobrze się składa, potrzebuję jej pomocy.
- Ty? Pomocy Henrietty?! - Jose z wrażenia zahamowała zbyt gwałtownie i uderzyłyśmy głowami w zagłówki. - Przepraszam. Nie możesz mnie tak zaskakiwać, bo słowo daję, wylądujemy w szpitalu!
Tak, wypadki to coś, co ostatnio przyciągam.
- Allyson Dawson, czy ja o czymś nie wiem?! - czekałyśmy na zielone światło. Blondynka oderwała wzrok od drogi i spoglądała na mnie zdumiona. Odnosiłam wrażenie, że widok tygrysów tańczących kankana nie zdziwiłby jej bardziej. No halo, przecież fakt, że ktokolwiek może czegoś potrzebować od jej siostry nie jest wydarzeniem na miarę inwazji kosmitów. A może jest? Przecież to Eve.
- Ostatnio miałam gorszy okres i kilka gorzkich slów Henrietty dało mi do myślenia - wytłumaczyłam. - Jedź.
- Co?
- Mamy zielone - blondynka tak gwałtownie wcisnęła sprzęgło, że samochód tylko zamruczał i zgasł. Druga próba była bardziej udana. Dałam Jose czas na uspokojenie się i wczucie w jazdę. Miała rację, lepiej nie opowiadać jej takich rewelacji, kiedy prowadzi, bo to rzeczywiście może skończyć się tragicznie.
- Jaki masz interes do Eve? - zapytała moja towarzyszka, kiedy od Sonic Booma dzieliły nas już tylko metry.
- W czym twoja siostra jest najlepsza? - odpowiedziałam pytaniem.
- W knuciu i intrygowaniu, ale niemożliwe, żeby ci o to - dziewczyna urwała gwałtownie. - Nie ma mowy! Ally, z tego wynikną jakieś kłopoty!
- Jose, spokojnie, potrzebuję tylko kilku lekcji - nawet siebie nie potrafiłam przekonać do tego pomysłu ani racjonalnie go umotywować. To brzmiało słabo. Nawet jak na mnie.
- Ally, cokolwiek masz zamiar zrobić, odpuść - Jose była wzburzona. - Wiesz, jak się kończą takie rzeczy. Chcesz być wyrzutkiem jak Eve? Po co ci to?
- Wyluzuj! Nie zamierzam przecież zrobić nic złego. Tylko chcę kogoś nakierować na właściwe tory - zaplątałam się.
- Nakierować? Nic złego? Z pomocą Eve? - zaparkowałyśmy. Blondynka popukała się palcem w czoło. - To się wyklucza. Mówimy o mojej siostrze! Ona zawsze planuje coś złego, co może komuś zaszkodzić. Nawet mi! Nie pamiętasz? Nasłała na mnie jakąś psycholkę żeby zagrać dobrą siostrę i mnie obronić. Takie rzeczy robi Eve i ty bardzo dobrze o tym wiesz. Nie ściemniaj, słucham, co takiego chcesz zrobić? - wiedziałam, że się już nie wykręcę. Jose chwilami jest zbyt upierdliwa.
- Okay - podniosłam dłonie w geście kapitulacji. - Poczekajmy na naszego eksperta i wszystko wam opowiem.
Odwróciłam głowę i zapatrzyłam się w przechodniów snujących się po ulicy bez celu. Kątem oka zauważyłam, że przyjaciółka uważnie mi się przypatruje, ale zignorowałam ją. Sama wiem najlepiej jak powinnam postępować. Przecież świat się nie zawali, nawet jeśli zrobię jakieś głupstwo. Prawda?
Na horyzoncie ukazała się blond czupryna Eve. Rozejrzała się uważnie. Kiedy zobaczyła zaparkowane auto Jose, pomachała ręką i podbiegła do drzwi. Wrzuciła do środka torbę i po chwili rozsiadła się wygodnie na tylnym siedzeniu. Nawet jeśli pomyślała coś niepochlebnego na mój temat, milczała. To był dobry znak. Teraz, kiedy spotykała się z Dallasem, nie miała powodów żeby mnie nienawidzić. Ciekawe jakby zareagowała, gdybym jej powiedziała o zauroczeniu Dallasem? Swoją drogą to niesamowite - tak bardzo się nie znosimy, a mamy ten sam gust, jeśli chodzi o facetów. Dallas, Austin, może jeszcze cholera Texas?
- Będziemy tak stały? - Jose spoglądała na nas, nie wiem, może czekała aż skoczymy sobie do gardeł, dopiero głos Eve zajętej pisaniem smsa, jestem pewna, że do pana D., sprowadził ją na ziemię. Mruknęła coś pod nosem i ostrożnie odpaliła gaz. Ruszyłyśmy w ciszy. Miałam tyle rzeczy do powiedzenia, ale nie wiedziałam od czego powinnam zacząć. Chyba liczyłam na to, że Eve telepatycznie odgadnie czego od niej potrzebuję i bez szemrania zgodzi się mi pomóc. Naiwniara.
- Dużo pracy? - zapytałam jak skończona idiotka.
- Ta - mruknęła Eve tonem mówiącym "spokojnie, starczy na twój spadek" - Ta nowa szkoła dla pianistów złożyła hurtowe zamówienie. Niech ich szlag. Od tygodnia jedyne co robię to wystawiam im kwity.
Dobrze rozumiałam złość dziewczyny. Za czasów moich rządów w Sonic Boomie, najbardziej nie lubiłam wlaśnie tych hurtowych zamówień ze szkół. Zawsze czepiali się każdego szczególiku. A to kolor jest o jedną setną tonu za jasny, a to kwit podpisał dyrektor innego departamentu i trzeba wypisywać od nowa, a to ciężarówka dostawcza zjawiła się spóźniona o dwie minuty, a to na kartonie była plama. Serio, kto normalny zwraca uwagę na karton, który i tak wyląduje w koszu? Tato zawsze cieszył się z tych zamówień, bo stanowiły ogromny zastrzyk gotówki, ale co z tego, skoro sprzedawca - kiedyś ja, dziś Eve, najchętniej posłałby każdego człowieka, który przychodzi ze słowami "ja w sprawie zamówienia hurtowego..." gdzieś w cholerę. Albo i jeszcze dalej.
- Eve, mam do ciebie prośbę - wzięłam głęboki oddech. Blondynka uniosła brew, a Jose już nawet nie udawała, że skupia się na kierowaniu pojazdem. - Ja wiem, że to może okropnie zabrzmieć...
- Jezu, Dawson - Henrietta zniecierpliwiła się. - Mówże.
- Okay - przełknęłam ślinę. Ally, wyluzuj, przecież nikt cię nie pobije idiotko. - Sytuacja wygląda tak - jest pewna super dziewczyna, która kocha się w pewnym chłopaku. Tylko, że ten chlopak ją olewa, bo kocha się w innej, całkowicie nie wartej jego uczucia dziewczynie. Potrzebuję pomysłu, jak sprawić, żeby ten chłopak zaczął zwracać uwagę na tę fajną dziewczynę.
Zaplątałam się i mówiłam dość nieskładnie, ale Jose zbyt dobrze znała Kim i Jacka. Wiedziałam, że nie pochwala mojego pomysłu, gdyby dowiedziała się o kogo chodzi, mogłaby zareagować emocjonalnie i coś zepsuć. A Eve? Cóż, to Eve. Lepiej nie wtykać jej w dłonie orężu przeciwko mnie.
- W rozbijaniu związków chyba jesteś ekspertką - blondynka rzuciła uszczypliwie.
- Odpuść sobie, co? - Josephine zerknęła w lusterko i odszukała wzrok siostry. - Wiesz, że to nieprawda.
- Dawson, jeśli chcesz mojej pomocy, przyjdź wieczorem, wtedy będę już w domu - Eve uśmiechnęła się krzywo do Jose. - Przy niej nie da się rozmawiać. Zaraz się popłacze ze strachu.
- Ally, nie rób tego - moja przyjaciółka spojrzała na mnie zmartwiona.
Zastanowiłam się. Czy wizyta u Eve czymś mi grozi? Zabić to mnie nie zabije. Jedyne, co nieprzyjemnego, prócz jej towarzystwa oczywiście, może mnie spotkać to jej bezczelne i wredne komentarze. Nie dam się jej sprowokować. Jestem ponad to. Jeśli powiedziało się A, trzeba też powiedzieć B.
- Będę o szóstej - uśmiechnęłam się. Blondynka siedząca z tyłu pokiwała mi głową. Jose milczała. Nie trzeba było być geniuszem, żeby domyślić się, że jest wściekła. Martwiła się i rozumiałam ją. Miała do tego prawo. Znała Eve i znała mnie. Nasze poprzednie konfrontacje nie kończyły się zbyt dobrze. Prawdę powiedziawszy, najchętniej zrezygnowałabym z tego pokręconego pomysłu. Miałam złe przeczucia. Eve coś kombinuje, jestem tego pewna. Z drugiej strony to wydaje się niemożliwe, nie wiedziała przecież, że poproszę ją o pomoc. Nie jest żadnym Harrym z Tybetu czy innym prorokiem Izajaszem. Nie ufam jej i dlatego tak głupio się nakręcam.
Resztę drogi dzielącej nas od naszego osiedla przebyłyśmy w milczeniu. Jose była zbyt zirytowana żeby cokolwiek powiedzieć, a Eve i ja, cóż, my powiedziałyśmy już wszystko. Każde kolejne zdanie byłoby zbędne, a po co prowadzić rozmowę, która nie ma żadnego sensu? Dla uniknięcia ciszy? Dla zagłuszenia swoich myśli i wątpliwości? To głupie. To właśnie słowa są źródłem nieporozumień. W ciszy nie ma nic złego. Wróciłam myślami do innej ciszy - tej, która zapadła między tajemniczym blondynem, a mną. Minął już prawie tydzień, a ja wciąż myślałam o tym chłopaku. Nie mogłam wyrzucić z pamięci jego oczu. Tak bardzo chciałabym mu pomóc! Tylko, że to było nierealne. Nigdy więcej się nie zobaczymy i Dave pozostanie tylko wspomnieniem, które będzie mnie zadręczać.
- Do zobaczenia o szóstej - Eve nie czekała aż jej siostra zaparkuje pod domem. Wysiadła z auta od razu, gdy Jose zatrzymała się, by przepuścić auto wyjeżdżające z posesji obok. - Nie spóźnij się, nie lubię tego.
Zamiatając blond kitą zniknęła za ogrodzeniem.
- Ally, odpuść sobie - Josephine spojrzała na mnie zmartwionym wzrokiem. Okay, wiem, że chce dobrze, ale do cholery jasnej, Henrietta nie jest jakimś potworem pożerającym nieświadome dziewczynki!
- Nie, Jose. To ty odpuść - powiedziałam o wiele ostrzej niż zamierzałam. Mam dość tego, że każdy mówi mi, co powinnam zrobić! Dlaczego wszyscy sądzą, że wiedzą lepiej, co jest dla mnie lepsze?! Gówno wiecie! Jestem wystarczająco dorosła żeby podejmować swoje własne decyzje. Co z tego, że popełnię głupstwo? To moje głupstwo! To moje życie i to ja będę ponosić odpowiedzialność za swoje czyny i błędy! A jeśli przez to zapadnę się pod ziemię, to wezmę łopatę i sama się odkopię!
Burcząc pod nosem i z miną "nie podchodź, bo zamorduję" weszłam do domu. Trzasnęłam drzwiami, choć zdawałam sobie sprawę, że to żałosne. Czasami zachowuję się jak dziecko.
- Oho - Sally wyjrzała z kuchni, a wraz z nią pojawiły się piękne zapachy. Poczułam ssanie w żołądku.
- Och, milcz - syknęłam bezczelnie. - Dlaczego każdy uważa, że ma prawo mi mówić co mam robić?!
- Austin?- babcia cofnęła się do kuchni. Poszłam za nią. Wściekła usiadłam na krześle i oparłam głowę o szafkę.
- Jose - nagle uświadomiłam sobie, że choć bardzo chcę, nie mogę wytłumaczyć Sally, dlaczego jestem taka wzburzona. Przecież nie powiem jej, że chcę usunąć Kim z życia Jacka. Zamknęłaby mnie w pokoju i wystawiła straże. I pewnie znalazłabym milion argumentów przeciw. - Zresztą nieważne. Umieram z głodu.
- Nakryj do stołu.
Posłusznie wstałam, ciesząc się, że babcia nie naciskała. Co miałam jej powiedzieć? Mam nadzieję, że zapomni o wszystkim, myśląc, że to kolejna kłótnia nastolatek. Chociaż równie dobrze może się przyczaić i poczekać na lepszą okazję. Muszę wymyślić jakąś wymówkę. I to wiarygodną wymówkę. No i muszę jakoś wytłumaczyć, gdzie i do kogo wychodzę wieczorem. Sally to nie tata, jej się nie da łatwo spławić.
- Już niedługo koniec semestru, co? - jadłyśmy przepyszne kotleciki. Szkoda, że codziennie nie czekają na mnie takie pyszności.
- Mhm - wymruczałam z pełnymi ustami.
- I święta idą - do rzeczy babuniu, do rzeczy. Zaczęłam podejrzewać, że ten obiadek i fakt, że nie zostałam poddana przesłuchaniu to wcale nie objaw dobrego serca i babcinej miłości.
- A no idą - możemy sobie tak podyskutować, jak głupi i głupszy. No problemo.
- Proszę się ze mnie nie naśmiewać, młoda panno - Sally zachichotała. - W ostatnim czasie miałaś wystarczająco dużo stresów, nie chcę ci dokładać jeszcze więcej.
Spojrzałam na babcię uważnie. Czy ona coś ukrywa?
- Sally, a od kiedy ty pytasz kogoś o zdanie zanim coś zrobisz? - zdziwiłam się. Po takiej dawce jedzenia byłam w stanie zgodzić się nawet na lot na księżyc i babcia bardzo dobrze o tym wiedziała.
- Odkąd przechodzisz te swoje załamania lepiej się obchodzić z tobą jak z porcelaną z dynastii Ming - już miałam się oburzyć, ale odpuściłam. Faktem jest, że ostatnio dosyć łatwo wyprowadzić mnie z równowagi, ale załamania? Dobre sobie! Psycholog się znalazł. Nie dam ci satysfakcji kochana babuniu, zobacz, jaką masz opanowaną wnuczkę!
- Doprawdy? - wgryzłam się w serniczek z malinami. O boże, jakie to dobre! Halo? Policja? Rekwiruję całą blaszkę! To nielegalne, żeby coś było takie smaczne!
- Odkąd dziadek umarł, a ciocia z dziewczynkami przeprowadziły się do Miami, Boże Narodzenie jest takie puste. Może przyjechałabyś do mnie na święta? - tego się nie spodziewałam. Nie wiedziałam, że babcia może czuć się samotna, nigdy nie skarżyła się ani słowem.
- Zostań z nami przez święta - co to za problem? Będzie miała całą rodzinę obok siebie. Dlaczego mamy we dwie snuć się z kąta w kąt w jej wielkim mieszkaniu na Górnym Manhattanie?
- Ally, razem z twoimi rodzicami uznaliśmy, że przyda ci się trochę odmiany i oddechu.
- Przecież wszystko gra - naprawdę zachowuję się poprawnie, dlaczego tak nagle chcą mnie odesłać na dwa tygodnie do Nowego Jorku? Nie chodzi o to, że nie chciałam jechać. Chciałam! Nawet bardzo! Tylko, że to nie jest takie proste. - Nie mogę, Sally.
- Dlaczego? - babcia zmarszczyła brwi. - Allyson?
- Nie mogę ci powiedzieć - poczułam, że oczy zachodzą mi łzami. - Przepraszam.
Pobiegłam do swojego pokoju i trzasnąwszy drzwiami, rzuciłam się na lóżko. Wszystko to, co starałam w sobie tłumić od tygodnia teraz znalazło ujście. Austin wyjeżdża. Wyjeżdża do Denver! Nie mogę jechać do Nowego Jorku! Muszę być tutaj, na miejscu. Co jeśli zechce się pożegnać? A jeśli jednak zostanie? Nie mogę znaleźć się tysiące mil od Miami. Nie mogę! Nie! Nie! Nie! Płacz przyniósł mi ulgę. Wcale nie uważałam, że zachowuję się żałośnie. Moja sąsiadka, Dominika twierdzi, że płacz jest oznaką tego, na czym nam najbardziej zależy. Coś w tym jest. Nie płaczesz przecież przez coś, co jest ci obojętne.
- Kochanie? - Sally ostrożnie zapukała.
- Zostaw mnie samą, proszę - krzyknęłam z głową w poduszce. Odetchnęłam z ulgą, gdy usłyszałam, że odchodzi. Nie chciałam pokazywać się w takim stanie. W dodatku wciąż nie miałam pojęcia, jak wytłumaczyć swój wybuch. Sally nie lubi Austina. Jestem pewna, że gdybym powiedziała prawdę, utraciłaby te ostatki sympatii do niego, jeśli jeszcze jakieś pozostały. Wiem, że nie odpuści, dopóki nie dowie się dlaczego płakałam i wiem, że jestem w ciemnej dupie. Dlaczego moje życie jest tak bardzo skomplikowane?
Może powiem, że dostałam jedynkę z matematyki? Nie. To da się sprawdzić w elektronicznym dzienniku.
A może powiem, że...
Nie wiem. Chyba, że jestem idiotką. To chociaż będzie prawda.
Jestem beznadziejna. Powinnam teraz padać na kolana przed Cass, żeby nie zabierała mi blondyna, a nie ryczeć w poduszkę.
- Koniec rozpaczy - usiadłam gwałtownie na łóżku. Nie będę więcej robić z siebie popychadła i ofiary losu!
Zerknęłam w lustro i bardzo nie spodobało mi się to, co zobaczyłam w odbiciu. Wyglądałam jak mops. W dodatku taki, który ostatni miesiąc spędził przywiązany do drzewa w lesie i teraz boi się, że ktoś go znów tam zaciągnie. Nie ma mowy! Muszę być jak lwica, która walczy o swoje! Jak dzika tygrysica, jak pantera, jak gepardzica, jak słonica walcząca o miejsce przy wodopoju! Nie, sorry. Teraz to mnie poniosło. Na dzikiej gepardzicy skończmy.
Wzięłam zimny prysznic i poczułam się o niebo lepiej. Strumień chłodnej wody pobudził mnie i ukoił zszargane nerwy. Przebrałam się w szare legginsy i bordowy, oversize'owy sweter. Włosy związałam w niedbały kok i poprawiłam makijaż. Najchętniej wróciłabym do łóżka, ale dzikiej tygrysicy to nie przystoi.
Sally siedziała w salonie i z uwagą przeglądała jakąś książkę-poradnik na temat ciąży. Wybacz, babciu, ale ty chyba jesteś już za stara na takie pisemka?
- Cześć - uśmiechnęłam się. - Przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie. To było głupie.
- Allyson, usiądź - Sally wbiła we mnie stalowe spojrzenie. Szykuje się kolejna poważna rozmowa. Westchnęłam, ale posłusznie usiadłam.
- Coś się stało? - zapytałam z niewinną minką.
- Powiedz prawdę, my już wszystko wiemy - Teraz nie musiałam udawać zdziwienia.
- Skąd? - nic więcej nie byłam w stanie wykrztusić. - Austin się wygadał?
- Lester was widział, do tego dodajmy twoje humorki i buzujące hormony - babcia wyliczała na palcach, a ja czułam, że oczy wychodzą mi z orbit. Co to ma wspólnego z wyjazdem Austina?
- Co? - czułam się ogłuszona. Nic nie rozumiałam.
- Allyson - babcia położyła mi dłoń na ramieniu i spojrzała mi prosto w oczy. - Pomożemy ci ze wszystkim. Nawet nie myśl o rzuceniu szkoły, wykształcenie jest bardzo ważne. Jeśli boisz się reakcji kolegów i koleżanek przeniesiesz się do mnie.
- Co? - powtórzyłam mało inteligentnie. Co się dzieje do cholery?
- Ally, skarbie, dziecko to nie koniec świata.
- Czyś ty na głowę upadła?! - zerwałam się z kanapy. - Jakie dziecko?!
- Twoje - Sally zmarszczyła brwi. - Zsumowaliśmy wszystkie fakty i wniosek był tylko jeden.
- Czekaj - przeanalizowałam jeszcze raz to, co przed chwilą miało miejsce. - Myślicie, że jestem w ciąży? Dlatego chcesz zabrać mnie stąd na święta?
Wybuchnęłam śmiechem. Próbowałam się uspokoić i wyjaśnić sytuację, ale im bardziej się starałam, tym mocniej zwijałam się ze śmiechu. Osunęłam się na kanapę i chichotałam jak wariatka. Babcia przyglądała mi się zdegustowana, ale widząc moją reakcję, chyba domyśliła się, że nie będzie prababcią. Powoli się uspokajałam, ale śmiech wciąż bulgotał we mnie i nadal trudno było mi mówić.
- Sally - zaczęłam, ale nie byłam w stanie kontynuować.
- Rozumiem, że nie jesteś w ciąży? - byłam w stanie tylko pokręcić głową. Głupawka mnie nie opuszczała.
- Zabiję tego idiotę, mojego syna - syknęła babcia, ale odetchnęła z ulgą. Po chwili zaczęła śmiać się razem ze mną. Zwijałyśmy się przez dobre piętnaście minut. W takim stanie zastała nas Kathy. Przyglądała nam się uważnie przez moment.
- Sally, dodałaś do sosu całą butelkę whiskey? - moja przyszła macocha zerkała na nas podejrzliwie.
- Mój syn to idiota! - zawołała ucieszona babcia.
- Okay - przeciągle odparła Kathy. Usiadła naprzeciwko nas.
- Nie jestem w ciąży - udało mi się zawołać między jednym "haha", a drugim.
- Mark był pewien, że to bzdura - Kathy zaśmiała się.
- Czekaj! Co? - zerwałam się z kanapy. - Czy cała rodzina została już poinformowana o mojej ciąży?
- Odkręcę to - Sally machnęła ręką. - Cały Lester, robi z igły widły.
Rozmawiałyśmy jeszcze przez moment. Już dawno nie czułam się w domu taka radosna i szczęśliwa. Szczerze mówiąc, już dawno nie czułam się tu jak w domu. Żartowałyśmy jak trzy zwariowane nastolatki. Okay, może i Kathy nie jest królową stylu, ale jest naprawdę w porządku. Bądź, co bądź, lepiej mieć macochę, z którą można się pośmiać i porozmawiać. Myliłam się co do niej. Co do wielu rzeczy i spraw się myliłam. I ludzi. Taki Austin. Zarzekałam się, że będę nienawidziła go po wsze czasy, a teraz co? Robię wszystko żeby został ze mną.
- O kurczę! - zerknęłam na zegar stojący na kominku. Wskazywał za trzy szósta. - Jestem spóźniona!
- Gdzie się wybierasz? - zapytała babcia. Może wciąż podejrzewała mnie o ukrywanie ciąży? Spokojnie, tam, dokąd idę nie czekają na mnie erotyczne fantazje i pokusy.
- Do Jose - nagle mnie olśniło. - Pokłóciłyśmy się o pierdołę, dlatego byłam dziś taka wzburzona. Muszę ją przeprosić.
- To dlaczego twierdzisz, że jesteś spóźniona? - Kathy, serio?! I ty przeciwko mnie?
- Godzina policyjna - zawołałam i wybiegłam. Wymyślę jakąś opowieść dla rodziny później. Eve mnie zabije! Wsunęłam trampki na stopy i tyle było mnie widać. Nie chcąc tracić czasu, przeskoczyłam przez płot i punkt szósta zapukałam do drzwi państwa Eveningów.
Otworzyła mi Tasha. Wkurzona Tasha. A może ona zawsze tak wygląda? Josh i Jose twierdzili, że to ulepszona wersja Eve i wierzyłam im. Unikałam jej jak ognia, nie wiedząc, do czego może być zdolna. Już samo jej spojrzenie wywoływało dreszcze. Jeśli ktoś potrafiłby dokonać morderstwa wzrokiem to tą osobą jest właśnie ta dziewczyna.
- Cześć - zdobyłam się na słaby uśmiech. - Przyszłam do Eve.
- Wejdź - mruknęła lodowato i przepuściła mnie. Czułam się jak owca prowadzona na rzeź. Nerwowo przełknęłam ślinę i rozejrzałam się.
- Na górze. Trzecie drzwi na prawo - Tasha nie zaszczyciła mnie spojrzeniem i zniknęła w kuchni. To było dziwne. Halo? Czy jesteśmy w ukrytej kamerze? Nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić, zgodnie z instrukcją weszłam po schodach. Okay. Trzecie drzwi po prawej stronie. To te. Chwila. A może to lewa? Z której strony mam serce? Z tej. Okay. Czyli to jest prawa. Zapukałam ostrożnie.
- Spóźniłaś się Dawson! - trafiłam. Odważnie weszłam do środka. Eve siedziała na parapecie wyłożonym poduszkami w kolorach fuksji i szarości. Wszystko było tu w tych dwóch barwach i musiałam przyznać, że wyglądało to świetnie. Po prawej stronie stało wielkie lóżko z baldachimem, po lewej toaletka w stylu vintage. W kącie ustawiono biurko, teraz całe zarzucone papierami. Nie przypuszczałam, że ktoś tak podły może mieć tak uroczy, przytulny pokój.
- Cześć - chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak niezręcznie.
- Będziesz tak stała? - blondynka podniosła się i przesiadła na łóżko. Poszłam za jej przykładem.
- No więc - zaczęłam, ale po chwili zamilkłam.
- Jezu, Dawson - Eve zniecierpliwiła się. - Zachowujesz się jak upośledzona. Od kiedy się mnie boisz?
- Nie boję się! - oburzyłam się.
- To przestań się jąkać!
- Wcale się nie jąkam - zająknęłam się. - No może trochę.
Zachichotałyśmy jednocześnie.
To było upiorne.
- No więc - zaczęła blondynka. - Myślałam trochę i mam pomysł.
- Tak? - zainteresowałam się.
- Jest jeden sprawdzony sposób, zachwalasz tę osobę, którą chcesz komuś obrzydzić.
- Nie rozumiem? - to brzmiało jak bełkot.
- Wygląda to tak, mamy naszych bohaterów, nazwijmy ich Maddie, Carol i Patric. Maddie jest dziewczyną, której chcesz się pozbyć. Mówisz: "hej, Patric, spójrz jakie piękne dłonie ma Maddie. Takie duże i silne. Jestem pewna, że poradziłaby sobie z otwarciem tego słoika." wiesz, chwalisz, ale to takie zatrute komplementy. A o tej drugiej osobie mówisz w kompletnie innym stylu, na przykład: "spójrz, jakie drobne dłonie ma Carol, jak dziecko. Popatrz jaka jest bezradna, bla, bla, bla." I tak co jakiś czas. Dawkujesz swoje rewelacje po odrobinie. Rozumiesz? Przedstawiasz je w dwóch perspektywach. Jedną, jako tę delikatną i bezbronną, a drugą, jako jej całkowite zaprzeczenie. Nie ma faceta, który po czymś takim nie zmieniłby zdania.
- Żartujesz sobie? - ciężko było mi pojąć, że to może się udać. To brzmiało jak kompletne wariactwo.
- Dawson, jestem mistrzem w tej sztuce - Eve spojrzała na mnie z pogardą.
- Nie wątpię - mruknęłam.
- Zamknij się - warknęła blondynka. - A teraz powtórz, co powiedziałam.
- Że jesteś mistrzem w - Henrietta przerwała mi zniecierpliwiona.
- To, co mówiłam o komplementowaniu!
Próbowałam powtórzyć słowa Eve, ale zaplątałam się. Może dla niej to było banalne, ale dla mnie to czarna magia. Nie znam się na takich zagrywkach.
- Och, jesteś beznadziejna! - dziewczyna zakryła sobie twarz poduszką. - Chodź! Idziemy na lekcję w terenie!
- Jak to? - zdziwiłam się. - Będziemy podchodziły do obcych ludzi?
Eve tylko przewróciła oczami i uśmiechnęła się najbardziej złowieszczym uśmiechem, jaki w życiu widziałam.
- Idziesz? - zapytała.
Co miałam do stracenia? Nic. Wzruszyłam ramionami i zgodziłam się. To będzie ciekawe doświadczenie! Nie wiem, co planuje ta dziewczyna. ale to nic dobrego. Nie ufam jej! Wiem jedno - nie dam się wciągnąć w żadne gierki. Henrietta jest zbyt miła, to podejrzane. Wszystkie dobre moce, miejcie mnie w swojej opiece!


_______________________________

W końcu! Męczyłam się z edycją tego tekstu bardziej, niż ze znalezieniem butów w moim rozmiarze. Wiem, że rozdział to jedna wielka tradża, ale kolejny będzie o niebo lepszy. I promise. Zostawiam Was z tym czymś i zmykam do łoża.
Ps. Martynu, jesteś wielka! <3
Ps2. Nie, Eve nie przechodzi do obozu Ally.
Ps3. Przeczytałam wszystkie Wasze pytania, jutro, a raczej dziś, tylko o normalnej porze, umieszczę je w odpowiedniej zakładce wraz z odpowiedziami.

wasza m.






niedziela, 19 października 2014

"Życie nigdy nie jest proste..."



26 listopada

Reflektory. Dwa oślepiające światła. Stałam na środku drogi i przyglądałam się pędzącemu w moją stronę samochodowi. Nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu. Po prostu stałam tam i przez zasłonę łez spoglądałam na zbliżające się z zatrważającą szybkością światła. Wszystko trwało sekundę, może dwie, choć miałam wrażenie, że minęło kilka godzin. Zawsze sądziłam, że to, co mówią o zwolnionym tempie i całym życiu przelatującym przed oczami to tylko bzdura. Jeden z wymysłów reżyserów tanich romansideł i dramatów. Dziś przekonałam się, że to prawda.
- Nie chcę umierać - pomyślałam i zamknęłam oczy czekając na uderzenie. Jak tchórz. Przywołałam obraz Austina. Jeśli śmierć ma jego twarz wcale nie jest taka zła.
Kolejny pisk hamulców. Jeden, dwa, trzy, szybciej! Na co czekasz?! Coś było nie tak. Uderzenie nie nadchodziło. Ostrożnie otworzyłam oczy, bojąc się, że to jakiś podstęp. A może już umarłam?
- Co ty u diabła wyprawiasz?! - usłyszałam wrzask tuż nad moją głową. Odważyłam się otworzyć szerzej oczy.
- Umarłam? - zapytałam. Całkiem bezsensu, bo kątem oka zauważyłam ślady opon na asfalcie i samochód zaparkowany pod dziwnym kątem w pobliskim ogródku. Najwyraźniej kierowca w ostatniej chwili zdążył zahamować i skręcić. O włos od tragedii. Jezu, Ally, o włos od śmierci! Twojej śmierci! Mojej! Zakręciło mi się w głowie. Odruchowo złapałam za rękę stojącego obok chłopaka. Wciąż nie zdążyłam mu się przyjrzeć. Słyszałam tylko, że ma młody, przyjemny głos, choć brzmi w nim wściekłość i zdenerwowanie.
- Jesteś cała? - zapytał z troską i ostrożnie podprowadził mnie do krawężnika. Delikatnie posadził mnie na trawie, wpierw położywszy na niej swoją kurtkę. - Hej, wszystko okay?
Okay? Myślami wróciłam do rozmowy, która mnie wypchnęła na tę drogę. Austin wyjeżdża. Opuszcza mnie. Czy jest okay?
- Nie - szepnęłam, ale po chwili dotarł do mnie sens pytania nieznajomego. - To znaczy tak.
Spoglądał na mnie zmartwiony.
- Fizycznie tak - wyjaśniłam i choć bardzo się starałam, nie udało mi się zapanować nad sobą. Ukryłam twarz w dłoniach i rozpłakałam się.
- Hej, hej, dziewczyno - chłopak oderwał moje dłonie od twarzy, bardzo ostrożnie, by nie uszkodzić gipsu.
- Przepraszam - zaszlochałam. Nieznajomy siedział tuż obok i przyglądał mi się zaciekawiony. Mógł mieć dwadzieścia kilka lat. Zerknęłam na jego włosy. Mój boże, jakże przypominały odcieniem włosy Austina! Ile bym dała, żeby to właśnie on teraz był obok mnie.
- Co się stało? - zapytał nieznajomy.
- Nic - mruknęłam i wierzchem dłoni zaczęłam ocierać łzy. Bogu niech będą dzięki za wodoodporne kosmetyki! Nawet nie chcę sobie wyobrażać jak przerażająco mógłby wyglądać mój rozmazany makijaż.
- Rozumiem, że wbieganie pod rozpędzone auta to twoje hobby? - uprzejmie zapytał chłopak.
- Ta - parsknęłam. Spojrzałam na niego, okay, wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale poczułam się jak w domu. Z jego oczu emanowała dobroć i chęć pomocy, a pierwsze słowa, jakie przychodziły mi na myśl, kiedy na niego spoglądałam to "poczucie bezpieczeństwa". Widziałam tego kolesia po raz pierwszy w życiu, a miałam ochotę wypłakać mu się w rękaw i zwierzyć ze wszystkiego, co mnie gnębi i boli. To było szalone!
- Zrobiłam coś głupiego - zaczęłam. Prawdopodobnie nie zobaczę tego blondyna już nigdy, łatwiej wyrzucić z siebie wszystkie problemy przy kimś, kto cię nie zna. Kto nie ma prawa cię ocenić. - Siostra mojego chłopaka powiedziała mi coś w tajemnicy, a ja podczas kłótni użyłam tego, jako oskarżenia. Przed chwilą dowiedziałam się, że się przeprowadzają na drugi koniec kraju. Jestem pewna, że to z powodu mojego zbyt długiego języka. Nie wiem co mam zrobić. Nie przeżyję kolejnego rozczarowania. Przecież wszystko zaczęło się tak dobrze układać! W domu i w ogóle! Nawet Kika wyszła ze szpitala! Nie rozumiem dlaczego on nie chce walczyć o nasz związek! Deuce wraca z Australii, bo nie chce opuszczać Trish. A Austin nawet nie chce słyszeć o szkole z internetem ani o pozostaniu w Miami. Nie rozumiem tego! Ja wiem, że jestem okropna, upierdliwa, złośliwa i wściekam się na cały świat. Wiem, że trudno ze mną wytrzymać, ale... Ja nie rozumiem, nie rozumiem! Jeśli się kogoś kocha to się o tę osobę walczy, a nie zabiera tyłek i wyjeżdża!
Wykrzyczenie tego przyniosło mi ulgę. Nie miało znaczenia, że mój towarzysz nie pojmuje nawet jednej dziesiątej. Poczułam się lepiej. Minimalnie lepiej, ale jednak.
- A ty? - zapytał blondyn.
- Co ja? - zmarszczyłam brwi, próbując pojąć jego tok myślenia.
- Co z tym zrobisz?
- A co ja mogę? Mam walczyć z wiatrakami? - zacytowałam Trish. Mój boże, jakże dobrze rozumiałam jej rozpacz, gdy dowiedziała się o przeprowadzce Deuce'a do Australii.
- Jeśli się kogoś kocha to się o tę osobę walczy - chłopak powtórzył moje słowa.
- Nie zatrzymam go na siłę - zwiesiłam głowę.
- Spróbuj.
- A jeśli to nic nie zmieni? Jeśli mimo to wyjedzie? - wciąż miałam wątpliwości. Tylko szaleniec uwierzyłby, że Cassidy zmieni decyzję, a wiedziałam, że Austin zrezygnuje ze swojego życia i pojedzie z nią nawet na Alaskę.
- Wtedy chociaż będziesz miała pewność, że spróbowałaś i zrobiłaś wszystko żeby tu został.
To brzmiało rozsądnie. Nic nie tracę próbując. Co więcej, będę miała psychiczny komfort i nie będę się katowała myślami "co by było gdyby?" Bądź, co bądź, ten blondyn pewnie przeżył niejedno i chyba wie o czym mówi.
- Dzięki - uśmiechnęłam się po raz pierwszy od czasu rozmowy z Austinem.
- Obiecujesz, że się nie poddasz? - chłopak spojrzał na mnie uważnie.
- Tak, obiecuję - pokiwałam głową.
- Pamiętaj, że ucieczka i rezygnacja to żadne rozwiązanie.
- Mylisz się - zaprzeczyłam. - To łatwe rozwiązanie.
- Tylko pozornie. To przed czym uciekasz zawsze cię dogoni - ból w głosie blondyna uświadomił mnie, że to nie jest zwyczajną rada. Opowiadał o czymś, co dobrze zna.
- On cierpi - pomyślałam. - Niewyobrażalnie cierpi.
Uścisnęłam jego dłoń. W odpowiedzi posłał mi zdumione, ale pełne wdzięczności spojrzenie. Niezwykła mieszanka.
- Opowiesz mi? - kiedy milczał dodałam - Wątpliwe, żebyśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkali.
- Masz wystarczająco dużo swoich zmartwień, nie będę ci dorzucał moich.
- Hej, ja nie miałam takich obiekcji - oburzyłam się. - Chyba nie jesteś gwałcicielem-mordercą?
Przez jego twarz przemknął grymas bólu.
- Jesteś? - zapytałam niepewnie i mimowolnie odsunęłam się od niego.
- Nie jestem - wywrócił oczami starając się oderwać od swoich myśli. Jestem pewna, że mrocznych i ponurych. - Ktoś, kogo bardzo kocham został skrzywdzony. To moja wina. Gdybym wtedy pojechał sam...
Zamilkł. Chciałam jakoś go pocieszyć, pomóc mu. I to nie dlatego, że on pomógł mnie. Nie, nie. Było w nim coś takiego, co poruszało wszystkie dobre zakamarki mojej duszy. Ktoś, kto ma takie dobre oczy nie powinien tak cierpieć.
- Nie wiem co się stało - zaczęłam ostrożnie - ale jestem pewna, że ta osoba tak nie myśli. Ona cię nie oskarża.
- Nie wiesz tego - wyszeptał.
- A ty wiesz? - odpowiedziałam pytaniem.
- Nie - zaprzeczył. - Nie chcę tego wiedzieć. Nie chcę zobaczyć w jej oczach wyrzutu. Nie zniósłbym codziennego spoglądania na nią i obserwowania, jak cierpi.
- Po prostu ją zostawiłeś? - wyczuwałam za tym jakąś tragiczną historię. Może miłosną? Wyraźnie było widać, że ta dziewczyna, bo słowa blondyna potwierdziły płeć, jest dla niego bardzo ważna.
- Tak jest lepiej.
- Dla kogo? - faceci. Nigdy niczego nie pojmują. - Na pewno nie dla niej. Sam mówisz, że ktoś ją skrzywdził, a ty zamiast być przy niej, wspierać ją i pomagać w powrocie do równowagi po prostu ją zostawiłeś - zabrzmiało to ostrzej niż zamierzałam, ale miałam już po dziurki w nosie facetów uciekających przed odpowiedzialnością, miłością i problemami.
- Nie rozumiesz - wyglądał jak zbity pies. - To co się stało, to...
Urwał zdanie i zatopił się w myślach. Może szukał odpowiednich słów? Może pogrążył się we wspomnieniach?
- Słuchaj, nie mam prawa cię oceniać ani się wymądrzać, bo nie wiem co się stało, ani nie wiem co zrobiłeś, ale wiem jedno - jeśli dziewczyna kogoś kocha to choćby cały świat się jej zapadł, choćby spotkało ją coś tak okropnego, że aż trudno sobie coś takiego wyobrazić to wszystkie te rzeczy przestają mieć znaczenie przy ludziach, których kocha. Gwarantuję ci, że to twoje odejście zabolało ją najmocniej. Jeśli jest coś, co wiem na pewno to to, że ona za tobą tęskni i cię potrzebuje.
Chłopak wciąż milczał. Kiedy prosiłam, żeby mi się zwierzył, nie chciałam przywoływać wspomnień przez które tak cierpi.
- Słuchaj, pomogłeś mi, wysłuchałeś mnie i rozjaśniłeś mi w głowie - złapałam go za rękę. - Pozwól mi pomóc tobie.
- Jesteś uroczą i słodką dziewczyną - odezwał się po chwili - Nie zasługujesz na to, żeby taki wrak ciągnął cię na dno.
- To bzdura! - oburzyłam się. - Jesteś dobry i wrażliwy, i masz w oczach dobro. Masz w sobie dobro. Nie zaprzeczaj! Nie mów też, że cię nie znam. Fakt, nie znamy się, ale takie rzeczy się wie. To się czuje.
- Jesteś naiwna - przecząco pokręcił głową.
- Jestem Ally - uśmiechnęłam się. Nieznajomy przez chwilę przyglądał mi się. Widziałam, że kąciki jego warg drżą od prób powstrzymania śmiechu. W końcu się poddał. Wybuchnął śmiechem, choć pobrzmiewały w nim gorzkie nuty.
- Dave - przedstawił się.
- Dziękuję, że mnie nie przejechałeś - zachichotałam. Teraz, gdy emocje i napięcie się ulotniły, mogłam już z tego żartować. Może to dość infantylne, ale staram się skupić na pozytywach. Po co myśleć o tym, że prawie umarłam? Na to przyjdzie czas. Kiedy położę się do łóżka i wszystko do mnie dotrze, tak, wtedy będę to przeżywać i rozważać. Teraz myślałam tylko o tym, że w tych niezwykłych okolicznościach poznałam kogoś, kto nie zasługiwał na to, co go spotkało. Czułam całą sobą, że muszę mu jakoś pomóc. Podświadomość mi podpowiadała, że blondyn niepotrzebnie się katuje. Odnosiłam wrażenie,  że Dave bierze na siebie winę za to, cokolwiek to było, co się stało, bo w ten sposób próbuje zagłuszyć wyrzuty sumienia, że zostawił tę dziewczynę i uciekł. To takie typowe - wmawiasz sobie, że jesteś okropny i zły, i najgorszy, i w ogóle to powinni wywieźć cię na taczce gnoju gdzieś daleko*, ale prawda wygląda inaczej. Boisz się stawić czoła problemom. Ucieczka jest łatwiejsza. Ale tylko na moment. Dave ma rację - to przed czym uciekasz zawsze cię dogoni. Zawsze. Bo choćbyś stawał na głowie, nie uciekniesz od swoich myśli. Gdziekolwiek się znajdziesz, zawsze przemieszczą się z tobą.
- Obiecałam ci, że spróbuję zatrzymać Austina w Miami - zaczęłam. Chłopak spojrzał na mnie zaciekawiony. - Teraz ty mi coś obiecaj.
- Ally to nie jest takie proste - blondyn wyprzedził mnie.
- Życie nigdy nie jest proste - wymądrzyłam się. - Dave, obiecaj mi, że zmierzysz się z przeszłością i porozmawiasz z tą dziewczyną. Nie dziś, nie jutro, nawet nie za tydzień. Wtedy, kiedy będziesz gotowy. Obiecaj mi to.
Mój towarzysz milczał przez chwilę. W końcu odpowiedź nadeszła, ale tak cichutka, że bardziej się domyśliłam jego słów, niż je usłyszałam.
- Obiecuję.
Siedzieliśmy w ciszy jeszcze przez moment. Może to wydawać się dziwne, ale cieszyłam  się, że znalazłam się na tej drodze przed tym rozpędzonym autem. Poznanie Dave'a, jego cierpienie - to pomogło mi spojrzeć z innej perspektywy na to, co działo się w moim życiu. Może i Austin chciał mnie opuścić, ale ja nie zamierzałam się na to godzić. Nawet jeśli niczego nie zmienię, muszę spróbować. Może Austin się poddał, ale ja będę silna za nas oboje. Nie dam się tak po prostu spławić. Patrząc na Dave'a widziałam żywy przykład tego, jak może skończyć ktoś, kto się poddał i odpuścił. Wybacz, Austin, nie zamierzam obudzić się pewnego dnia i zdać sobie sprawę,  że jestem zgorzkniałym, nieszczęśliwym człowiekiem. Mam zamiar być niewyobrażalnie szczęśliwa, nawet gdybym po to szczęście miała jechać czołgiem z naładowaną bazuką na ramieniu.
- Muszę już iść - podniosłam się niechętnie,  bo nawet milczenie w towarzystwie blondyna działało na mnie kreatywnie i dopingująco. Są tacy ludzie przy których dobrze się milczy i zdecydowanie Dave do nich należał. Milczenie to najpiękniejsza forma rozmowy. Wychodzą z ciebie wibracje i wszystkie te rzeczy, których nie potrafisz opowiedzieć. Żeby milczenie stało się dialogiem potrzeba odpowiedniego słuchacza. Kogoś, kto potrafi zrozumieć ciszę. Nie ma w niej nic krępującego. Jest piękna i budująca. Taka cisza jest możliwa tylko między ludźmi, którzy nadają na tych samych falach. - Pewnie rodzina mnie szuka.
- Podrzucić cię? - Dave poszedł za moim przykładem. Otrzepał kurtkę z trawy i podrzucał w dłoni kluczyki samochodowe.
- Dziękuję - zaprzeczyłam ruchem głowy. - Mieszkam za rogiem.
- Miło było cię poznać - chłopak uśmiechnął się. - Jesteś wyjątkowa. Pamiętaj o tym.
Pożegnaliśmy się. Chłopak ruszył w stronę auta, a ja zaczęłam, tym razem idąc po chodniku, kierować się w stronę domu.
- Dave! - zawołałam. Blondyn odwrócił się. - Gdybyś potrzebował się wygadać, pomilczeć czy coś, mieszkam w tym białym domu za zakrętem.
- Rodzice ci nie mówili żeby nie podawać adresu nieznajomym? - zachichotał Dave.
- Wiesz, tato myślał, że mama mnie uświadomiła, mama, że ojczym, a ojczym, że macocha - zaśmiałam się.
- Jezu - chłopak złapał się za głowę. - Serio?
- Plus rodzeństwo z każdej strony - mina blondyna była bezcenna. Wyglądał jak neandertalczyk, który zobaczył samolot. - Spokojnie, do drużyny futbolowej jeszcze trochę nas brakuje.
Pomachałam mu i w wyśmienitym nastroju poszłam do domu. W kuchni szybko poprawiłam makijaż i włosy. Okay, nie było najgorzej, choć ślepy by zauważył, że płakałam. Nie chciałam tłumaczyć się rodzinie, tym bardziej po tym, co widział tato. Jestem pewna, że Jack spuściłby Austinowi łomot za zostawienie mnie. Prześlizgnęłam się na górę i w łazience przemyłam oczy płynem. Powtórnie nałożyłam tusz i zeszłam na dół dalej celebrować szczęście taty...

- Austin, musimy porozmawiać - kolejny raz w tym tygodniu użyłam tych samych słów. Dogoniłam chłopaka w drodze na przystanek autobusowy i z miną "nie akceptuję odmowy" zastąpiłam mu drogę. Nie dałam mu żadnej szansy odpowiedzieć. Od razu przeszłam do ataku. W nocy dokładnie sobie wszystko przemyślałam.
- Możesz myśleć, że powiedziałeś już wszystko,  co chciałeś powiedzieć, ale ja nie usłyszałam wszystkiego, co chciałam usłyszeć. Należą mi się wyjaśnienia.
Uff. Wyrzuciłam to z siebie na jednym oddechu. Austin przyglądał mi się rozbawiony.
- Skończyłaś?
- Tak. Chyba - zmarszczyłam brwi. Najpierw mnie zostawia, a teraz jeszcze się ze mnie naśmiewa? Kretyn.
- Co chciałabyś wiedzieć? - usiedliśmy na murku.  Do przyjazdu autobusu zostało dziesięć minut.
- Kiedy wyjeżdżacie?
- Przed Bożym Narodzeniem. Zaraz po premierze musicalu.
Okay, mamy jeszcze trochę czasu.
- Dlaczego tak nagle? To przeze mnie, tak?
- Ally nie bierz wszystkiego tak osobiście - nie zaprzeczył.
- Czyli mam rację - zwiesiłam głowę. - Wszystko przez ten mój za długi język.
- Hej, nie mów tak - chłopak mnie przytulił. Wcale nie zachowywał się jak ktoś, kto wczoraj kazał mi spieprzać ze swojego życia. No dobrze, może użył innych słów, ale sens był taki sam.
- Ale go prawda! Gdybym milczała zostałbyś tutaj. Ze mną!
- Przepraszam za wczoraj - blondyn pocałował moje włosy. - Byłem wściekły.
Powstrzymałam się od komentarza na temat tego, że gdyby nie szybka reakcja Dave'a, mógłby odwiedzać mnie na cmentarzu. Nie miałam zamiaru go dołować.
- Austin - spojrzałam mu w oczy. - Nie mów nikomu o wyjeździe. Na razie. Dobrze?
- Nawet Dezowi i Trish? - zdziwił się chłopak. Pokiwałam głową.
- Daj mi ten miesiąc. Niech on będzie tylko nasz. Bez współczujących spojrzeń i komentarzy. Bez litości i niezręczności. Tylko my i to, co nas łączy.
- Wściekną się, jeśli wyjadę bez słowa - Austin jest czasami taki irytujący.
- Wytłumaczę im wszystko. Proszę. Zrobisz to dla mnie?
- Przecież wiesz, że tak - przytulił mnie. - Zrobiłbym dla ciebie wszystko.
- Wcale nie - pomyślałam. - Nie zostałbyś dla mnie tutaj. Nie zostawiłbyś dla mnie siostry. Ale to nie szkodzi. Po prostu mnie kochaj, to mi wystarczy. A o resztę zatroszczę się sama. Nie pozwolę żeby ktokolwiek podejmował za mnie decyzje. Nie przypominam sobie, żebym godziła się na rolę porzuconej nastolatki. Cassidy może zabierać manatki i wyjeżdżać, ale nie odbierze mi ciebie. Nie, nie, nie.
- O czym myślisz? - głos blondyna wyrwał mnie z zamyślenia.
O tym, że nie pozwolę ci odejść.
- Tata i Kathy biorą ślub w styczniu - wolałam nie wtajemniczać chłopaka w moje myśli.
- Serio? Jak to znosisz?
- Jest okay - Austin uniósł brew. - Naprawdę. Tato mógł trafić gorzej. Skoro jest szczęśliwy to ja też. Nie mogę odbierać mu prawa do miłości tylko dlatego, że jest moim ojcem.
- Skąd ta zmiana? - jeszcze kilka dni temu narzekałam na Kathy, jej dziecko, ojca i całą moją rodzinę.
- Ludzi spotykają gorsze rzeczy niż macocha bez gustu - wzruszyłam ramionami. Chciałam opowiedzieć Austinowi o chłopaku, którego wczoraj poznałam, ale nie wiedziałam jak zacząć, żeby przemilczeć moment wypadku. Swoją drogą, ciekawe co Dave teraz robi i czy go jeszcze zobaczę. Chciałam się dowiedzieć, czy wszystko u niego się ułoży. Życzyłam mu tego z całego serca.
- Ziemia do Ally! - Austin pomachał mi dłonią przed oczami. Spojrzałam na niego zaskoczona. - Gdzie odfrunęłaś?
- Wiesz, spotkałam ostatnio bardzo nieszczęśliwego człowieka - zaczęłam z wahaniem. - Byłam bardzo smutna, a on mi pomógł. Nie mogę przestać myśleć o tym, że ja nie byłam w stanie pomóc jemu. Bardzo mnie to męczy.
- Kochanie, nie zbawisz całego świata - blondyn wywrócił oczami. Autobus wtoczył się na przystanek. Ustawiliśmy się w kolejce do drzwi.
- Pomarzyć zawsze można - mruknęłam. Wcale nie chcę zbawiać świata. Jest zły, niesprawiedliwy, okrutny i wcale nie zasługuje na zbawienie. Chcę po prostu pomóc komuś, kto tej pomocy potrzebuje.
- Austin, co byś zrobił gdybym umarła? - zapytałam nim zdążyłam ugryźć się w język. Zajęliśmy miejsce na pierwszym od końca fotelu po lewej stronie pojazdu.
- Co ci znowu strzeliło do głowy? - chłopak zmarszczył brwi.
- Pytam czysto teoretycznie, jak byś zareagował na wiadomość, że potrącił mnie samochód? - drążyłam. Trudno. Zaczęłam, więc teraz muszę w to dalej brnąć.
- Ally, zwariowałaś? - blondyn sprawdził czy nie mam gorączki. - Co to za pytania?
- No wiesz Romeo zabił się po śmierci Julii, Heathcliff mścił się na całym świecie po śmierci Cathy** - chłopak był coraz bardziej zdegustowany.
- Naprawdę chcesz wiedzieć, co bym zrobił gdybyś umarła? - coś w głosie Austina podpowiadało mi, że wcale tego nie chcę.
- Wiesz co? Wycofuję pytanie - odnosiłam wrażenie, że jego odpowiedź mogłaby mi się nie spodobać.
- Nie, dlaczego? To ciekawa kwestia - blondyn pochylił się ku mojej twarzy - Gdybyś umarła, odnalazłbym cię w każdym piekle, do którego byś trafiła i skopałbym ci tyłek za to, że mnie zostawiłaś.
Wybuchnęłam śmiechem. Zmierzwiłam dłonią włosy chłopaka, odpowiedział mi pocałunkiem,
- Austin, co z nami będzie? - zapytałam, kiedy oderwał swoje usta od moich. Spoważniał. Wiedziałam, że to dla niego trudna i ciężka sytuacja. Z jednej strony byłam ja i jeśli choć połowa z tego, co mówił na temat swoich uczuć do mnie była prawdą, kochał mnie i chciał być ze mną, z drugiej strony była rodzina, Cassidy - jego ukochana siostrzyczka, którą opiekował się, mimo, że to ona była starsza i o wiele bardziej doświadczona przez los.
A ja kazałam mu wybierać. To było podłe z mojej strony. Jak ja bym postąpiła, gdyby ktoś kazał mi opuścić rodzinę? Może i są dziwni, zakręceni i niewyobrażalnie irytujący, ale przecież to moja rodzina. Jestem ich częścią.
- Nie wiem, Ally - szepnął chłopak.
Miałam jeszcze jedno wyjście, choć szanse powodzenia były zerowe. Nadzieja, że to się uda jest nadzieją szaleńców...
Jest tylko jeden sposób, żeby zatrzymać Austina w Miami - muszę sprawić, żeby Cassidy zmieniła zdanie.
Cassidy.
Ona mnie nienawidzi.
Nienawidzi mnie.
Nie ma szans żeby zgodziła się chociaż ze mną porozmawiać.
To się nie uda.
Na co jeszcze czekam?
Przecież jestem Ally Dawson - specjalistka od zadań niemożliwych i przegranych spraw.

* Odsyłam do "Chłopów" Reymonta.
** "Wichrowe Wzgórza" - uwielbiam <3


______________________________

Uff, blogspot najwyraźniej nie chciał, żeby ten rozdział się ukazał - podczas edycji cztery razy usunęło mi połowę tekstu, a ja nienawidzę pisać drugi raz czegoś, co już napisałam dobrze. Mega sfrustrowana i wściekła pożegnałam blogspot kulturalnym "fuck you" i poszłam spać.
W końcu się udało skończyć edycję, w bólach, ale jednak.
Spokojnie, Dziewczyny, nie mam aż tak złego serduszka, żeby pogrążyć Ally w smutku i żałobie przed opowiadaniowym Bożym Narodzeniem. Ale niech Was nie zmylą kolejne sielankowe rozdziały. Czaję się i czekam z czymś, co sprawi, że, cytując klasyka, laczki Wam pospadają z nóg. :)

Ps. W jednym z komentarzy ktoś zapytał, czy zagram w 10 pytań, śmiało, pytajcie o co tylko chcecie. Odpowiem w miarę możliwości.
Ps 2. Wybaczcie wszelkie błedy i literówki, pisałam to na dwóch telefonach i laptopie, więc ciekawie było.
Ps 3. Wielkie dzięki, że jesteście i wciąż to czytacie!
Kocham Was!


wasza m.


sobota, 18 października 2014

"Jestem tylko niepewnym siebie człowiekiem..."



25 listopada

- Chyba zwariowałaś! - w głosie Austina pobrzmiewała mieszanka zaskoczenia, złości i niedowierzania.
- A co? Nie podoba ci się? - zapytałam niewinnym tonem. Krygowałam się przed lustrem w nowej sukience, którą kupiłam podczas sklepowego maratonu z Trish, CeCe i Rocky. Uległam namowom dziewczyn, które twierdziły, że koniecznie muszę wziąć tę kieckę, choć kompletnie nie była w moim stylu. Pomyślałam, co mi tam, raz się żyje i tym sposobem, dziś wbiłam się w granatową, baaaardzo dopasowaną kreację, która kończyła się przed kolanem.
- Podoba - mruknął blondyn. - Aż za bardzo.
Wciąż nie dokończyliśmy poniedziałkowej rozmowy na temat przerwy w naszym związku. Właściwie to nie wiedziałam, czy wciąż jesteśmy razem, czy nie, ale nie zamierzałam dociekać. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i to mi wystarczało. Chłopak w końcu przestał zgrywać obrażonego księcia i przyjął moją pomoc w hiszpańskim. Dziś także udzielałam mu korepetycji. Zostawiłam go z ćwiczeniami, a sama pobiegłam do łazienki, szykować się na imprezę rodzinną. Dziewczyny miały rację - ta kiecka była wprost stworzona dla mnie. Spojrzenie, jakim obrzucił mnie Austin, gdy weszłam do pokoju utwierdziło mnie w tym.
- Nie ma mowy żebyś tak wyszła z domu! - oburzył się chłopak. Wstał z łóżka i podszedł do mnie.
- Nie zamierzam wychodzić - zachichotałam. - Impreza przychodzi do mnie.
- Ally, wyglądasz cudownie - szepnął blondyn wprost w moje włosy.
- Mhm - zamruczałam, czując w pasie dwie silne dłonie.
- Nie wypuszczę cię z tego pokoju w tym stroju - Austin pocałował mnie w zagłębienie między łopatkami. - Jeszcze ktoś mi cię ukradnie.
- To chodź ze mną - szepnęłam. Było mi tak dobrze. Odwróciłam się i spojrzałam blondynowi głęboko w oczy. - Chodź ze mną.
- Nie powinienem. To impreza rodzinna - chłopak bawił się lokiem, który wysunął się z kunsztownej konstrukcji, jaką stworzyłam na głowie. - Pójdę już.
- Mhm - Austin wcale nie zwalniał uścisku, co więcej odnosiłam wrażenie, że obejmował mnie coraz mocniej. Ostrożnie przysunęłam się bliżej. Znów to robiliśmy - nasze czyny przeczyły naszym słowom. - Idź, idź.
- To idę - szepnął chłopak, ale zamiast tego przywarł wargami do moich ust. Pocałunek, wpierw delikatny po chwili stał się coraz bardziej namiętny, wręcz brutalny. Nie protestowałam, kiedy Austin popchnął mnie na łóżko. Zatopiłam sprawną dłoń w czuprynie blondyna, kiedy jego wargi zaczęły przesuwać się coraz niżej, a jego dłonie błądziły po moich udach.
- Ally - Austin podniósł głowę, próbując coś powiedzieć, ale przerwałam mu, gwałtownie się przekręcając. Nim zdążył zareagować, leżałam na nim i zdusiłam jego słowa pocałunkiem. Poczułam, że się uśmiecha i mimowolnie zachichotałam.
- Ally, gdzie mamy porcelanową zastawę? - tato zapukał do drzwi, jednak nie czekając na zaproszenie, od razu wszedł do środka. Wrzasnęłam i zsunęłam się z Austina, niestety, w pośpiechu źle oszacowałam odległość i z hukiem upadłam wprost na podłogę. Przerażona zerkałam na Austina, czując, że na moja twarz oblewa się rumieńcem.
- To ja już pójdę - mruknął blondyn, zapewne mając w pamięci wieczór po halloweenowym balu. Nie czekając na jakąkolwiek reakcję z naszej strony, szybko pozbierał swoje rzeczy i wyszedł. Szczęściarz. Najchętniej zostałabym na tej podłodze, albo wczołgała się pod łóżko. Albo teleportowała się do jakiegoś innego wymiaru.
- Zastawa jest w spiżarni, na dolnej półce - podniosłam się i poprawiłam sukienkę. Czułam, że zaraz spalę się ze wstydu. Nerwowo przygryzłam wargę i zawstydzona spojrzałam na tatę. Dla niego to również nie była prosta sytuacja. Spoglądał na swoje buty, jakgdyby były ze szczerego złota.
- Tato, to co widziałeś - zaczęłam, jednak po chwili zamilkłam, nie mając pojęcia co mogę powiedzieć.
- Powinienem był poczekać na zaproszenie - w głosie taty słychać było niepewność.
- Tak - zgodziłam się. - Powinieneś.
- Ally, czy wy - twarz taty kolorem przypominała dorodnego buraka. Moja także. Gdyby ta sytuacja nie była taka żenująca, roześmiałabym się. - To znaczy... Jesteś jeszcze taka młoda. Ja wiem, że jesteś odpowiedzialna i... Chciałem powiedzieć, że... Hm.
Tato zaplątał się. Jestem pewna, że wewnętrznie żałował rozpoczęcia tej rozmowy.
- Nie, tato. Nie martw się. Jedno dziecko w rodzinie wystarczy nam na najbliższe kilkanaście lat - przerwałam mu. Widziałam, jaką ulgę sprawiły mu te słowa. Cóż, rola dziadka to niekoniecznie coś, o czym marzy facet, który za kilka miesięcy zostanie ojcem.
- Ten chłopak - ojciec usiadł na łóżku, a ja poszłam za jego przykładem.
- Austin - odruchowo go poprawiłam. - Ma na imię Austin.
-Ten Austin - tata przez moment zastawiał się nad czymś. - Jest dla ciebie ważny, prawda?
Nie, tato, pozwalam się macać po tyłku każdemu facetowi.
- Bardzo ważny - szepnęłam nieśmiało.
Tato przez moment siedział w milczeniu, zapewne rozważał sytuację.
- Obiecaj mi, że nie zrobisz pochopnie żadnego głupstwa.
Takiego jak ty i Kathy? Spokojnie, tato, dokładnie wiem jak działają i do czego służą środki antykoncepcyjne - pomyślałam, ale wolałam nie wywoływać awantury tuż przed imprezą.
- Obiecuję - pokiwałam głową i uśmiechnęłam się. Ojciec odwzajemnił uśmiech i poklepał mnie po ramieniu. Chyba chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zrezygnował. Na szczęście. Miałam nadzieję, że ominie mnie rozmowa o tym, że bociany nie przynoszą dzieci, ani nie znajduje się ich w kapuście.
- Szykuj się, maluszku, zaraz będą goście.
Kiedy zostałam sama rzuciłam się na łóżko i zakryłam twarz poduszką. Emocje zaczęły ze mnie opadać i musiałam wszystko przemyśleć. Austin, tata - za dużo wrażeń jak na jeden raz. A przecież to jeszcze nie koniec. Impreza rodzina. Chryste Panie! To dopiero będzie ciekawe! Babcia Sally, tato z Kathy, mama z Markiem i moim rodzeństwem oraz ciocia Kristina z rodziną. To nie może dobrze się skończyć! To nie ma prawa dobrze się skończyć!
- Myśl pozytywnie - mruknęłam i spojrzałam w lustro. Zerwałam się jak oparzona. Włosy sterczały mi na wszystkie strony i tworzyły coś, co przypominało wiatrak.
- Szybciej - podenerwowana stąpałam z nogi na nogę, wygrzebując z włosów wsuwki. Nigdy nie byłam zbyt dobrą fryzjerką, a teraz, kiedy czułam presję czasu, a na jednej ręce ciążył mi gips, wszystko wychodziło mi jeszcze gorzej niż zwykle.
- Bez jaj! - krzyknęłam, kiedy szczotka zaplątała mi się we włosy.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę - zawołałam, walcząc z oporną szczotką.
- Gotowa? - Kathy weszła do środka. Zdumiał mnie jej wygląd. Miała na sobie prostą, szarą sukienkę do kolan oraz sandałki na obcasie w tym samym kolorze. Nawet biżuteria była gustowna i pasowała do kreacji. Krótko mówiąc, Kathy wyglądała świetnie. Czego niestety nie można było powiedzieć o mnie.
- Allys, skarbie! - kobieta załamała ręce na mój widok. Podeszła do mnie i delikatnie zaczęła rozplątywać kołtuny.
- Dzięki - mruknęłam nieśmiało. Obiecałam, że dam szansę Kathy, ale wciąż trudno było mi się do niej zwracać. W mojej głowie, wciąż siedział jakiś podły i złośliwy chochlik, który na jakikolwiek objaw życzliwości chciał reagować wybuchem złości. Jeśli mam być szczera, to bardzo upierdliwy chochlik. I bezczelny. Mieszka sobie bezkarnie w mojej głowie i nawet za czynsz nie płaci! A w pakiecie dostaje wikt i opierunek. Dupa, nie interes. Znaczy, ten, gdzie jakiś korektor? Muszę wymazać brzydkie słowo. Mój boże, serio mam zamiar cenzurować swój pamiętnik? Ally, wyluzuj, przecież nie wpadnie do ciebie żadna pamiętnikowa policja i nie zakuje cię w dyby, bo napisałaś słowo "dupa". Aaaa, znowu! Stooooop!
- Ładnie wyglądasz - oderwałam się od swoich pokręconych myśli. Czułam się w obowiązku odezwać pierwsza. To ja zawsze blokowałam jakikolwiek kontakt. Miałam wrażenie, że wszyscy oczekują z mojej strony jakiegoś znaku. Bo ja wiem? Przyzwolenia? Zielonego światła? Nikt z moich bliskich nie wychodził z inicjatywą, ale nie dziwiłam im się. Przyzwyczaiłam już ich do chłodu i burczenia pod nosem.
- Dziekuję - słowo daję, Kathy zawstydziła się jak nastolatka na pierwszej randce. - Nie nosiłam takich ubrań od lat.
- Dlaczego? - zdziwiłam się i nim zdążyłam pomyśleć, wypaliłam prosto z mostu - Strasznie tandetne te twoje zwyczajne ubrania. Jak dla podstarzałej lalki Barbie.
O, cholera, pojechałam po bandzie.
- Przepraszam - odwróciłam się i spojrzałam w oczy towarzyszącej mi kobiety. - Naprawdę. Nie chciałam tego powiedzieć.
- Nie przejmuj się, przecież masz rację - Kathy zamyśliła się. - Czas zamknąć pewne sprawy z przeszłości i zacząć nowy etap. Lepszy etap.
Coś w głosie kobiety sprawiło, że nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w słowach blondynki kryje się jakaś tajemnica. Nie byłabym sobą, gdybym nie postawiła sobie za cel jej odkryć.
- Kathy, nie masz żadnej rodziny? - zapytałam. Nurtowała mnie ta kwestia od momentu, kiedy zostałam wtajemniczona w plan wielkiej imprezy rodzinnej i przeglądając listę gości, zobaczyłam tam tylko klan Dawson-Simms-Miller.
Kobieta milczała przez chwilę. Zaczęłam się zastanawiać, czy moje pytanie było niewłaściwe.
- Mam młodszego brata - cicho odpowiedziała moja towarzyszka.
- Dlaczego go nie zaprosiłaś?
- Nie utrzymujemy kontaktu od śmierci rodziców.
- Dlaczego? - drążyłam. Swoją drogą nie miałam pojęcia, że jej rodzice nie żyją.
- Gotowe! - blondynka ucięła temat. Spojrzałam w lustro i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Wyglądałam niesamowicie! Kathy upięła moje włosy w warkocz koronę. Choćbym próbowała, nawet za sto lat nie udałoby mi się tego powtórzyć.
- Dziękuję! Wygląda wspaniale! - wykrzyknęłam uradowana.
- To nic takiego - blondynka wstała i zerknęła na srebrny zegarek-bransoletkę, który nosiła na lewym nadgarstku. - Powinnyśmy już schodzić.
Pokiwałam głową i ostatni raz rzuciłam okiem na swoje odbicie. Nie ma biedy. Wsunęłam stopy w balerinki, które zostawiłam przy drzwiach i zbiegłam na dół. Kathy i ojciec wszystko przygotowali - stół nakryli świąteczną czerwono-srebrną zastawą. Dyskretne dekoracje również były w tych barwach. Zero przepychu. Klasa.
Szczerze mówiąc, miałam obawy, kiedy Sally kategorycznie zabroniła mi się wtrącać do przygotowań. "To impreza powitalna Katherine, niech ona i Lester się wszystkim zajmą" - powiedziała, a ja nie miałam innego wyjścia, musiałam się zgodzić. Pochwaliłam ich za świetnie wykonaną pracę. Naszą rozmowę przerwał dzwonek. Pobiegłam otworzyć. Na progu tłoczyli się Simmsowie. Penny zawzięcie coś tłumaczyła Megan.
- Cześć - uśmiechnęłam się. - Zapraszamy!
Otworzyłam szerzej drzwi i przesunęłam się, żeby nie blokować wejścia. Pierwszy wszedł Mark, za nim Penny.
- Ciekawe co myśli przychodząc na imprezę do domu, w którym spędziła kilka lat? - przemknęło mi przez głowę, ale nie miałam czasu się nad tym zastawiać, bo Meg wkroczyła do środka i stanowczym głosem zażądała soku. Jack kroczący tuż za nią posłał mi znaczące spojrzenie. Ups. Kim. Wciąż jej nie przeprosiłam za tę scenę na przystanku.
- Wleczesz się jakbyś po czerwonym dywanie maszerował - Kika popchnęła Jacka, który zachwiał się, ale z pomocą Megan zachował równowagę.
Chwila, co?!
- Co ty tu robisz?! - wrzasnęłam. Kika roześmiała się i mnie przytuliła.
- Ciebie też dobrze widzieć, siostrzyczko.
- Serio, co ty tu robisz? - przecież jeszcze wczoraj odwiedzałam ją w szpitalu i zołza ani słowem nie wspomniała, że ją wypisują.
- Hallo! To nasza pierwsza rodzinna impreza w historii, nie mogłam tego przegapić! - zaśmiała się.
Po chwili uprzejmości i ekscytacji z powodu obecności mojej starszej siostry, w pokoju zaczęły toczyć się ożywione rozmowy. Penny i Kathy dyskutowały o kroju sukienek, miałam wrażenie, że się polubiły i w moim otoczeniu znajdzie się kolejna obrończyni Katherine. Meg męczyła Sally swoimi mądrościami, ale cóż, babcia uwielbia tego potwora, mimo, że nie jest jej prawdziwą babcią, zawsze przyjeżdża na jej urodziny i ważne uroczystości. Jack, Mark i ojciec omawiali wyniki jakiegoś meczu. Faceci. Kika siedziała na kanapie i popijała wodę. Serce mi pękało za każdym razem, kiedy spoglądałam na jej wychudzoną twarz i rączki jak patyczki. Na głowie miała zawiązany turban, co potęgowało moje przygnębienie. Na szczęście pukanie oderwało mnie od przykrych myśli. Odstawiłam szklankę z sokiem i poszłam otworzyć. Przywitałam się z kuzynkami, które już wybaczyły mi ostatnią kłótnię. Bilety na kinowy maraton filmów z Bradley'em Cooperem, którego uwielbiają były skuteczniejsze niż jakiekolwiek słowa. Ciocia Kristina przeprosiła za nieobecność męża.
- Interesy zatrzymały go w firmie - powiedziała, ale spojrzenie, jakie wymieniły Emma i Kostka utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie jest to prawdą. Ciocia uśmiechała się i wesoło szczebiotała z tatą, jednak wydawało mi się, że to udawana radość. Troska z jaką Sally i Penny jej się przyglądały potwierdzała moją teorię. Jestem pewna, że babcia tak tego nie zostawi.
- Cześć siostra - nie zauważyłam, kiedy Jack stanął obok.
- Hej - wzięłam głęboko oddech. - Jack, strasznie cię przepraszam za to, co nagadałam Kim.
- Nie mam pojęcia, co takiego jej powiedziałaś, ale dziękuję!
- Co? - zdziwiłam się. - Nie jesteś na mnie zły?
Coś mi tutaj nie pasowało.
- Skąd! Kim ciągle chce się spotykać. Całe dnie spędzamy razem.
- A co z Care?
- A co ma być? - teraz to mój brat się zdziwił. - Pomogłem jej przy remoncie pokoju i tyle.
- Jesteś beznadziejny - miałam ochotę uderzyć tego idiotę albo nakrzyczeć na niego. Jak mógł być tak ślepy, żeby nie widzieć, że nagłe zainteresowanie Kimberly jest spowodowane egoizmem. Okay, wiem, wiem, to jego najlepsza przyjaciółka w której kocha się od lat, ale trochę obiektywizmu by nie zaszkodziło. Przecież nawet ślepy by zauważył, że Kim uważa Jacka za swoją własność i nie chce dopuścić żeby ktokolwiek jej ją odebrał. Kiedy zagrożenie minie, ona znów wróci do randkowania, a ten głupek będzie pisał w domu melancholijne i depresyjne piosenki albo żalił się Emmie, że życie jej do bani. Nie tym razem. Caroline podbiła mnie od pierwszej chwili i nie miałam zamiaru pozwolić, żeby mój skretyniały brat ją po prostu olał. Miałam plan i to niecny plan. Tylko potrzebowałam drobnej pomocy. Niestety nie mogłam poprosić o pomoc Królowej Intryg i Knowań - CeCe, prywatnie przyjaciółki Kimberly, ale znałam kogoś, kto zna się na tym równie dobrze, jeśli nawet nie lepiej. Henrietta Evening. To jest dziewczyna, której potrzebuję.
- Rób, co uważasz za stosowne. To twoje życie - machnęłam ręką i zmieniłam temat. Dopóki nie będę gotowa, lepiej z niczym nie wyskakiwać.
- Zapraszamy do stołu - Katherine przerwała naszą rozmowę. Siedziałam obok Megan i Kiki. Rozejrzałam się po twarzach zgromadzonych. Wszyscy mieli wyśmienite humory. Śmiali się i żartowali. Nawet ciocia Kristina chichotała, tym razem szczerze, słuchając opowieści Marka. Cała rodzina. Moja rodzina. Kiedy ostatni raz spotkaliśmy się wszyscy razem? Chyba na pogrzebie wujka. Tylko, że wtedy dzieliły nas uprzedzenia i awantury oraz niedopowiedzenia.
- Ciociu, a wiesz już czy urodzisz chłopca czy dziewczynkę? - zapytała Megan między jednym kęsem pieczeni, a drugim. Chwilę mi zajęło nim zrozumiałam, że "ciocia" to Kathy. Szybko poszło. Z drugiej strony to przecież Meg, jej wystarczy pięć minut żeby wiedzieć, czy kogoś polubi, czy nie. Ma chyba jakiś radar, albo to ta słynna dziecięca intuicja, bo jeszcze nigdy się nie pomyliła w swojej ocenie.
- Nie, kochanie, jeszcze jest za wcześnie.
- Mam nadzieję, że to będzie chłopiec - Jack włączył się do rozmowy. - Za dużo bab w tej rodzinie.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Ostatnie lody zostały przełamane. Żarty i anegdoty sypały się z każdej strony. Ze wstydem musiałam przyznać, że Kathy jest naprawdę w porządku. Rację mieli ci, którzy wbijali mi do głowy żeby nie oceniać cukierka po papierku. Postanowiłam zrobić wszystko żeby Katherine czuła się tutaj dobrze. Ona i dziecko. Byłam im to winna po tych wszystkich gorzkich i wrednych słowach.
- Kochani, zaprosiliśmy tu was wszystkich nie tylko dlatego, że jesteśmy rodziną i jesteście dla nas bardzo ważni - zaczął tato, kiedy ostatnie okruszki wspaniałego czekoladowo-miętowego tortu upieczonego przez Kathy zniknęły z talerzy. - Jak wiecie, spodziewamy się powiększenia rodziny, ale to nie wpłynęło na naszą decyzję. Kochamy się, czujemy się ze sobą dobrze i chcemy tworzyć razem rodzinę. Może dla niektórych z was będzie to szok - tutaj ojciec znacząco na mnie spojrzał - Katherine i ja pobieramy się w styczniu.
Harmider, który wybuchnął ukrył moje zdenerwowanie. Jak to? Już w styczniu?! Dlaczego ja nic o tym nie wiem?! Halo, tato?! Chyba najpierw powinieneś zapytać mnie o...
Stop! Ty mały egoistyczny potworze zakoduj sobie w główce, że nikt nie musi cię pytać o pozwolenie! Oddech. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Oddech. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Oddech.
Gratulacje sypały się z każdej strony.
- Proszę o uwagę! - zawołałam. Gdy wszyscy ucichli, podniosłam się z krzesła. - Kiedy dowiedziałam się o tym, że tato spotyka się z Kathy nie byłam zachwycona. Jeszcze mniej, gdy dotarła do mnie wiadomość o ciąży. Miałam wrażenie, że zostałam wyrzucona gdzieś poza nawias, że już nikogo nie obchodzę. Wszyscy musieliście znosić moje narzekania, chamskie zachowanie i złośliwości. Nie byłam zbyt miła, prawdę mówiąc byłam okropna. Obnosiłam się ze swoją złością narażając wasze nerwy na ciężkie próby. Swoim zachowaniem niemal doprowadziłam do rozstania Katherine i taty. Naprawdę źle o was wszystkich myślałam i czuję się z tym okropnie. Korzystając z okazji, chciałam was wszystkich przeprosić. Dziękuję, że nie posłaliście mnie do diabła i mimo wszystko byliście przy mnie. Kathy, przepraszam za każdą złośliwość, za to, jak paskudnie się zachowywałam i jak paskudnie wciąż się zachowuję, bo jestem tylko niepewnym siebie człowiekiem, który najpierw coś mówi, a potem myśli, raniąc ludzi, którzy znajdują się obok. Chcę żebyś wiedziała, że możesz na mnie liczyć i naprawdę się cieszę waszym szczęściem. Witaj w rodzinie!
Rozległy się oklaski. Kika uścisnęła moją dłoń. Spojrzałyśmy na siebie. Siostra uśmiechnęła się i mrugnęła w sposób oznaczający jedno - dobra robota, mała.
- Wystarczy tych melodramatycznych scen - zaśmiałam się.
Wstaliśmy od stołu i przeszliśmy do salonu.
- Dobrze się czujesz? - zmarszczyłam brwi i pomogłam siostrze usiąść. Była blada. Jak na mój gust, o wiele zbyt blada.
- Tak, tak, to tylko emocje i zmęczenie.
- Powinnaś się położyć - dopiero co opuściła szpital. - Musisz odpoczywać.
- Nie, nie - pokręciła głową. - Zobacz jak oni wszyscy się dobrze bawią, nie chcę wracać do domu.
- Głupia - spojrzałam na nią zniesmaczona. - Tutaj też mamy łóżka.
- Ale Ally - próbowała protestować Kika, ale nie miała szans. Zawołałam Kostkę i siłą zaciągnęłyśmy tego uparciucha na górę. Serce mi zamarło, gdy zobaczyłam z jaką ulgą brunetka opadła na łóżko i zamknła oczy. Zasnęła błyskawicznie. To nie wróży nic dobrego. Kostka najwyraźniej pomyślała o tym samym.
- Posiedzę z Kiki - wymieniłyśmy spojrzenia.
- Zaraz wracam - szepnęłam i cicho wymknęłam się z pokoju. Zeszłam do salonu, ale nie potrafiłam się już cieszyć z tej ciepłej, rodzinnej atmosfery.
- Kika zasnęła - oznajmiłam zaniepokojonej naszą nieobecnością rodzinie. Rodzice pokiwali głowami, najwyraźniej coś mnie ominęło. Mimo, że wszyscy starali się utrzymać dobry nastrój, miałam świadomość, jak wiele to ich kosztuje. Chyba tylko Megan nie rozumiała powagi sytuacji. Szczebiotała radośnie i śmiała się całą sobą. A może po prostu nie dopuszczała do siebie myśli, że Kika nie wyzdrowieje? Problem z nadinteligentnymi i ponad wiek dojrzałymi dzieciakami jest taki, że nigdy nie wiesz, czy więcej w nich dziecka, czy dorosłego. Nie wiesz, czy zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, czy może to wykracza poza ich poziom.
Poczułam fizyczną potrzebę odetchnięcia świeżym powietrzem. Wymruczałam coś na kształt usprawiedliwienia i wymknęłam się kuchennymi drzwiami. Usiadłam na schodach i oparłam się głową o balustradę. Zamknęłam oczy i oddychałam, starając się uspokoić rozbiegane myśli. Powoli zapadał zmrok, powietrze było ciepłe, ale rześkie, przyjemne. Było mi tu dobrze. Czułam, że wszystkie złe myśli ze mnie ulatują. Zawsze widziałam świat w jasnych barwach, dlaczego z czasem zapodziałam gdzieś ten swój optymizm? Otworzyłam oczy i zdziwiłam się ujrzawszy siedzącego obok Austina.
- Przyszedłeś - uśmiechnęłam się.
- Chciałem sprawdzić czy nikogo nie zabiłaś.
- Haha - zakpiłam. - Wyobraź sobie, że wyszła naprawdę świetna impreza. I wiesz, Kathy wcale nie jest taka zła.
- Super.
- Kika tu jest - odezwałam się, gdy zapadła cisza.
- Jak to? - blondyn spojrzał na mnie, ale po chwili znowu przeniósł spojrzenie na pustą ulicę. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że chłopak unika mojego wzroku.
- Wypisali ją - westchnęłam. - Martwię się o nią. Jest bardzo słaba.
- A co mówią lekarze? - zapytał Austin.
- Nie wiem - wzruszyłam ramionami. - Przecież to tak jakby oficjalne zaręczyny ojca i Katherine, to nie chwila na takie rozmowy.
- Ally - blondyn złapał mnie na rękę.
- Wiem, wiem, wszystko będzie dobrze - przerwałam mu.
- Nie.
- Co?! - odwróciłam się gwałtownie.
- To znaczy tak! Z Kiką.
- Wybacz, ale nie rozumiem - zmarszczyłam brwi.
- Ally - chłopak westchnął ciężko. - Cassy, Nelson i ja... Nie wiem, jak ci to powiedzieć.
- Po prostu! - zdenerwowałam się. - Wyrzuć to z siebie!
- Cassy i ja. My... My... - blondyn plątał się. Wstał gwałtownie i nerwowo zaczął stąpać wkoło.
- No co?! Co wy?! - poganiałam go. Ja także wstałam i złapałam towarzyszącego mi chłopaka za rękę. - Austin!
- Ally, wracamy do Denver.
- Co? - szepnęłam ogłuszona.
- Wracamy do Denver - powtórzył blondyn.
- Ale, ale - zaczęłam. - To niczego nie zmienia, prawda?
- To wszystko zmienia.
- Austin, wcale nie! - przypomniałam sobie o Trish i Deuce. - Przecież są szkoły z internatem! Znajdziemy coś! Zobaczysz!
- Nie, Ally - blondyn wyplątał palce z mojej dłoni.
- A co z nami? Co ze mną?! - nic nie rozumiałam.
Austin nie odpowiedział. Pocałował mnie w policzek i odszedł. Stałam na schodach spoglądając na znikającego w oddali chłopaka, patrząc jak wraz z nim odchodzi cała moja radość. Chciałam go zawołać. Chciałam żeby się odwrócił. Chciałam żeby zachichotał i powiedział, że to tylko głupi żart. Chciałam...
- Austin! - krzyknęłam i pobiegłam za nim. - Austin!
Blondyn niechętnie zatrzymał się. Rzuciłam mu się na szyję i zaczęłam szlochać wprost do ucha. - Nie zostawiaj mnie, proszę. Nie zostawiaj mnie!
- Bądź szczęśliwa - szepnął chłopak łamiącym się głosem i wyplątał się z moich ramion. Nie odwracając się, odszedł w stronę domu. Patrzyłam jak odchodzi, chociaż z całych sił próbowałam się odwrócić. Widziałam jak znika za drzwiami swojego domu. Odszedł. Odszedł ode mnie. I świat nie przestał istnieć. Niebiosa się nie rozstąpiły i żaden meteoryt nie zniszczył ziemi. Nie. Tylko, że dla mnie świat się rozpadł. Pęknął na pół, a wraz z nim moje serce. Moje głupie serce, które wierzyło, że wszystko się ułoży.
- Zostawił mnie - szlochałam kierując się w stronę domu. - Zostawił mnie.
Nie widząc nic przez ścianę łez, człapałam w stronę domu. Domu pełnego szczęśliwych i roześmianych ludzi. Chciałabym być teraz daleko stąd. Gdzieś, gdzie nikt by mnie nie widział. Gdzieś, gdzie mogłabym płakać, płakać, płakać aż razem ze łzami wypłakałabym wszystkie wspomnienia. Niestety byłam tu. W Miami. Na progu mojego domu, gdzie czekała na mnie rodzina i wyjaśnienia, dlaczego wyglądam, jakby staranował mnie czołg. Nie byłam gotowa na te wszystkie pytania. Odwróciłam się na pięcie i pobiegłam przed siebie. Zaślepiona łzami nie zauważyłam wyjeżdżającego zza zakrętu auta. Kiedy usłyszałam pisk opon, było już za późno. Stałam na środku ulicy spoglądając przerażona na zbliżające się z zatrważającą prędkością dwa, oślepiające światła reflektorów...


__________________________

Witam wszystkich!
Mój cudowny internet zrobił mi psikus i nie chciał działać, ale po batalii z arabskim call center, w końcu wszystko gra i mogę łamać wasze małe, dobre serduszka.
Martyna mnie zabije, kiedy przeczyta rozdział, ale obiecuję, że jeszcze was zaskoczę i jeszcze trochę namieszam. :D
Pozdrawiam z deszczowej, ponurej Walii.

wasza zła, okrutna m.


  

czwartek, 16 października 2014

"Ludzie zapominają, Ally..."




23 listopada

- Co ci się stało? - wykrzyknęła Trish po zajęciu miejsca przy stołówkowym stole, na widok mojego zagipsowanego nadgarstka. Cały weekend spędziłam w pokoju obrażona na cały świat. Albo, zważywszy na moje ostatnie wybryki, to raczej cały świat był obrażony na mnie.
- Zaprawdę powiadam ci - ci, którzy nie mają boga w sercu, będą ukarani - wypaliłam, nim zdążyłam się zastanowić.
- Idiotka - prychnęła z pogardą moja przyjaciółka.
- O, ktoś miał dość twoich humorków i spuścił ci łomot? - uprzejmie zdziwiła się Kostka. Nie potrafimy się na siebie długo gniewać. Jak to siostry. No dobrze, cioteczne, czy tam wujeczne, ale siostry. Nigdy nie byłam dobra w tych rodzinnych nazewnictwach.
- Dotknął mnie palec boży. Albo stopa - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Okay, leżenia. Na podłodze.
- Słowo daję, że zaraz rąbnę tę kretynkę, jeśli nie ukróci tych religijnych zapędów - zirytowała się Trish. Zauważyłam, że ma o wiele lepszy nastrój, a smutek zniknął z jej oczu. To dobrze. Ciekawe co się wydarzyło, kiedy ja siedziałam w pokoju i udawałam, że bawię się świetnie sama ze sobą. Muszę to z niej wyciągnąć!
- Wybacz jej, panie, bo nie wie, co czyni - nie mogłam się powstrzymać. Mimo, że nie powinnam, miałam znakomity humor. Chyba czas przebadać moje zdrowie psychiczne, bo to mi wygląda na klasyczne rozdwojenie jaźni.
- Zwariuję - Trish i Kostka wybuchnęły śmiechem.
- A wam co tak wesoło? - zdziwił się Dez. Jemu z kolei w ogóle nie było do śmiechu. Zbliżał się koniec semestru, a on zawalał chemię. Mama zagroziła, że zabierze mu kamery, jeśli nie zaliczy wszystkiego do końca miesiąca. Zakuwał całymi dniami i chodził jak struty, bo im więcej czasu spędzał nad podręcznikiem i ćwiczeniami, tym mniej rozumiał.
- Ally poczuła w sobie boże tchnienie - zachichotała Kostka. Kompletnie nie wyglądała na wściekłą, ale czułam się źle wiedząc, że padło między nami tyle raniących słów i oskarżeń. Postanowiłam ją przeprosić i wszystko wyjaśnić, kiedy tylko zostaniemy same. I Emmę też.
Westchnęłam. Dokładnie wszystko przemyślałam w weekend. Czeka mnie wiele trudnych rozmów.
- Co z twoją ręką? - Dez dopiero teraz zauważył gips.
- Spadłam ze schodów - wyjaśniłam, dostarczając moim towarzyszom pożywki do żartów na swój temat. Tego, ile razy słyszałam od nich, że jestem zwinna jak sarenka z połamanymi nóżkami, nie potrafię zliczyć. To nie moja wina, że mnie atakują nawet mikroskopijne drobinki kurzu.
- Haha, doprawdy zabawne - rzuciłam z przekąsem, kiedy kolejny niewybredny żart poleciał w moją stronę.
- Ej, a pamiętacie, jak w szóstej klasie na balu halloweenowym Ally zaczepiła się o tren sukienki i strąciła na siebie całą wazę z sokiem? - zachichotała Trish.
- Szkoda, że tego nie widziałam - Kostka zrobiła zmartwioną minę. To było tuż przed jej przeprowadzką do Miami.
- Nie martw się - pocieszył ją Dez. - Mam to w swoich zbiorach filmowych. Podrzucę ci, kiedy będziemy kręcić twój program.
- Skoro tak dobrze się bawicie, nie będę wam przeszkadzała, zdrajcy - udałam obrażoną. Zauważyłam Austina w drzwiach od stołówki i to spowodowało moje nagłe poruszenie. Nie rozmawialiśmy ze sobą od piątkowej kłótni na przystanku. Wolałam wiedzieć na czym stoję i przetrawić to, ale niekoniecznie w tak dużym gronie. Ja wiem, to moi przyjaciele i kocham ich. Na pewno wszystko im opowiem, ale cóż, najpierw sama muszę stawić temu czoła. - Trish, nie waż się opowiedzieć im o twoich piątych urodzinach!
Moja przyjaciółka zachichotała złowieszczo. Jestem pewna, że i tak im wygada. Jeśli nie zrobiła tego wcześniej. Czasami ciężko przyjaźnić się z kimś, kto jest subtelny jak rzut cegłą w czoło.
- Wyobraźcie sobie, że... - słyszałam radosny głos Trish, kiedy lawirowałam między stolikami. Myślami wróciłam do tamtego dnia sprzed lat i uśmiechnęłam się do wspomnień. Zjechała się cała wielka rodzina Trish. W ogrodzie zawieszono piniaty - jedną, ogromną dla solenizantki i mniejsze dla nas, gości. Była moja kolej. Wciąż pamiętam uczucie ekscytacji, które mi wtedy towarzyszyło. Po raz pierwszy zaproszono mnie na urodziny i emanowałam szczęściem. Do dziś pamiętam ten seledynowy, gumowy kijek do strącania piniat. Ściskałam go tak mocno, że aż bolały mnie palce. Zamachnęłam się z całej siły, ale nie widziałam nic przez przewiązane oczy i niechcący złamałam nos kuzynowi Trish, Cristiano. A kiedy zdjęłam przepaskę, potknęłam się oślepiona blaskiem słońca i wybiłam sobie dwa zęby. To były czasy.
- Austin! - zawołałam oderwawszy się od wspomnień. Chłopak właśnie ustawił się w kolejce, ale z wahaniem odstawił tacę i podszedł do mnie. - Musimy porozmawiać.
- Tak - krótka odpowiedź, z której nie dało się niczego wywnioskować zbiła mnie z tropu. Jest wściekły czy nie?
- Chodźmy stąd - pociągnęłam go za rękę, widząc, że kieruje się w stronę naszego grupowego stolika. Wyszliśmy z zatłoczonego pomieszczenia i udaliśmy się na dziedziniec. Trawnik pod drzewem świecił pustkami. Ucieszyłam się. Lubiłam to miejsce. Natura mnie uspokajała. Przez całą drogę blondyn nie odezwał się ani słowem. Ja także milczałam, nie bardzo wiedząc, co mogłabym powiedzieć. Lis miał rację - słowa są źródłem nieporozumień.
- Poczekaj - chłopak rozścielił swoją bluzę na trawniku i ruchem dłoni zachęcił mnie żebym usiadła. Posłusznie zajęłam miejsce i poczekałam aż mój towarzysz wygodnie się umości.
- Co się stało? - blondyn ruchem głowy wskazał na moją rękę. Miałam na końcu języka jakąś zabawną odpowiedź, ale zdawałam sobie sprawę, że to, co stopiło lody między Kostką, a mną, niekoniecznie tutaj zadziała. Chłopak miał prawo być na mnie wściekły, a głupie dowcipy nic by nie zmieniły, a jeszcze podniosły poziom irytacji.
- Spadłam ze schodów. Miałam okropny dzień.
- Dzień? Pomnóż to przez kilkanaście - mruknął blondyn bardziej do siebie, niż do mnie. Przełknęłam ślinę.
- Przepraszam, że się na tobie wyżywałam - spojrzałam mu w oczy. Te cudowne oczy, w których się topiłam. - I przepraszam za to, co powiedziałam o Cass. Nie twierdzę, że jest mi przykro, bo nie jest, ale przepraszam, powinnam być bardziej delikatna.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Widziałam, że Austin bije się z myślami i próbuje się powstrzymać nad powiedzeniem czegoś pochopnie.
- Ally, posłuchaj - chłopak powoli cedził każde słowo. - Cassidy jest moją siostrą. Nikomu nie pozwolę jej obrażać. Nawet tobie.
- Rozumiem - ja także uważnie dobierałam każdy kolejny wyraz. - Dużo myślałam na ten i wiele innych tematów, ale nie możesz oczekiwać, że ją przeproszę. Nie po tej awanturze, którą zrobiła mi w piątek w sklepie.
- Ally, powinnaś... - po chwili do blondyna dotarł sens mojej wypowiedzi. - Chwila, co?
- Cass rzuciła się na mnie w Sonic Boomie, zrugała mnie, zrobiła scenę przy klientach i uwierz, że to, co ja powiedziałam jest niczym przy jej wyzwiskach.
Na twarzy Austina malowało się niedowierzanie. Najwyraźniej Cassy wybiórczo się zwierzała.
- Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj Eve - dodałam po chwili milczenia.
- A co ona ma z tym wspólnego? - blondyn spojrzał na mnie podejrzliwie, jak gdyby sądził, że spiskujemy we dwie.
- Była tam - uznałam, że muszę się z kimś tym podzielić. - Rozmawiałyśmy. To, co mi powiedziała bardzo mi pomogło. I wiesz co? Już się z ciebie wyleczyła, teraz spotyka się z Dallasem.
- Od kiedy jesteście przyjaciółkami? - zakpił chłopak. Bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, jak mocno Eve mnie nie znosi. I vice versa.
- Po prostu rozmawiałyśmy - wzruszyłam ramionami. - O Kathy i takie tam.
Wróciłam myślami do piątkowego wieczoru, kiedy to wściekła jechałam z tatą i babcią do szpitala. Kathy źle się czuła, co było mi bardzo na rękę. Jej bliskość źle na mnie wpływała. Prawdę mówiąc to wyprowadzała mnie z równowagi. Nie biorąc pod uwagę piosenki płynącej z radia, w aucie panowała cisza. Nawet Sally, zazwyczaj rozgadana i szalona, milczała jak zaklęta. Nic z tego nie rozumiałam. Czułam się źle. Chrząknęłam, chcąc zwrócić na siebie uwagę, jednak bezskutecznie.
- Na długo przyjechałaś? - miałam dość milczenia.
- To zależy - Sally nie paliła się do wyjaśnień, a ja odnosiłam wrażenie, że jej wizyta, kolejna w przeciągu dwóch miesięcy ma coś wspólnego ze mną.
- Od czego? - zapytałam, kiedy babcia wciąż milczała.
- Od wielu spraw.
Super. Czuję się mądrzejsza.
- Możesz mowić jaśniej? - zirytowałam się, jednak Sally nie odpowiedziała. Dojechaliśmy do szpitala i po krótkiej rozmowie w recepcji, zostałam skierowana na prześwietlenie. I fakt, że mój ojczym został dyrektorem tego szpitala wcale nie miał nic wspólnego z faktem, że nie czekałam w kolejce.
Miałam rację - ręka okazała się złamana. Na szczęście nie było to poważne złamanie. Ot, po prostu pęknięta kość. Pan doktor spisał się świetnie. Nawet nie bolało zbyt mocno. Kiedy wyszłam z gabinetu, zobaczyłam Marka rozmawiającego z Sally i tatą. Z wahaniem podeszłam do nich.
- Cześć - przywitałam się z ojczymem.
- Cześć, kochanie - zerknął na świeżo założony gips. - Lester, jak ty jej pilnujesz?
- Temu zadaniu nie podołałby nawet oddział CIA - zachichotał tato. Hallo, chyba po kimś to odziedziczyłam? Swoją drogą, nie pamiętam kiedy ostatni raz tato żartował i śmiał się. I to z kim? Z mężem swojej byłej żony. Moja rodzina nadaje się tylko na leczenie w szpitalu psychiatrycznym. Kierowaliśmy się w stronę wyjścia. Milczałam przysłuchując się, jak ta dwójka przekomarza się i chichocze. Miałam wrażenie, że mam koło siebie nastolatków, a nie poważnych facetów, którzy już dawno mają za sobą trądzik i mutację. Widząc jak dobrze się rozumieją, byłam w stanie uwierzyć w fakt, że ta dwójka była kiedyś najlepszymi przyjaciółmi.
- W środę o osiemnastej? Będziemy na pewno - Mark uśmiechnął się. Najwidoczniej coś ważnego mi umknęło, kiedy zatopiłam się w myślach.
- Co będzie w środę o osiemnastej? - zapytałam, kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną.
- Spotkanie - dobry humor taty gdzieś się ulotnił i tak, tym razem byłam pewna, że to z mojego powodu.
- Czy ja wam przeszkadzam? - zapytałam gniewnie. Co się dzieje do cholery?
- Skądże - ton babci mówił coś innego. Poczułam, że palą mnie łzy wściekłości, a może i smutku. Może to psychicznie zmęczenie dało o sobie znać. Próbowałam się uspokoić, ale mgła, za którą zniknęło wnętrze auta, uświadomiła mi, że na nic moje wysiłki. Szlochałam jak dziecko, nienawidząc się za tę chwilę słabości.
- Zatrzymaj się Lesterze - zakomenderowała babcia spokojnym głosem. - Allyson i ja musimy porozmawiać.
Chciałam zaprotestować, powiedzieć, że nie chcę z nią rozmawiać, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Posłusznie wysiadłam z auta i mechanicznie, nie kontrolując tego, ruszyłam za Sally. Kobieta usiadła na ławce pod jakimś supermarketem. Nerwowo przestępowałam z nogi na nogę, nie wiedząc, co to wszystko ma znaczyć.
- Wytrzyj twarz - powiedziała babcia, jakgdyby dopiero teraz zauważyła, że płakałam. - I usiądź.
Usiadłam.
- Żyła kiedyś pewna zagubiona dziewczynka. Nie była zbyt pewna siebie i bardzo się bała, że inni ludzie jej nie zauważają. Reagowała złością na wszystko, co w jej mniemaniu mogłoby jej zagrażać - bo przecież to niemożliwe, żeby ktoś mógł ją kochać i lubić, przecież jest taka nijaka. A dziewczynka nie chciała być nijaka. Pomyślała, że jeśli odgrodzi się od innych, przestanie czuć się tak źle. Przecież ktoś, kto dla ciebie nie istnieje nie może cię skrzywdzić. Ale dziewczynka wciąż bardzo cierpiała. Pragnęła uwagi i zrozumienia, jednak nie potrafiła ich przyjąć. Tak bardzo zatraciła się w tej swojej złości, że nie wiedziała, co jest właściwie, a co nie. Myślała, że skoro inni nie zwracają na nią uwagi, to ona też nie ma obowiązku ich zauważać i dbać o nich. To była bardzo nieszczęśliwa dziewczynka.
- Dlaczego mi to opowiadasz? - szepnęłam, kiedy babcia ucichła.
- Bo ludzie zapominają, Ally. W tym nieustającym biegu zatracają się najważniejsze rzeczy i wartości. Nie pozwól żeby i tobie się to przytrafiło, nie zapomnij o miłości. Masz cudowną, ogromną rodzinę, która cię kocha. Nie odtrącaj ich, dlatego, że podejmują decyzje, których nie akceptujesz.
- Ale to przecież wy nie chcecie mnie! - wykrzyknęłam, wciąż nie rozumiejąc zbyt wiele.
- Nie, kochanie - babcia pokręciła głową. - Jak czułaś się dziś, kiedy cię ignorowaliśmy?
Chciałam odpowiedzieć, że jak zwykle, ale nie była to prawda. Ze wstydem musiałam przyznać, że to ja unikam kontaktu, to ja jestem "tą złą".
- Źle. Jak... - miałam w głowie mało elegancką odpowiedź. - Jak śmieć, jak ktoś gorszy.
- Właśnie - pokiwała głową kobieta i spojrzała mi prosto w oczy. - Teraz już wiesz, co czują twoi bliscy, kiedy ty tak ich traktujesz.
- To miał być jakiś test?! - żachnęłam się.
- Lekcja, jeśli jesteś mądra to ją wyciągniesz z niej wnioski - powinnam była się domyślić. Sally zawsze w niekonwencjonalny sposób daje mi życiowe lekcje.
- Nie zacznę nagle kochać Kathy - wypaliłam. - Nie ufam jej.
- Allyson - wiedziałam, że szykuje się pogadanka. Wszystkie trudne i złe dla mnie rzeczy zaczynają się od słowa "Allyson". - Nikt nie oczekuje, że tak będzie. Bądź milsza i przestań jej dogryzać. Nie ufasz jej? To normalne. Nie znasz jej. Zmień to. Penny także szczerze nienawidziłaś, a teraz co? Spotykacie się, rozmawiacie, próbujecie budować relację matka-córka. Kto wie, może i Kathy zyska przy bliższym poznaniu?
- Ta - mruknęłam przeciągle, ale widząc morderczy wzrok Sally, wykrzesałam z siebie więcej entuzjazmu. - Może.
- Posłuchaj ty rozpieszczony uparciuchu, nie masz prawa nikogo oceniać. Ani na podstawie wyglądu, ani zachowania. Nie wiesz dlaczego ktoś postąpił tak, jak postąpił. Dopóki nie poznasz przyczyny, nie oceniaj skutku. Rozumiemy się?!
- Tak, Sally - wiem, że babcia miała rację, ale ciężko mi było to wszystko dopasować do siebie, do mojego życia.
- Ty i Lester jesteście tacy sami, oboje boicie się odrzucenia, więc zamykacie się szczelnie w swojej skorupie, udając, że nic was nie interesuje.
- Myślisz, że przez to rozpadło się małżeństwo rodziców? - zapytałam. Właściwie nigdy się nie dowiedziałam, co się stało. Wcześniej byłam zbyt mała, żeby ktokolwiek próbował mi coś wytłumaczyć, a później zaślepiona złością, nie dociekałam.
- Nie - zwięźle odpowiedziała Sally. - Kiedyś poznasz tę historię.
- Dlaczego traktujecie mnie jak dziecko? - oburzyłam się.
- Bo nim jesteś i tak się zachowujesz - babcia wstała z ławki i pociągnęła mnie za sobą. Zaczęła opowiadać o podróży i nowym projekcie. Byłam pewna, że próbuje zmienić temat, ale postanowiłam odpuścić grzebanie w przeszłości. Tymczasowo, oczywiście. Tato czekał w aucie. Ucieszył się, gdy usłyszał, że wszystko zostało wyjaśnione. Przeprosił mnie za swoje wcześniejsze zachowanie, co wprawiło mnie w zdumienie. Po raz pierwszy mnie przeprosił.
- Ziemia do Ally! - Austin pomachał mi dłonią tuż przed twarzą. Wzdrygnęłam się i spojrzałam na niego zdziwiona. No tak. Szkoła. Rozmowa. Poważna rozmowa.
- Przepraszam - uśmiechnęłam się zawstydzona. - Zamyśliłam się. Wiesz, postanowiłam dać szansę Kathy. Cały weekend spędziłam w pokoju na rozmyślaniach i dotarło do mnie, że byłam straszną egoistką. Nawet z tatą zaczęłam rozmawiać.
- Super - brak entuzjazmu w głosie blondyna mnie zaskoczył. Okay, jest na mnie zły, ale powinien choć odrobinkę się ucieszyć, przecież wałkowaliśmy temat Kathy od tygodni.
- Austin, porozmawiam z Cass, obiecuję, że postaram się jakoś tę sytuację rozwiązać - złapałam chłopaka za dłoń. Odwzajemnił uścisk. - Nie pozwólmy, żeby inni mieli wpływ na nas. Na nasz związek.
- Ally, słuchaj - blondyn, zapewne nieświadomie gładził kciukiem moją dłoń. Już wcześniej przysunęliśmy się do siebie, teraz nasze twarze dzieliły centymetry. - Myślę, że powinniśmy zrobić sobie przerwę.
- Dobrze - docierał do mnie sens jego słów, ale będąc tak blisko niego, nie potrafiłam się skupić. Jeśli zaproponowałby mi napad na bank, zgodziłabym się.
- Tak będzie lepiej. Nabierzemy...dystansu - odległość miedzy naszymi twarzami wciąż się zmniejszała. Centymetry zmieniły się w milimetry.
- Rozumiem - wariowałam od jego spojrzenia.
- Mówię poważnie.
- To dlaczego wciąż trzymasz moją dłoń? - Austin spojrzał zdumiony na nasze splecione ręce, jakgdyby nie pojmował, co się z nimi dzieje. Po chwili podniósł wzrok i spojrzał mi prosto w oczy, ale nie tak po prostu, a tak, jakby próbował zajrzeć w głąb mojej duszy.
- Austin - szepnęłam, a w tym jednym słowie mieściło się wszystko - niepewność, strach, tęsknota, pragnienie, szaleństwo, pasja, miłość. Nie musiałam dodawać nic więcej. Nawet gdybym chciała, nie mogłabym - chłopak zamknął mi usta pocałunkiem. Długim, namiętnym pocałunkiem. Trwaliśmy tak odgrodzeni od świata niewidzialnym murem stworzonym z naszej miłości. Nie liczyło się nic poza tym miejscem, tą chwilą. Nic, poza tym chłopakiem, który całował mnie z taką pasją, jakbyśmy mieli się już nigdy więcej nie zobaczyć.
- Dawson, Moon, czy was nie obowiązuje dzwonek? - odskoczyliśmy od siebie zaskoczeni. Nawet wystrzał armatni nie przeraziłby nas bardziej. Nad nami stał pan Roberts, nowy nauczyciel od fizyki. Bardzo go lubię. Jest wyluzowany, nie przynudza, a co najlepsze, jest bardzo młody, dopiero co skończył studia, więc rozumie nasze problemy.
- Przepraszamy, już wracamy na lekcje - Austin pomógł mi wstać.
- Nie obściskujcie się na widoku, dyrektorka dostałaby zawału, że jej kółko różańcowe jej nie rozgrzeszy za patrzenie na taką rozpustę - zachichotał fizyk. - Zmiatać do klas!
Pobiegliśmy w stronę drzwi wejściowych. Udało mi się nawet nie spóźnić na hiszpański. Reszta lekcji minęła błyskawicznie. Nawet próba, choć zazwyczaj strasznie się ciągnęły, gdy po raz dziesiąty powtarzano ten sam układ, upłynęła w miłej atmosferze. Premiera zbliżała się wielkimi krokami, ale nikt nie odczuwał stresu. Żartowaliśmy i przekomarzaliśmy się, nic sobie nie robiąc z całej tej konkursowej otoczki i presji. To nie miało znaczenia. Liczył się fakt, że możemy spędzić ze sobą trochę czasu - z ludźmi, których lubimy i w których towarzystwie świetnie się czujemy.
- Cudownie, kochanie, cudownie! - zachwycała się pani Speaker. - Do zobaczenia jutro!
Nie chciałam jeszcze wracać do domu. Miałam wrażenie, jakbym zrzuciła z ramion niewyobrażalny ciężar i chciałam podzielić się tym z całym światem.
- Idziemy na kawę? - zaproponowałam Trish, która z kimś namiętnie smsowała. Ciekawe z kim? Hmm.
- Jasne - ucieszyła się moja przyjaciółka.
- Idziecie gdzieś? - zainteresowała się CeCe. Wciąż do mnie nie docierało, że ruda i ja fazę nienawiści mamy już dawno za sobą.
- Na miasto - Trish przejęła inicjatywę. - Dołączacie?
- Rocky? - mimo, że to CeCe była szkolną królową, wszelkie decyzje podejmowała brunetka.
- Brzmi super! - uśmiechnęła się dziewczyna.
Kilka minut później, zaśmiewając się, maszerowałyśmy w stronę "Tony's", malutkiej, przytulnej kawiarenki, gdzie nasza paczka najchętniej przesiadywała. Nad kubkiem gorącego kakao lub aromatycznej kawy, potrafiliśmy siedzieć do późnego wieczora. Zazwyczaj to Mike, jako najstarszy i najbardziej odpowiedzialny, uświadamiał nas, jak późno się zrobiło, co powodowało błyskawiczne zakończenie spotkania. Większość z nas wolała nie ryzykować, że rozzłoszczeni rodzice wypowiedzą ro okropne słowo "szlaban".
- Nie uwierzycie, co się wydarzyło! - powiedziała uradowana Trish, kiedy tylko zajęłyśmy miejsce przy naszym ulubionym stoliku - w samiutkim rogu pomieszczenia, tuż przy oknie.
- Opowiadaj! - ponagliłam przyjaciółkę. Przez cały dzień nurtowało mnie, dlaczego ma taki dobry humor, ale każde pytanie zbywała jakąś nie mówiącą zbyt wiele uwagą.
- Deuce wraca do Miami! - wykrzyknęła, a my zaczęłyśmy piszczeć z radości, przekrzykując się wzajemnie.
- Jak to? - zapytała CeCe.
- Jego mama złożyła wymówienie? - zdziwiłam się. Co z Australią?
- Dlaczego ja o niczym nie wiem?! - Deuce był najlepszym przyjacielem Ty'a - brata Rocky, a i z nią przyjaźnił się od dziecka.
- Przymknijcie się to wam wszystko opowiem - zachichotała Trish. Wzruszyłam się, widząc ten blask w jej oczach. Ostatnie dni nie należały do najłatwiejszych. Tak przybitej i przugaszonej nie widziałam jej jeszcze nigdy. Nawet, kiedy uciekł Bambi - jej królik.
- Deuce dostał stypendium sportowe w tej męskiej szkole, wiecie, imienia Roosevelta.
- Dlaczego nie u nas? - zapytała CeCe.
- W Roosevelcie gwarantują mu internat, dzięki czemu jego mama może zostać w Australii - kontynuowała Trish. - Wraca tuż po Bożym Narodzeniu.
Kolejna porcja pisku. Cieszyłam się szczęściem przyjaciółki. To, co łączyło ją z Deucem było naprawdę magiczne. Czułam wściekłość, kiedy myślałam, że coś tak niezwykłego zostało przerwane w ten sposób.
Pomyślałam o naszej ostatniej, wirtualnej rozmowie. Chyba jestem mu winna przeprosiny. Cholera, lista jest coraz dłuższa.
Spojrzałam na roześmiane dziewczyny i mimowolnie uśmiechnęłam się - Sally miała rację - złością i gniewem daleko nie dojdę. To przyjaźń jest siłą napędową. I miłość.
A ja, mój drogi pamiętniczku, mam obie te rzeczy.


________________________________

Hiya!
Właściwie to rozdział miał się pojawić w weekend, ale wszystko jest bardziej interesujące, niż wypracowanie na hiszpański "Podróż, którą zapamiętasz do końca życia. 3000 słów"
Tja.
38 godzin w autokarze, dostałam okres, ukradli mi laptopa, facet siedzący obok obżerał się kanapkami z jakąś śmierdzącą kiełbasą. Wspominałam, że mam chorobę lokomocyjną? Mister G. oszaleje z radości, kiedy dostanie mój esej.
Jestem przemoczona, przemarznięta i cholernie głodna. To nie był dobry dzień.

Ps. Jeśli myślicie, że to koniec cierpień, kłótni i brazylijskiej telenoweli to jesteście w błędzie. To tylko cisza przed burzą.
Ps2. Wybaczcie wszelkie błędy, ale edytuję rozdział na telefonie (ktoś wie, jak się włącza polskie znaki na brytyjskiej klawiaturze? Help!) i nie odpowiadam za radosną twórczość T9.
Ps3. Przepraszam, że rozdział taki krótki i w dodatku o przysłowiowej dupie Maryni, ale potrzebowałam przerywnika, żeby móc popchnąć akcję do przodu.


wasza m.


poniedziałek, 13 października 2014

Jak zniszczyć swoje życie w cztery dni?




20 listopada

Kiedyś, czekając na samolot, znalazłam w lotniskowej księgarni książkę - "Jak zmienić swoje życie w miesiąc?", nie kupiłam jej z dwóch powodów, po pierwsze, tylko idiota albo ktoś, kogo konto bankowe choć w ułamku przypomina konto bankowe arabskich szejków, kupuje rzeczy na lotnisku, po drugie, uznałam, że jeśli ktoś wierzy w takie bzdury, jakie są zawarte w tego typu poradnikach, to ja mu bardzo współczuję, bo to debilizm i tanie naciągactwo. Dziś już nie jestem tego taka pewna. Może nie była to zbyt ambitna pozycja, a autorowi do Dostojewskiego czy Tołstoja było naprawdę daleko, ale ostatnie kilka dni pokazało, że nawet ja, mogłabym wydać podobny poradnik, więc łączę się z moim duchowym bratem (lub siostrą) i zamieszczam w tym pamiętniku wydarzenia, na których podstawie powstanie książka, która kiedyś przyniesie mi grube miliony - "Jak zniszczyć swoje życie w cztery dni?"
Każdy szanujący się, choć ja myślę, że raczej szpanujący tym, jaki jest super zdolny, pisarz na początku swojego dzieła umieszcza wstęp i uświadamia maluczkich, szarych człowieczków, jak doszło do powstania arcydzieła, które czytelnik dzierży w dłoniach. Ewentualnie umieszcza gdzieś podziękowania. Mój poradnik nie będzie się pod tym względem różnił, uwaga, uwaga, zaczynam.
Nazywam się Ally Dawson, jestem niepozorną nastolatką z Miami. Miałam swoje grono przyjaciół, swoje niepozorne problemy i pokręconą rodzinę, która nie obdarzała mnie łaską swojego zainteresowania. Ot, typowa amerykańska dziewczyna. Wszystko zmieniło się, gdy awansowałam do grona najpopularniejszych uczniów w naszym liceum oraz znalazłam miłość. Można by wysunąć wniosek, że wraz z tak pozytywnymi zmianami, poziom mojego życia poprawił się i to znacząco. Nic bardziej mylnego. Moja cudowna rodzinka stoi na straży i nie pozwala mi odetchnąć spokojnie. Z tego miejsca pragnę podziękować:
- mojej siostrze Kice, która przez lata ukrywała przede mną, że choruje na białaczkę,
- mojej mamie, która porzuciła mnie w dzieciństwie,
- mojemu ojcu, który uznał, że kolejne dziecko w rodzinie to doskonały pomysł, no bo kto nie kocha dzieci?
- Kathy, narzeczonej mojego ojca, wyroczni stylu, niekoniecznie tego, który uznaje się za salonowy, przyszłej matce dziecka, przez które oszalał cały klan Dawson-Simms-Miller,
i przede wszystkim sprawczyni całego zamieszania, brawa dla Salome "Sally" Dawson - mojej cudownej i niezastąpionej babci.
Dedykuję tę książkę Wam i całej naszej rodzinie, gdyby nie Wy i wasze szaleństwo może mogłabym mieć typowe problemy - nauka do egzaminów semestralnych, Bal Gwiazdkowy, premiera musicalu i prezenty świąteczne.
Spis treści:
Rozdział I - Zniechęć do siebie przyjaciół (i swojego chłopaka też).
Rozdział II - Zniechęć do siebie swoją rodzinę (i rodzinę twojej rodziny też).
Rozdział III - Spraw, że ostatnia życzliwa ci dusza, znienawidzi cię.
Rozdział IV - Zbrataj się z wrogiem (albo i z kilkoma, co tam będziemy sobie żałować).

Okej, okej, nie zamierzam jeszcze pisać tego arcydzieła, po prostu muszę gdzieś wylać frustrację, a podejrzewam, że zabrakłoby mi miejsca, gdybym chciała opisać wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, więc ograniczę się i napiszę tylko jedno - CO JA TAKIEGO ZROBIŁAM, ŻE TO WSZYSTKO MNIE SPOTYKA?!!!
Zawsze starałam się być szczera w stosunku do mojego towarzystwa. Wierzyłam, że jeśli ja będę fair, inni odwdzięczą mi się tym samym. Cóż, naiwniara ze mnie, ale im bardziej ludzie mnie zawodzą, tym bardziej im ufam. Podobno to objaw jakichś psychicznych skrzywień i skaz z dzieciństwa. Najwyraźniej jestem skażona i skrzywiona też, a inni muszą to wyczuwać, bo zawsze, ale to zawsze ktoś, kogo obdarzam zaufaniem, wbija mi nóż w plecy. Może ktoś inny wyniósłby z tego jakąś lekcję, no nie wiem, coś w stylu - jeśli ktoś cię olewa, też go olej lub jeśli ktoś prosi cię o oszukiwanie twojego chłopaka, nie rób nic, co kłóci się z twoim wewnętrznym poczuciem wartości. Tja. Ja chyba nigdy się tego nie nauczę. Zawsze najpierw będę myślała o innych, a później będę pakowała się z jednego bagna w drugie, aż w końcu się w nim utopię. Bo właśnie tak teraz się czuję. Mam wrażenie, że tonę, a z każdą kolejną próbą złapania oddechu, zamiast oczekiwanego haustu powietrza, połykam kolejne porcje wody, które ściągają mnie na dno. Nie mogę wydostać się na brzeg, bo brzegu nie ma! Jest tylko kilka centymetrów ziemi, a dalej urwisko. Cokolwiek zrobię, nie uratuję się. Dlatego pławię się w lodowatej i pełnej brudów wodzie, bo jest to lepsze niż całkowita zagłada. Zaczęło się niewinnie, zawsze się tak zaczyna. Spotkałam siostrę mojego chłopaka w męskim towarzystwie i obiecałam, choć wciąż uważam, że zostało to na mnie wymuszone, że nie pisnę słówka. Nie pisnęłam. Samo się pisnęło i od tamtej chwili czuję się wrogiem numer jeden wszędzie, gdzie tylko się pojawię.
Wszystko zaczęło się trzy dni temu.
- Austin, przestań! - krzyczałam, śmiejąc się. Staliśmy na przystanku autobusowym, a chłopak torturował mnie łaskotkami. Dez, jak to Dez, wszystko nagrywał, a ja miałam ochotę zabić ich oboje. Blondyna za to, że mnie męczy, a mojego przyjaciela, bo mu na to pozwala i jeszcze to uwiecznia. Trish nie odezwała się ani słowem. Stała z boku i całkowicie ignorowała naszą obecność. Przez cały dzień było tak samo. Całkowicie zamknęła się w swoim cierpieniu i odpowiadała tylko wtedy, kiedy ktoś ją o coś zapytał. Wszyscy już wiedzieli o wyjeździe Deuca. Choć on sam nie pojawił się w szkole, jego widmo, jak gdyby ciągnęło się za nim. Pani Speaker niemalże zeszła na zawał, w końcu do premiery pozostał niewiele ponad miesiąc, tak wściekłej i wrzeszczącej jeszcze jej nie widziałam, ale sytuacja została opanowana. Rolę po Deucu dostał Ty, który miał podwójną rolę - swojego bohatera - jakiegoś anonimowego chłopaka z drużyny i dublera Chad'a. Trish dzielnie to wszystko zniosła, nie okazała ani przez moment, jak bardzo ją boli ta cała sytuacja. Nasza grupa, mimo moich szczerych obaw, ani słowem nie wspomniała o właścicielu pustego krzesła przy stole. Rozmowy toczyły się tak, jak zwykle. Jakieś pierdoły, jakiś film, koncert czy książka, jakby Deuce nigdy nie istniał. Sprawiło mi to ulgę, strasznie się martwiłam, jak to rozstanie wpłynie na nas wszystkich, ale jeśli ktoś to komentował, to tylko w swoim gronie, z dala od uszu Trish. Momentami odnosiłam wrażenie, że moja przyjaciółka chciałaby o tym pogadać, wyrzucić z siebie cały gniew i żal, ale nie wspomniała o tym ani słowem, a ja nie miałam odwagi zapytać. Czasami na pewne rzeczy trzeba spuścić zasłonę milczenia i zapomnienia. Nie żebym się łudziła, że to załatwi sprawę, ale wolałam odczekać, nim zdecyduję się na decydującą rozmowę z Trish. Czas wcale nie leczy ran, ale stępia ból, sprawia, że obojętniejemy i łatwiej przychodzi nam przyswojenie pewnych spraw, czy rozmowa o nich. Kiedy Trish będzie gotowa rozmawiać o Deuce, sama mi o tym powie. Naciskaniem nie osiągnę nic ponad to, że przysporzę jej jeszcze więcej cierpienia.
- Słuchajcie, idę się przejść - odezwała się nagle brunetka.
- Zaraz będzie autobus - zdziwił się Austin, och, faceci nic nie rozumieją.
- Pójść z tobą? - zaproponowałam, ale Trish tylko pokręciła głową i odeszła.
- Odbiło wam? - wrzasnęłam na chłopaków, kiedy przyjaciółka zniknęła za rogiem.
- Ale co? - Dez uprzejmie się zdziwił. Miałam na końcu języka pewną mało kulturalną i zdecydowanie niezbyt salonową odpowiedź, ale powstrzymałam się od jej wygłoszenia.
- Ona cierpi, idioci! Jak możecie się śmiać i zachowywać tak, jak gdyby się nic nie stało?! - oburzyłam się.
- A co mamy robić? Pytać po chwila czy wszystko okej i czy chce o tym pogadać?
- Jesteście beznadziejni - byłam co najmniej zniesmaczona. A gdzie empatia? Gdzie te górnolotne zapewnienia "gdy ty cierpisz, ja też cierpię"? - To, że nic nie mówi, nie znaczy, że jej nie ma. Nie ignorujcie jej, postarajcie się wciągnąć ją do rozmowy!
- I biegajmy za nią cały dzień pytając, czy czegoś potrzebuje - Austin był poirytowany. Od czasu tej całej akcji z ciążą Kathy, ciągle się sprzeczaliśmy.
- Austin, przymknij się, Ally, ty też wyluzuj - Dez zastanowił się przez moment. - Trish potrzebuje teraz spokoju i czasu, dajmy jej to. Na siłę jej nie rozweselimy, ale możemy próbować.
- Wiedziałam, że mnie zrozumiesz - uśmiechnęłam się.
- Nie rozumiem w czym problem? Przecież to nie pierwszy i nie ostatni chłopak, z którym nie wyjdzie Trish. Dlaczego dziewczyny tak wszystko cholernie przeżywają? - Austin był najwyraźniej w bojowym nastroju. Podejrzewałam, że miało to coś wspólnego z zagrożeniem z hiszpańskiego. Kompletnie sobie z nim nie radził, a mojej pomocy przyjąć nie chciał. Moja szóstka ciążyła mu jak kamień młyński. Urażona duma, to taki typowe.
- Dlaczego przeżywają? - zapytałam przesłodzonym głosem. - Może dlatego, że mają uczucia, a nie górę mięśni i urażonych ambicji?
- Zostawiam was, zanim skoczycie sobie do gardeł - Dez zachichotał i wsiadł do autobusu, jechał do mamy, do ratusza. My musieliśmy jeszcze trochę poczekać na transport.
- Ally, rozumiem, że w domu cię nie układa, a związek przyjaciółki się rozpadł, ale nie musisz tak usilnie dążyć do tego, żeby twój skończył się tak samo.
Tego się nie spodziewałam.
- Chcesz mnie zostawić? - w moim głosie pobrzmiewało jedynie lekkie zdziwienie.
- Nie chcę, ale mnie do tego prowokujesz.
- Kontynuuj, to szalenie interesujące.
- Znowu to robisz! Udajesz obojętność, wręcz sobie z tego i ze mnie kpisz. Zawsze jest tysiąc ważniejszych spraw - Trish, twój ojciec, twoja matka, Kathy, dziecko, Kika i reszta tej zgrai. Mam dość problemów twojej rodziny, mam dość tego, że to na mnie odreagowujesz stres, mam dość twoich dziwnych humorów i tego, jak traktujesz Cass.
- Rozumiem - w tym momencie naprawdę było mi obojętne to, co wyrzucił z siebie chłopak.
- Tylko tyle masz do powiedzenia?
- Mam się usprawiedliwiać? - prychnęłam. - Nie bądź śmieszny. Trish jest moją przyjaciółką, nie zostawię jej samej, a moja rodzina? To zawsze będzie moja rodzina. Nawet jeśli zamknę oczy, policzę do dziesięciu i pstryknę palcami, nic się nie zmieni. Kika wciąż będzie chora, Kathy wciąż będzie w ciąży, mój ojciec bedzie taki sam, a ta reszta zgrai, jak ich pieszczotliwie nazywasz, chociaż nie jest tak zakłamana, jak twoja kochana siostrunia, która od tygodni ukrywa przed tobą swojego chłopaka, a przed nim Nelsona i ciebie! - wrzasnęłam nim zdążyłam się zastanowić nad tym, co mówię.
- Co powiedziałaś? - o cholera, powinnam sobie odciąć ten jęzor, jest o wiele za długi i sprawia mi zbyt wiele problemów.
- Austin, przepraszam, nie chciałam - przerwał mi.
- To co mówiłaś o Cassy, powtórz to - w głosie chłopaka zabrzmiała stal.
- Kochanie, posłuchaj...
- Powtórz to!
Mogłam znowu skłamać, udawać, że to tylko nerwy, ale wtedy straciłabym Austina, a tego nie chciałam, choć udawałam, że jest mi to obojętne.
- Cassidy ma chłopaka, kryłam ją przez ten cały czas, ale mam tego po dziurki w nosie. Zrób z tą wiedzą, co tylko chcesz, ja umywam ręce - poddałam się.
- Oszukiwałaś mnie?
- Można to interpretować także w ten sposób - odparłam wymijająco.
- Także? A jak ty to widzisz, jeśli nie jak oszustwo?
- Pomoc przyjaciółce? - zabrzmiało to dość słabo, nawet jak dla mnie.
- Ally, co się z tobą dzieje? Gdzie twoja krystalicznie czysta i niezachwiana moralność?!
- Będziesz mi teraz prawił kazania? - jęknęłam.
- Zmieniasz się i to niekoniecznie na lepsze.
- Myślisz, że jestem ślepa? Bądź, co bądź znam się wystarczająco dobrze, żeby nie podobało mi się to, w jakim kierunku zmierzam. Ja też mam dość tych wszystkich ludzi i chorych sytuacji, ale to nie sprawi, że jestem w stanie się ich pozbyć! To przede wszystkim ja muszę sobie jakoś z tym radzić! Ty tylko stoisz gdzieś z boku i patrzysz na to przez pryzmat. Ja jestem częścią tego całego bagna. Jeśli wciąż będę dawała się kopać po głowie, w końcu dam się wbić w ziemię tak głęboko, że bez koparki się nie obędzie.
- I twoim zdaniem to usprawiedliwia kłamstwo?
Miałam serdecznie dość tej rozmowy i tego, jak zaślepiony był blondyn. Okej, przyznaję, może i go oszukiwałam na prośbę Cassidy, ale nikt nie jest święty. On także.
- To Cass kłamała, nie ja - ja tylko zataiłam prawdę, każdy wie, że to różnica.
- Nie zgrywaj idiotki, wiesz o czym mówię - chłopak był wściekły. Cóż, ja też.
- Skoro chcesz zwalać całą winę na mnie, twoja sprawa - autobus dojeżdżał do przystanku, a ja czułam, że palą mnie łzy wściekłości.
- Nie chodzi tylko o to, nazwałaś moją siostrę zakłamaną - zebrało mu się na roztrząsanie każdego mojego słowa.
- Zapomniałeś już, co ty mówiłeś o mojej rodzinie? - odgryzłam się. Są jacy są, ale jestem częścią nich.
- Sprowokowałaś mnie! - jakby to coś zmieniało.
- I vice versa.
Większość osób wsiadła już do pojazdu, blondyn stał już w drzwiach, kiedy ja odwróciłam się i pomachałam mu.
- Zastanów się do czego dążysz - zawołałam i ruszyłam przed siebie. Było już za późno żeby Austin zdążył wysiąść i cieszyło mnie to. Potrzebowałam chwili wytchnienia i spokoju. Oboje powiedzieliśmy o kilka słów za dużo, ale byłam pewna, że ta awantura tylko oczyści atmosferę. Zbyt wiele niedopowiedzeń i niedomówień narosło między nami. Teraz wszystkie z siebie wyrzuciliśmy i paradoksalnie, każde z nas powiedziało coś, co powinno zranić drugą stronę, dlatego byłam pewna, że wszystko dobrze się skończy. Rano nie będzie śladu po kłótni. Szkoda, że inne moje problemy tak błyskawicznie się nie rozwiązywały. Przyznaję, że częściowo z mojej winy, bo byłam tak irytująco upierdliwa i drobiazgowa, ale, błagam, czy tylko ja widzę jakie to wszystko jest beznadziejne? Najgorsze jest to, że nawet nie mam komu się wyżalić, bo nikt nie rozumie mojego punktu widzenia, a jeśli nawet częściowo wie, o co mi chodzi, nie zgadza się z tym. Mam tyle bliskich osób, a każda z nich zbywa mnie twierdząc, że marudzę i przesadzam. Bosko.
Z braku jakiegokolwiek pomysłu, skierowałam się do Sonic Boom'a. Nie byłam tam masę czasu, mimo beznadziejnego personelu, wciąż miałam tam swój pokój i czułam się w nim lepiej niż w domu, gdzie aktualnie rządziła się Kathy. W sklepie, jak zawsze kręciło się kilka osób, oglądając instrumenty i przeglądając płyty. Nic się nie zmieniło od czasów moich rządów. Z przyjemnością usiadłam na sofie i zaczęłam przeszukiwać torebkę, chcąc się dokopać do kluczy.
- Twojego ojca ani Kathy nie ma - Eve ustawiała na półce skrzypce.
- Skąd pomysł, że chciałabym z nimi rozmawiać? - prychnęłam.
- To po co tu przyszłaś?
Wzruszyłam ramionami.
- Taaa - mruknęła blondynka i wróciła do pracy. Nie nazwałabym tego rozmową, ale po raz pierwszy zamieniłyśmy kilka słów bez agresji i wzajemnej niechęci. Nie wiem skąd się wziął dobry nastrój Eve, ale to nie wróży zbyt dobrze. Nauczyłam się już, że od tej dziewczyny oczekuje się wyłącznie najgorszego. Z zaciekawieniem zerkałam na nią, gdy do sklepu wszedł Dallas. Rozbawiło mnie wspomnienie mojego zauroczenia nim. Jaka byłam wówczas dziecinna. Ekscytowałam się każdym spojrzeniem i wyobrażałam sobie sceny rodem z tanich romansideł dla starych panien. Co za wstyd! Jak dobrze, że nikt o tym nie wie. No, poza Trish i Dezem, ale oni przecież nikomu nie wygadają.
Zaraz, zaraz, czy to jest to, co widzę?
- Spotykasz się z Dallasem? - zapytałam, kiedy chłopak opuścił sklep.
- Nie twoja sprawa - odburknęła Eve.
- Fakt - potwierdziłam i dalej wyrzucałam rzeczy z torebki. Gdzie ten cholerny klucz?
- To świeża sprawa, nie chcę zapeszać - powiedziała blondynka po chwili. Przez moment zastanawiałam się, dlaczego mi to mówi. Kurczę, czy ona w ogóle ma jakieś przyjaciółki, czy ja całkowicie zepsułam jej opinię w szkole? Nie ja, ona sama sobie zepsuła swoim histerycznym i złośliwym zachowaniem. Ja tylko ją sprowokowałam.
- A on?
- Co on?
- No jaki on ma stosunek do waszego związku - przewróciłam oczami.
- Nie ma żadnego związku, spotykamy się tylko. Nie znamy się jeszcze zbyt dobrze.
- Biedny Dallas, może się rozczarować - nie wiem dlaczego to powiedziałam. Okej, Eve jest beznadziejna, ale była miła.
- Biedny Austin, czeka go to samo - blondynka nie pozostała mi dłużna.
Prychnęłam i nie zaszczyciłam jej odpowiedzią.
- Możesz mną gardzić, ale wcale nie różnimy się tak bardzo od siebie.
- Chyba ci odbiło! - oburzyłam się. - Ja nigdy...
- Nigdy co? - zakpiła dziewczyna. - Nigdy nie byłaś egoistką? To ciekawe. Była tu Kathy, poważnie myśli o rozstaniu z twoim ojcem, bo nie wyobraża sobie wychowywania dziecka w towarzystwie wiecznie niezadowolonej i zadzierającej nosa się księżniczki. Jak widać, są osoby, które nie należą do twojego funclubu.
- Biedna, Kathy - zakpiłam.
- Obudź się dziewczyno, nie masz pięciu lat! Nie lubię cię i nie obchodzi mnie twoje życie, ale Kathy jest dobrym, ciepłym człowiekiem. Nie zasługuje na to, jak ją traktujesz.
- Zajmij się sobą - burknęłam.
Od kiedy to Eve ma jakiekolwiek ludzkie uczucia? Jestem pewna, że to podstęp. Coś kombinują z Kathy, ale ja nie dam się wciągnąć w ich gierki. Nie ufam ani jednej, ani drugiej. Muszę to dobrze przemyśleć, czuję, że teraz pora na mój ruch, ale nie postąpię jak nierozsądne dziecko. Nie.
Znalazłam klucze w jednej z przegródek, rzeczy leżące na stole zgrabnym ruchem wsunęłam do torby. Później się będę martwić tym, co gdzie jest. Marzyłam tylko o chwili spokoju i ciszy. Bez awantur, krzywych spojrzeń i problemów. Niestety nie było mi to pisane.
- Zdrajczyni! - zaczęłam wchodzić po schodach, ale nie doszłam daleko. Cassidy jak burza wpadła do sklepu. Chwyciła mnie za ramię i pociągnęła w dół. Potknęłam się, ale udało mi się zachować równowagę. Klienci rzucali nam zaciekawione i rozbawione spojrzenia. Dwóch chłopaków stojących przy gitarach wyjęło telefony, spodziewali się walki, którą mogliby wrzucić do Internetu.
- Nie rób widowiska - próbowałam zachować spokój. - Chodź na górę, tam porozmawiamy na osobności.
- Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać! - Cass nic sobie nie robiła z tego, że otacza nas masa obcych ludzi. - Zaufałam ci! Traktowałam cię jak siostrę, a ty wbiłaś mi nóż w plecy!
- Cassy, posłuchaj - zaczęłam, ale blondynka przerwała mi.
- Jesteś zakłamaną, zapatrzoną w siebie egoistką!
- Przystopuj dziewczyno - teraz to ja się zdenerwowałam. - To ty ukrywałaś syna i brata przed facetem, a jego przed rodziną. Skoro na takich fundamentach budujesz miłość, nie masz prawa nazywać mnie zakłamaną!
- A święta Ally wzięła sobie za cel opiekę nad nieświadomymi - syknęła dziewczyna. - Nie chcę cię widzieć w moim domu!
Cassidy wyszła trzaskając drzwiami. Przez moment stałam osłupiała i otumaniona. Czy to się działo naprawdę? Spojrzenia, które posyłali mi klienci utwierdzały mnie w myśli, że tak, to wszystko jest prawdą.
- Koniec przedstawienia! - wrzasnęłam.
- Jesteśmy takie same - szepnęła mi do ucha Eve.
Tego było już za wiele. Wybiegłam z Sonic Booma, jakby goniło mnie stado piekielnych psów. To niemożliwe! Ja nie jestem taka! Jestem dobrym człowiekiem! Jestem dobrą przyjaciółką! Jestem dobrą siostrą! Nie jestem zakłamaną egoistką! Nie jestem Eve! Oni wszyscy się mylą! Oni wszyscy muszą się mylić!
Biegłam przed siebie bez celu. Chciałam uciec od tłukących się mi po głowie myśli. Chciałam wyrzucić z siebie te wszystkie złe emocje. Tylko, że to nadal we mnie tkwiło. Bez względu na to, jak daleko i szybko biegłam. Nie da się wyłączyć mózgu, choć niektórzy swoim zachowaniem przeczą tej teorii.
Zdumiona spostrzegłam, że jestem koło domu Emmy i Kostki. Chciałam wierzyć, że to przeznaczenie mnie tu sprowadziło. Moje kuzynki mnie wysłuchają i zrozumieją. Zapukałam do drzwi. Minęło kilka chwil nim usłyszałam zgrzyt zamka. Otworzył Karl, mąż cioci, co wprawiło mnie w stan lekkiej konsternacji. Nie miałam pojęcia, jak się do niego zwracać. Po imieniu? Wujku? Proszę pana? Niezbyt często go widywałam, nie miałam pojęcia, czy on wie, kim jestem.
- Dzień dobry, zastałam Emmę? - zapytałam po prostu.
- Emmanuelle, masz gościa - mężczyzna szorstkim głosem zawołał gdzieś w przestrzeń. Pomyślałam o moim ojczymie Marku. Był kompletnie innym człowiekiem! Ciepłym, otwartym, przekochanym. Znał wszystkich przyjaciół Kiki, Jacka i Meg, a nawet moich, choć nie mieszkaliśmy razem. Po raz pierwszy od bardzo dawna dotarło do mnie, jak wielką szczęściarą jestem.
- Allyson, skarbie, wejdź do środka - ciocia Kristina mnie zauważyła.
- Cześć ciociu - uśmiechnęłam się.
- Emmanuelle zaraz się tobą zajmie, utknęła przy naczyniach. Poczekaj w jej pokoju.
Z ulgą udałam się na górę. Emma kiedyś mi powiedziała, że jej ojczym nienawidzi wszelkich zdrobnień. Jedynie do Kimberly, swojej siostrzenicy zwracał się per Kimmy.
- Jeżeli ten człowiek kogokolwiek kocha, to właśnie Kim. Nie mam pojęcia, dlaczego mama za niego wyszła. To psychol - słyszałam to wielokrotnie i po dzisiejszym spotkaniu, byłam gotowa przyznać kuzynce rację. Jesteśmy w jakimś stopniu rodziną, a ten człowiek potraktował mnie jak powietrze.
- Hej młoda - Kostka zajrzała przez szparę w drzwiach. - Jak sytuacja w domu?
- Dość napięta - przyznałam. - Kathy jest traktowana jak królowa. Ojciec skacze koło niej, jak wierny pudelek. Bez przesady, jest po prostu w ciąży, to nie choroba! Zbiera mnie na wymioty, kiedy spoglądam na to ich świergotanie.
- Wyluzuj trochę, okej?
To mnie zdziwiło. Dlaczego wszyscy twierdzą, że to ja tworzę problem? Hallo!
- Kostka, czuję się jak intruz we własnym domu!
- Wybacz, mała, ale sama jesteś sobie winna.
- O czym rozmawiacie? - Emma weszła do pokoju. Ucieszyłam się. Nie chciałam wyżywać się na Konstancji, tylko dlatego, że jest przeciwko mnie. Pokrótce opowiedziałam Em, o czym dyskutowałyśmy.
- Ally, moim zdaniem trochę cię poniosło - czułam, że szczęka opada mi do samej podłogi. Czym prędzej zamknęłam usta, zdając sobie sprawę, że nie prezentuję się zbyt inteligentnie z rozdziawioną paszczą.
- Słucham?!
- Wujek się zakochał. Pozwól mu na trochę szczęścia. O ile wiem, nie był w poważnym związku od czasu rozwodu z twoją mamą - ciągnęła nieubłaganie Emma.
- A więc teraz to moja matka jest winna?
- Jeszcze miesiąc temu, ciocia Penny była dla ciebie wrogiem numer jeden - Kostka się rozzłościła. - Dziewczyno, nie możesz być chorągiewką! Nie zmieniaj zdania, bo wiatr zawiał inaczej!
- Czyli powinnam siedzieć cicho, dać się kopać po głowie i cieszyć się z tego? - teraz to ja się wściekłam. Cały dzień słyszę, że to ja jestem tą złą. Pieprzyć to!
- Po prostu odpuść. Nawet nie próbujesz poznać tej kobiety. Uprzedziłaś się do niej i traktujesz jak kogoś, kto próbuje ci ukraść twoją własność - Konstancja spojrzała na mnie, jak na dziecko. - Ally, zachowujesz się jak rozwydrzona panienka, która ma żal do całego świata. Każdy chce cię skrzywdzić, każdy jest twoim wrogiem, każdy jest zły. Nie!
- Nie mam zamiaru tego słuchać - wstałam i rzuciłam kuzynkom lodowate spojrzenie.
- Pewnie, idź! Zamknij się w pokoju i powtarzaj sobie, że każdy tylko czyha na twój błąd!
- Uspokójcie się obie! - krzyknęła Emma.
- Prawda boli? - syknęła Kostka. Mocno wpieniona Kostka. Jest urocza i miła, ale do momentu, kiedy ktoś nie wyprowadzi jej z równowagi. Wtedy nad sobą nie panuje. To cecha rodzinna. Tak myślę.
- Och, ja chociaż nie płaszczem się przed ojczymem, który ma mnie gdzieś - rzuciłam pozornie obojętnym tonem. Gdyby wzrok mógł zabijać, leżałabym już martwa. Kostka starała się utrzymywać dobre relacje z Karlem.
- Nie masz pojęcia o czym mówisz.
- Czyżby? - wyszłam, zanim któraś z dziewczyn zdążyła się odezwać. Nie czułam żadnej satysfakcji, mimo, że pozornie wygrałam, to zniechęciłam do siebie kolejne dwie osoby i to osoby, które znałam całe życie. Nie poznawałam się. Ally, co ty wyprawiasz?! Przestań! Chciałam krzyczeć! Chciałam kopać w ścianę! Chciałam zamknąć się w pokoju, zakopać się w łóżku i udawać naleśnik. A później obudzić się, najlepiej za sto lat, kiedy wszystko już będzie dobrze. Kiedy ja będę sobą, a nie dziewczyną, na którą nie mogłam spoglądać w lustrze. Nie jestem głupia, ani zapatrzona w siebie. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem bez winy, ale nie potrafię przeprosić, dlatego wciąż pogrążam się coraz bardziej i bardziej. Wiem, że nie mam racji, a mimo to kłócę się i obrażam kolejnych bliskich mi ludzi. Do czego ja dążę? Dlaczego znowu robię to samo?
- Hej Ally! - zaklęłam pod nosem. Na przystanku, kilka metrów ode mnie stała Kim. Uśmiechnięta i bardzo zadowolona Kim. Jej uśmiech działał na mnie, jak czerwona płachta na byka. Zapragnęłam, żeby przestała być taka szczęśliwa. Byłam w takim nastroju, że każdy przejaw dobrego humoru wywoływał u mnie chęć mordu.
- Cześć - mruknełam. Modliłam się żeby autobus przyjechał jak najszybciej.
- Widziałaś ostatnio Jacka? Mam wrażenie, że mnie unika. Mieliśmy się dziś spotkać, ale zadzwonił, że nie da rady. To do niego niepodobne. Z treningów też szybko wychodzi.
- Sądzisz, że jesteś jedyną znajomą mojego brata? - zapytałam ironicznie.
- Słucham?
- Jack spotyka się z Caroline, sory, chyba odeszłaś do lamusa - wzruszyłam ramionami.
- Jestem jego przyjaciółką, wiedziałabym - na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz niedowierzania. Od dawna podejrzewałam, że Kimberly bardzo dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że Jack jest w niej od lat zakochany. Takich rzeczy nie da się długo ukrywać. Jej reakcja utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
- Najwyraźniej nie jesteś taka ważna - pomachałam jej i wsiadłam do nadjeżdżającego autobusu. Faktem jest, że Jack spotykał się z Caroline, ale nie było w tym ani krzty romantyzmu. Niestety, bo bardzo polubiłam tę dziewczynę. Care była w trakcie urządzania pokoju i Jack pomagał jej w remoncie, bo jej rodzice bardzo dużo pracowali. Osłupienie, które widziałam na twarzy Kim, kiedy autobus opuszczał przystanek towarzyszyło mi jeszcze długo. Spoglądałam na przesuwające się za szybą miasto i marzyłam, że jestem gdzieś daleko. Miałam już dość tych ciągłych awantur. Miałam dość mojej pokręconej rodzinki i pokręconej rodziny Austina. Miałam dość moich znajomych i tego, jaka jestem dla niech okropna. Miałam dość swojego paskudnego zachowania i tego, co za nim idzie. Było mi wstyd i czułam się naprawdę okropnie. Najchętniej wyjechałabym gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna. Do Meksyku. Tylko był jeden problem - gdziekolwiek się znajdę, nie ucieknę przed samą sobą. Mogę polecieć na księżyc, ale co z tego? Moje myśli wciąż będą ze mną. Nie da się wcisnąć przycisku i wyłączyć mózgu. Niestety.
Wysiadłam dwa przystanki wcześniej. Powoli zapadał zmrok, ale czułam, że oszaleję, jeśli będę tak bezczynnie siedziała. Świeże powietrze choć trochę pomogło mi wrócić do równowagi. Okej. Przegięłam. Nie powinnam mówić tego, co powiedziałam, ale czasu nie da się cofnąć. Skoro wszyscy mają mnie za zakłamaną, zapatrzoną w siebie egoistkę - będę nią. Wchodząc do domu, zastanawiałam się, czy zostanie mi chociaż jeden przyjaciel, jeśli dalej będę postępować jak obrażona na świat królewna.
- Gdzie byłaś? - tata niósł tacę z herbatą.
- Interesuje cię to? - mruknęłam. Wyminęłam ojca i zaczęłam wchodzić po schodach, ale nie dane mi było zamknąć się w swojej twierdzy.
- Młoda damo, nie tym tonem - odwróciłam się tak gwałtownie, że nie zdołałam przytrzymać się poręczy. Upadłam na prawą dłoń i usłyszałam chrzęst kości.
- O cholera, chyba złamałam rękę - pisnęłam spoglądając z wyrzutem na opartą o framugę babcię.
Wstałam z trudem i ze łzami w oczach zerkałam na stojących przede mną dorosłych - Kathy - ciężarną narzeczoną mojego ojca, na Sally - moją babcię, która najwyraźniej nie przejęła się moim wypadkiem i na tatę, który jak gdyby nigdy nic zapytał:
- Macie ochotę na herbatę?
Mieszkam w domu wariatów. Albo gorzej.


______________________

Witam po baaaaaaaardzo długiej przerwie!
Jestem najbardziej pechową osobą na świecie, serio. W kwietniu skradziono mi laptop, w maju mój telefon zginął śmiercią tragiczną i od tamtego czasu właściwie nie miałam internetowego życia, bo na sprzęcie, który udało mi się skombinować, nie działało nic, prócz Facebooka. Dziś odebrałam mój nowiusi, milusi laptopik i wracam.
Wybaczcie, jeśli ten rozdział jest bezsensu, ale kurzył się na dysku blogspotu od miesięcy.

Żyjecie jeszcze? Co u Was słychać?

Uściski dla Martyny i Ani! <3




wasza m.