wtorek, 3 marca 2015

"Coś, co zawsze cię ochroni..."




27 lutego


Muszę gdzieś wyjechać. Australia brzmi super. Deuce mówił, że wcale nie różni się mocno od Florydy. Różnią je kangury. I akcent. I te wielkie, latające mrówki. I pająki. Ogromne i włochate, i jadowite. I węże, które potrafią wypełznąć z muszli klozetowej...
No okay, może trochę się różnią. A Nowa Zelandia? Jest piękna! Te widoki! Nie, tam też jest robactwo. Odpada. To może Europa? Anglia? Albo Hiszpania. Albo coś bliżej. Meksyk. Wystarczy przejść przez płot graniczny i jestem już po stronie meksykańskiej. Z dala od problemów, które mnie przerastają. I od spadających na moją głowę obelg, na które nie zasłużyłam. Jeśli pomoc komuś, kogo się lubi i ceni jest grzechem, trudno, jestem i nadal będę grzesznicą. I nie jest mi z tego powodu przykro. Jest mi przykro, bo ludzie, którzy powinni być mi wdzięczni i wspierać mnie, w ogóle tego nie doceniają, a dokładają kolejny kamień do muru dzielącego mnie od szczęśliwego, prostego życia. Bo chociaż każdy z nas chce spektakularnych wydarzeń, wybuchów i emocji, proste życie wcale nie jest złe. Jest miłe. Jest ciepłe. Jest wygodne. Jest czymś, za czym tęsknię. I czego chyba nigdy, okay, wiem, że to duże słowo i nie powinno się go pochopnie używać, ale znam siebie zbyt dobrze, nie będę miała. Bo jeśli mam wybierać między prostym, mało skomplikowanym życiem, a przysłowiowym skakaniem w ogień dla kogoś, kto wiele dla mnie znaczy, zawsze wybiorę to drugie. I nawet jeśli się poparzę, zrobię to po raz drugi. I trzeci. I piąty. I siemdziesiąty. Zrobię to zawsze.
- Ally, a może ta w paski? - zapytała moja siostra.
Trish, CeCe, Rocky, Maga i Kika stwierdziły, że dosyć zajmowania się problemami Moonów i siłą wyciągnęły mnie na zakupy.
- Nie możesz brać na siebie każdej awantury i ich rodzinnych dramatów - stwierdziła rano Trish. - To zabrzmi okrutnie, ale to ich sprawa, nie twoja, niech sobie sami z tym radzą.
Gdzieś wewnątrz siebie czułam, że jest w tym trochę racji. Wplątałam się w to na własne życzenie i uparcie starałam się wszystko naprostować. Czasami miałam poczucie, że Austin, Liz i Dave woleliby spędzać czas beze mnie, mieli przecież tyle spraw do nadrobienia, ale są zbyt dobrze wychowani żeby powiedzieć mi, że mam spadać. Trish była, jak zawsze, bardziej bezpośrednia. Kiedy usłyszała, że przyjeżdżają rodzice Austina i spotykają się całą rodziną, żeby porozmawiać, wyjaśnić wszystko i znaleźć najbardziej optymalne i najmniej bolesne wyjście z tej sytuacji, powiedziała, że nie mam tam czego szukać i nie ma mowy, żebym tam poszła. Co więcej, przekonała dziewczyny, że to idealny dzień na przedwycieczkowe zakupy. Włochy. Ten wyjazd całkowicie wyleciał mi z głowy. Wiedziałam, że rodzice wypełniali jakieś dokumenty, ja sama także coś podpisywałam. Co więcej, na środku mojego pokoju leżały otwarte, puste walizki, ale nie kojarzyłam ich z faktem, że za kilka dni lecę do innego kraju. Miałam zbyt wiele spraw i zmartwień. I kompletnie nie rozumiałam ekscytacji dziewczyn. Nie miałam ochoty jechać. Nie miałam ochoty się pakować. Nie miałam ochoty szwendać się po sklepach. Ale przekonanie dziewczyn, że ja naprawdę nie potrzebuję nowych ubrań, cóż, łatwiej przekonać taką typową babcię, że wcale nie jest się głodnym. To misja z góry skazana na niepowodzenie.
- Ziemia do Dawson! - CeCe pomachała mi dłonią przed oczami. Odskoczyłam do tyłu i spojrzałam na nią wzrokiem zagubionej, prowadzącej gdzieś na ubój lamy. Okay, wiem, że lamy nie są prowadzone na rzeź. Chociaż... W Chinach jedzą koty i psy, i jakieś wykopane z ziemi jaja ze smalcem, kto tam wie, co tkwi w głowie ludziom zamieszkującym Andy. Bo lamy żyją w Andach, prawda? Przynajmniej tak było w "Nowej szkole króla". K-U-Z-C-O! Kto tu rządzi? Kuzco!
- Przepraszam, zamyśliłam się - uśmiechnęłam się przepraszająco, gdy zorientowałam się, że dziewczyny przyglądają mi się strapione.
- Myślisz o Moonach? - zapytała Trish.
- Właściwie to zastanawiałam się, gdzie żyją lamy - przyznałam szczerze.
Moje towarzyszki przez moment spoglądały to na mnie, to na siebie, a po chwili wybuchnęły śmiechem.
- Jesteś pewna, że jesteśmy spokrewnione? - zapytała Kika, krztusząc się ze śmiechu.
- Głupie - prychnęłam, pukając się palcem w czoło. - Lamy to bardzo ciekawy temat do rozmyślań.
Chwyciłam wieszak z pasiastą bluzką, którą wcześniej pokazała mi siostra i ruszyłam w stronę przebieralni. Dziewczyny wciąż się zwijały się ze śmiechu. Ja też się uśmiechnęłam. Trish miała rację - tego mi było trzeba. Nie zakupów i tony nowych ciuchów, które wylądują na dnie szafy, a takiego luźnego, wypełnionego śmiechem i żartami nienajwyższych lotów spotkania. Towarzystwa kogoś, z kim mogę po prostu powariować i nie mieć wyrzutów sumienia, że kiedy my się świetnie bawimy, ktoś przez to cierpi. Potrzebowałam tego. Potrzebowałam swobody i radości, jaką daje wyjście z przyjaciółmi - ludźmi, którzy znają mnie lepiej niż ktokolwiek inny, a mimo to mnie kochają i nie boją się pokazywać ze mną publicznie. A jeśli się boją to skrzętnie to ukrywają. Nie, myślę, że jednak nie. Przyjaciele niczego nie ukrywają. Zawsze są ze sobą szczerzy. Właśnie dlatego są przyjaciółmi.
Zachmurzyłam się. Dobry humor uleciał, gdy przypomniałam sobie, że mam jeszcze jeden problem i to równie naglący. Garby.
Obiecałam mu pomóc w rozwikładniu zagadki, z kim zdradza go Kim. Jak miałam to zrobić? Przecież nie mogłam wydać brata. Jestem kretynką, że dałam się w ogóle w to wciągnąć, ale co miałam powiedzieć? Zaskoczył mnie. No i nie chciałam, żeby zaczął myśleć, że on i jego kłopoty nic dla mnie nie znaczą. Znaczą. I to bardzo wiele. Czułam się przygwożdżona. Właściwie to nawet zaczął cieszyć mnie ten wyjazd ze Stanów. Może w Europie Garby zapomni o swoich podejrzeniach? A może, co jest niestety bardziej prawdopodobne, zeświruje do końca i będzie co dwie minuty wydzwaniał do Kimberly. Bałam się, co może się wydarzyć, gdy Jack i Kim zostaną tu sami. Próbowałam rozmawiać o tym z bratem, ale zbywał mnie i kompletnie olewał. Zawsze byliśmy blisko, dobrze się rozumieliśmy, rozmawialiśmy ze sobą godzinami. Wiedzieliśmy o sobie wszystko. To mi pierwszej wyznał, że zakochał się w przyjaciółce. Bolała mnie jego izolacja. Odpychał mnie. Nie miałam pojęcia, co u niego słychać. Kiedy przychodziłam do Simmsów, nie wychodził z pokoju albo, to było bardzo częste, był gdzieś na mieście. Chciało mi się wyć z bezsilności. I zwyczajnie, całkowicie po ludzku, było mi przykro. Cokolwiek się działo, w każdej sytuacji stawałam po stronie Jacka, fakt, że bał się czy nie chciał mi zaufać, naprawdę mnie ranił.
- Ally, szybko, mam coś absolutnie fantastycznego! - podekscytowany głos Rocky wyrwał mnie z zamyślenia.
Spojrzałam na swoje odbicie i zamknąwszy oczy, kilka razy głęboko odetchnęłam. Nie będę sobie psuła tego cudownego dnia smutnymi myślami! Nie wpadnie mi do głowy nic innego, a tylko się zdenerwuję i przy okazji, zniszczę humory dziewczynom.
Wyszłam z przymierzalni i odłożyłam bluzkę, której nawet nie założyłam. Rozejrzałam się, zauważyłam rudą czuprynę CeCe, znikającą za rogiem. Wzruszyłam ramionami i ruszyłam w kierunku sklepu, w którym zniknęły przyjaciółki. To był malutki, ukryty między budynkami sklepik. Ciemny, budzący niepokój. Nie weszłabym tam z własnej woli.
- Co to? - zapytałam szeptem Magę.
- Sprzedają tu amulety i inne indiańskie artefakty - odpowiedziała równie ściszonym głosem.
Poczułam gęsią skórkę. Takie miejsca zaedze robiły na mnie wrażenie. Absolutnie wierzyłam w talizmany, moce ziół i uroki.
Za ladą stały dwie Indianki - starsza mogła mieć jakieś osiemdziesiąt lat i właściwie nie stała, a spała na fotelu w kącie. Młodsza, na oko dałabym jej dwadzieścia lat. Była młoda, ale z pewnością o kilka lat starsza ode mnie.
- Dzień dobry - powiedziałam z niepewnym uśmiechem.
Moje towarzyszki stały przed gablotką z biżuterią i dyskutowały nad czymś rozemocjonowane. Nie wiedziałam o co tyle hałasu, ale posłusznie podeszłam do nich. Z tego, co mogłam się zorientować, były tam rzeźbione w drewnie i węglu amulety.
- Szukacie czegoś konkretnego? - zapytała młodsza z kobiet, zbliżając się do nas bezszelestnie.
Podskoczyłam i nerwowo przełknęłam ślinę. Jasne, fajnie byłoby mieć coś,m magicznego, ale ja naprawdę mocno wierzę w takie sprawy.
- Takie sprzedawanie magii. Czy to nie jest niebezpieczne albo jakoś nie uwłacza waszej religii? - zapytałam nieśmiało.
Indianka wybuchnęła śmiechem.
- Oczywiście, że nie. Indianie już od wieków pomagali Białym Twarzom i tworzyli dla nich talizmany, łapacze snów, dawali im mieszanki ziół.
- Czy takie amulety działają naprawdę? - zapytała CeCe.
- Pewnie, że nie - uśmiechnęła się Trish. - To tylko ciekawa ozdoba.
- Wcale nie! - zaprzeczyłam gwałtownie. - Ja wierzę, że takie przedmioty mają moc.
- Bo jesteś naiwna, maluchu - Kika spojrzała na mnie z politowaniem wymieszanym z czułością.
- Kiedyś czytałam taką książkę... - zaczęłam, jednak Trish, która tak samo, jak i moja siostra, jest realistką i nie wierzy w zjawiska paranormalne, intuicję i inne sprawy związane z magią czy okultyzmem, przerwała mi.
- W książkach i filmach wszystko jest możliwe - powiedziała. - W prawdziwym życiu te zapewniające szczęście, wieczną miłość czy zdrowie przedmioty to zwykłe, choć nie powiem, piękne kawałku drewna. Nie mają żadnej mocy.
Było mi głupio przed tą młodą Indianką, która przyglądała nam się rozbawiona.
- Mówcie, co chcecie, ja wierzę w magię - mruknęłam.
Dziewczyny zaczęły się śmiać. Wszystkie, chociaż przecież zarzekały się, że nie wierzą w takie sprawy, kupiły sobie amulety ochronne. To było niezwykłe. Młoda Indianka, która przedstawiła się nam jako Leah, przez moment trzymała każdą z dziewczyn za dłoń i coś szeptała, a później dla każdej rzeźbiła jakieś znaki w trójkątnych kawałeczkach drewna. Spoglądałam zafascynowana na jej zręczne palce. Mimo że wszystkie moje towarzyszki poprosiły o amulety ochronne, każda z nich dostała drewienko w innym kolorze. Trish w niebieskim, Maga w zielonym, Rocky w żółtym, CeCe w białym, a Kika w czarnym. Chociaż nie wiedziałam na czym to polega, bardzo mi się to nie spodobało.
- A ty? - zapytała Leah. - Nie potrzebujesz ochrony?
Przed czym? Wybacz, ale żadna magia nie jest w stanie mnie ochronić przed własną głupotą. Z innymi rzeczami poradzę sobie sama.
Zaprzeczytałam ruchem głowy.
- Chodź, Ally - dziewczyny podziękowały Indiance i kierowały się do wyjścia.
- Dogonię was - zawołałam.
- Jak chcesz, idziemy na kawę - wzruszyła ramionami Maga.
Uśmiechnęłam się i odczekałam chwilę. Kiedy wyszły, odwróciłam się do krzątającej się za ladą dziewczyny.
- Na czym to polega? - zapytałam.
- Słucham? - odpowiedziała pytaniem. Miała bardzo ładny głos. Dźwięczny jak, bo ja wiem, jak krople wody spływające ze skał w podziemnych grotach. To głupie porównanie, ale naprawdę słuchając jej słów, widziałam tę wodę i skały.
- Dlaczego każda z nich dostała amulet w innym kolorze?
- Bo potrzebują ochrony przed czymś innym.
Podskoczyłam i gwałtownie się odwróciłam. Głos starszej kobiety brzmiał jak, znowu głupie porównanie, rysowanie tępym ołówkiem po metalowych drzwiach. Nie wiem dlaczego, ale poczułam się zagrożona.
- Skąd wiadomo, jakiego typu ochrony ktoś potrzebuje? - zapytałam mimo to, ale kobieta mnie zignorowała. Chociaż nie, nie zignorowała, milczała, uważnie taksując mnie wzrokiem. To było dziwne, poczułam się obdarta ze wszystkich swoich sekretów. Taka odsłoniona. Czułam się tak, jakby ta Indianka skanowała moją duszę i była w stanie dotrzeć do moich najgłębiej ukrytych pragnień i emocji. Zadrżałam, choć wcale tego nie chciałam.
- Każdy człowiek ma swoją aurę, a my potrafimy ją dostrzec, jeśli tylko uważnie patrzymy - uśmiechnęła się Leah.
- Jedna z tych dziewczyn - przełknęłam głośno ślinę - dostała amulet w kolorze czerni. Przed czym to chroni?
Młodsza z kobiet wyraźnie się speszyła.
- Nie możemy zdradzać tajemnic - próbowała się wykręcać, ale kłamanie było jej obce i nawet dla mnie, choć widziałam ją pierwszy raz w życiu, nie brzmiało to przekonywująco.
- To moja siostra - szepnęłam błagalnym tonem.
- Przed śmiercią - zaskrzypiała starsza Indianka.
Mimo że to podejrzewałam, poczułam nieprzyjemny skurcz w okolicach serca. Kika w ostatnim czasie była taka pełna energii, taka radosna, taka pełna życia. Chwytała to, co przynosił jej każdy dzień i cieszyła się tym. Odrzucałam myśli o jej chorobie. Ona niekoniecznie. Uświadomiła mnie co do tego rozmowa, którą przeprowadziłyśmy wczorajszego popołudnia. Zasmuciła mnie i przeraziła bardziej niż słowa starej Indianki.
Wróciłam już na kurs jazdy, a Kika, rzekomo dla bezpieczeństwa, w rzeczywistości, żeby pomigdalić się z Brianem, towarzyszyła mi podczad jazd. Wczoraj również wybrała się razem ze mną.
- Jesteście parą? - zapytałam, gdy po dwóch godzinach za kierownicą, usiadłam w końcu na miejscu pasażera. Jechałyśmy do mnie.
- Mówiłam ci już, że nie - wywróciła oczami.
- Wyglądacie jak para - upierałam się.
- I co z tego? Nie chcę żadnego związku - zirytowała się moja siostra.
- Czyli Brian chce? - drążyłam temat.
- Jakim cudem Austin z tobą wytrzymuje? Jesteś strasznie upierdliwa.
- Nie zmieniaj tematu! - zawołałam urażona.
- Dlaczego ani ty, ani Brian, wy wszyscy nie potraficie zrozumieć jednej, prostej rzeczy? - Kika była rozzłoszczona. - Ja nie mogę się z nikim związać.
- Nie rozumiem cię - przyznałam szczerze i uważnie na nią spojrzałam. - Jesteś śliczna, inteligentna, zabawna, dlaczego tak uparcie chcesz być sama?
- Ally, ja umieram, okay? Może wy o tym zapomnieliście, ale ja pamiętam. Byłabym hipokrytką, gdybym zgodziła się być z Brianem. Jak mogę mu obiecywać miłość, wsparcie, troskę i bezinteresowną obecność mimo wszystko aż do końca świata, skoro mój koniec świata może nadejść w każdej chwili?
Zatkało mnie. Nie sądziłam, że ona tak o tym wszystkim myśli. No dobrze, zrobiła sobie tę swoją listę rzeczy, które chciałaby wykonać przed śmiercią, ale każdego dnia, na całym świecie robią ją tysiące osób i nikt z nich nie umiera. To taka forma rozrywki. Coś, co ma służyć poznaniu siebie.
- Każdy umrze - odezwałam się po chwili zachrypniętym głosem. - Nikt z nas nie wie kiedy i jak.
- Ale ja, dzieciaku - zawsze tak do mnie mówiła, gdy była rozbawiona albo zła - mam papierek, który wyraźnie mówi, że moja śmierć jest realniejsza niż twoja czy Briana.
- Nie bądź głupia. Badania...
- Ally, bądź, realistką - ucięła mój wywód jednym krótkim zdaniem.
Stojąc w tym zakurzonym, maleńkim sklepiku, ta rozmowa wróciła do mnie niczym bumerang. I zabolała. Mocniej, niż przypuszczałam.
- A ja? - odezwałam się, chcąc odgonić złe myśli. - Jakiej ochrony ja potrzebuję?
Nim Leah otworzyła usta, starsza kobieta wstała i podeszła do mnie. Nie wiem dlaczego uroiłam sobie, że chce mi zrobić krzywdę.
- Ty dziecko, jesteś jak ogień - trudno mi było wytrzymać ostrzał jej spojrzeń. - Płoniesz mocno i jasno, ale każdy ogień kiedyś zgaśnie. Bo ogień jest tylko pozornie niebezpieczny. Może parzyć i niszczyć, ale jest bezbronny. Mogą go słumić wszystkie inne żywioły - woda i powietrze, i ziemia.
Nie pojmowałam niczego, co mówiła stojąca przede mną staruszka. To były ostrzeżenia?
- Więc dajcie mi coś, co nie pozwoli mnie zgasić - szepnęłam, czując, że kobieta oczekuje ode mnie jakichś słów.
Wybuchnęła śmiechem, ale wyraz jej oczu utwierdził mnie w przekonaniu, że postąpiłam właściwie. Bałam się tej kobiety, ale jednocześnie czułam z nią jakąś więź. Nie umiem tego wyjaśnić. To było niczym jakieś metafizyczne połączenie.
- Jak masz na imię? - zapytała kobieta.
- Ally - odpowiedziałam.
- Posłuchaj, Ally, nie potrzebujesz amuletów, masz coś, co zawsze cię ochroni. Pamiętaj, że ogień, choć pozornie wygaszony, można na powrót rozniecić z każdej maleńkiej j zapomnianiej iskierki.
- Nie rozumiem - przyznałam szczerze, zmarszczywszy brwi.
- Twoje serce, dziecko - Indianka znów utkwiła wzrok w moich oczach. To było upiorne. - Twoje serce jest twoim amuletem, ono nigdy cię nie zawiedzie.
- A skąd mam wiedzieć, że się nie myli? Skąd mam wiedzieć, czy ktoś, kogo kocham jest tego wart? - nie wiem dlaczego o to zapytałam. To chyba przez ten niezwykły, tajemniczy nastrój. Przecież jestem pewna Austina w miliardzie procent. Dałabym sobie za niego rękę uciąć i nie, nie straciłabym jej.
- Poczekaj tu, dziecko - Indianka skinęła na młodszą kobietę i chwilę rozmawiały w jakimś nieznanym mi języku, po czym Leah zniknęła za zasłoną wiszącą po lewej stronie. Obie panie musiały być spokrewnione. Były do siebie bardzo podobne i to bardziej, niż członkowie tego samego plemienia. Może Leah była wnuczką tajemniczej, przerażającej Indianki? Tak. To miałoby sens.
- Proszę, Ally - dziewczyna wróciła i wręczyła mi dwie bransoletki splecione z jakichś sznurków i grafitowo-czarnych kamieni. Były piękne.
- Dziękuję - spojrzałam pytająco na staruszkę, która wróciła na swój fotel. To ona była ekspertem.
- Te dwie bransoletki są ze sobą połączone - wyjaśniła. - Zatrzymaj jedną dla siebie, a drugą daj osobie, którą kochasz, ale dobrze się nad tym zastanów.
- Dlaczego? Czy dzięki temu oszaleje na moim punkcie? - może to indiańskie odpowiedniki miłosnego napoju z "Dziejów Tristana i Izoldy"?
- Według tradycji naszego plemienia, podczas uroczystości zaślubin para wymienia się takimi bransoletkami - odezwała się Leah. - Wierzymy, że ich miłość jest zaklęta w tych kamieniach. Dopóki oboje je macie, nasza miłość jest bezpieczna.
To brzmiało bardzo romantycznie. I straszliwie.
- A jeśli jedno z nas ją zgubi? Czy wtedy przestaniemy się kochać?
- Wtedy zostanie już tylko ta część miłości, która została w drugiej bransoletce. To od was zależy czy jest na tyle silna, by przetrwać.
- Nie można przestać kogoś kochać tylko dlatego, że zgubiło się jakiś przedmiot - zaoponowałam.
To było bez sensu. To tak, jakby małżeństwo się rozpadło, bo ktoś zgubił obrączkę. Chociaż, chwileczkę, słyszałam o przesądzie, według którego nie powinno się zdejmować obrączki, bo inaczej małżeństwo będzie nieszczęśliwe.
- Nie przestaniecie się kochać, Ally - kontynuowała Leah. - Ta zagubiona miłość rozpryśnie się na wszystkie strony, a jeśli jest prawdziwa, wróci do was, nigdy jej nie stracicie.
- A jeśli nie jest? - lepiej wiedzieć, co człowiek bierze do domu.
- Nieprawdziwa miłość gaśnie. Najpierw zgina się, jak łodyga targana wichrami, a później łamie się i nie da się jej już zespoić.
- Czyli nie mam się czego bać? - przełknęłam ślinę.
- Prawdziwej miłości nie zniszczy nic. Nawet upływ czasu - Leah posłała mi krzepiący, podnoszący na duchu uśmiech.
- Dziękuję za lekcję - uśmiechnęłam się. - I za bransoletki.
Pożegnałam się i skierowałam się do wyjścia.
- Ally! - zawołała starsza Indianka.
- Tak? - odwróciłam się.
- Pamiętaj, że z miłością jest tak, jak z ogniem, myślisz, że nic nie zostało, ale wystarczy tylko iskierka, by na powrót odżyła.
- Nigdy o tym nie zapomnę - szepnęłam uroczyście.
Tak. Nigdy. Bo kiedy się kogoś kocha, nie rezygnuje się z niego, a walczy, nawet, gdy nie ma żadnych szans na powodzenie misji. Ale ja nie muszę się o to martwić. Mam Austina - najlpszego, najcudowniejszego, najbardziej kochanego chłopaka w całej galaktyce.
_____________________________

Dziś nie będzie notki. Notki powinny być inspirujące i wesołe, a ja od dłuższego czasu nie jestem ani inspirująca, ani wesoła.

Zapraszam na mój nowy blog:
walk-a-fine-line.blogspot.com

wasza m.