środa, 26 sierpnia 2015

"Dorosłość zaczyna czaić się za progiem..."

22 kwietnia
Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje, naaaam! A kto?! Ally!
Kochany pamiętniczku, dziś nadszedł ten dzień, gdy skończyłam siedemnaście lat. Siedemnaście... Mój Boże! To niesamowite! Pewnie ktoś mógłby pomyśleć, phi, gówniara, liczba mniej lub więcej nie zmienia niczego. Otóż zmienia. Dla mnie.
Kiedy ma się szesnaście lat można popełniać głupstwa, robić te wszystkie dziwaczne rzeczy, płakać bez powodu, szwendać się bez celu i nie mieć żadnych planów czy ambicji. Żyć z dnia na dzień, wierząc, że ma się wiele czasu na planowanie przyszłości. Ale gdy ta szóstka zmienia się w siódemkę, człowiek uświadamia sobie, że zegar tyka, że za moment rozpocznie się ostatni rok, podczas którego musimy zdecydować kim chcemy być, co chcemy robić, czym chcielibyśmy się zająć. I wpadamy w panikę, bo dorosłość zaczyna czaić się za progiem. Krąży nieopodal naszych drzwi, bojąc się jeszcze zapukać, ale zagląda przez okno, starając się zbadać teren. Dorosłość nieubłaganie wkrada się do naszych głów i nie jesteśmy w stanie jej powstrzymać. Jasne, możemy ją zagłuszać i starać się udowodnić wszystkim, a przede wszystkim sobie, że wciąż jesteśmy dziećmi, ale to niczego nie zmieni. Dziś, jutro, za miesiąc, za rok nadal będziemy krok bliżej do podjęcia ostatecznej decyzji. Bo nawet, gdy cały świat ma cię za nieodpowiedzialne dziecko, które żyje z dnia na dzień, przychodzi moment, kiedy trzeba wziąć za siebie odpowiedzialność i nauczyć się życia na własny rachunek. A kiedy ta chwila przychodzi, wpadamy w panikę, bo nie wiemy niczego. Dorastanie jest suką. Gorszą niż karma.
- Sto lat, sto lat... - Nie mogłam się nie uśmiechnąć, słysząc całą rodzinę stłoczoną pod drzwiami mojego pokoju.
Był środowy poranek. Cholernie wczesny poranek. Zegary nie wskazały jeszcze szóstej. Przekręciłam się na łóżku i ziewnęłam, starając się otworzyć zalepione snem powieki.
- Wszystkiego najlepszego, Ally! - Megan rzuciła mi się na szyję, a ja, chociaż umierałam ze zmęczenia i marzyłam o jeszcze dwóch godzinach snu, nie potrafiłam się gniewać.
- Nie musieliście – wzruszona pokręciłam głową.
W progu stali wszyscy, mama, Mark, tato, Kathy, Kika i Jack. Cała moja szalona rodzina.
- Nie mogę uwierzyć, że moja mała siostrzyczka ma już siedemnaście lat! - zawołała Kika.
Wszyscy zaczęli się przekrzykiwać, zastanawiając się, co jest bardziej nieprawdopodobne – fakt, że momentami zachowuję się bardziej dorośle niż moja babcia czy fakt, że mimo siedemnastu lat, wciąż jestem tą samą Ally, którą byłam mając lat dziewięć. Dobrze, że nikt nie kazał mi się na ten temat wypowiadać, bo nie miałabym pojęcia co odpowiedzieć. I to nie tylko z powodu niesamowicie wczesnej pory, ale również dlatego, że to i dla mnie stanowiło zagadkę. Te moje rozbieżności i momenty, gdy bliżej mi było do osoby z rozdwojeniem jaźni niż do nastolatki, zaskakiwały także i mnie. Nie potrafiłam przewidzieć kiedy nadejdą, ale zrzucałam to na karb dziwacznego, pokręconego charakteru. Istnieją gorsze nieszczęścia na świecie. Chyba. Taką przynajmniej mam nadzieję.
- No chodź, Ally, śniadanie czeka! - Megan zaczęła ciągnąć mnie za rękę.
Byłam jej wdzięczna, bo wydawało mi się, że zaczynam zasypiać, a nie chciałam robić przykrości rodzinie. Dawna Ally kazałby im spadać, zatrzasnęłaby drzwi, przykryłaby się kołdrą i płakałaby, że nikt jej nie kocha, nikt jej nie chce, nikomu na niej nie zależy i ma najgorszą rodzinę na świecie. Ale to była już historia. Nauczyłam się czerpać radość z tego co mam. Okay, może byłam zmęczona i czekał mnie ciężki dzień w szkole, ale co z tego? To moje urodziny i moi bliscy chcieli spędzić je razem ze mną! Nie mogłam się o to na nich wściekać. Musieli wstać o świcie, żeby wszystko przygotować i żeby chociaż przez moment ze mną pobyć.
Zeszliśmy do salonu i czułam, że za moment się rozpłaczę.
- O mój Boże – szepnęłam tylko, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem.
Odwróciłam się do towarzyszących mi ludzi, którzy byli jeszcze na schodach, i śmiejąc się oraz płacząc, zaczęłam powtarzać, że bardzo ich wszystkich kocham, że nie trzeba było, że są najlepsi.
Stół był udekorowany świeżymi kwiatami. Coś, co Meg nazwała śniadaniem, mogło robić niezłą konkurencję obiadom w tych horrendalnie drogich restauracjach. Świąteczna zastawa i zestaw sztućców, używanych tylko na specjalne, wyjątkowe okazje rozczulił mnie bardziej, niż herbata w moim ukochanym kubku.
- Czy to? - zapytałam, ujrzawszy na środku stołu niesamowitą konstrukcję, która wywołała kolejną falę łez.
Na ozdobnej paterze stał tort. Kathy wyjaśniła, że czekoladowo-malinowy z akcentami mięty, czyli zawierający w sobie moje ukochane smaki. Ale to nie smaki mnie tak rozczuliły, ich przecież nie było widać. Tort był w kształcie wieży Barad-Dur. Nie mogłam uwierzyć, że Kathy i mama spędziły kilka godzin nad ciastem, żeby choć w małym stopniu przypomniało coś, co pochodzi z mojej ukochanej książki. Ten tort był idealny. Wspaniały. Fenomenalny. Serce mnie bolało, kiedy pomyślałam, że będę musiała go pokroić i zjeść. Przecież upieczenie poszczególnych elementów i złożenie ich w jedną całość, w dodatku tak specyficzną i trudną, musiało zająć wieki.
- Kocham was! - zawołałam spontanicznie i zaczęłam wszystkich ściskać, i całować, i wciąż śmiałam się, płacząc ze wzruszenia.
Mama również się popłakała. I Kathy. Jack rzucił uwagę o słabych babach, ale i on mocno, mocno mnie przytulił. Może chciał w ten sposób podziękować za pomoc? Może to był jego sposób na powiedzenie: „ej, siostra, cieszę się, że cię mam!”? Nie miałam pojęcia. Wiedziałam jedno – posiadanie tych ludzi obok siebie to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Nawet jeśli potrzebowałam prawie siedemnastu lat żeby się o tym przekonać. Chyba dlatego tak mocno przeżywałam każdą taką wspólną chwilę. Tak, jakbym chciała nadrobić czy wynagrodzić ten zmarnowany czas, spędzony na odrzucaniu każdego dobrego słowa i zamykaniu się w pancerzu swojego urażenia i wyimaginowanej nienawiści. Moi rodzice nigdy mnie nie nienawidzili, nigdy też mnie nie odtrącali. To ja to robiłam, zrzucając winę na nich i przekręcając każdy szczegół tak, żeby wyjść na ofiarę, żeby być tą pokrzywdzoną. Chwała Bogu, że dotarło do mnie, jak głupia byłam. Życie bez tych wariatów? Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. To nie byłoby życie. To byłoby jałowe istnienie podsycane smutkiem, samotnością i złością. I zgorzknieniem.
Potrząsnęłam głową, chcąc wyrzucić z niej takie myśli. Zamknęłam ten rozdział i nie chciałam do niego już więcej wracać. Dojrzałam do dzielenia się emocjami, do dawania i otrzymywania. I do cieszenia się chwilą. I to zamierzałam dziś robić. Zamierzałam wycisnąć z tego dnia wszystko, co najlepsze. Każdy uśmiech, każde dobre słowo. Zaczerpnąć szczęście i zachłysnąć się nim. Naładować tak, jakby świat jutro miałby się skończyć lub stracić wszelką radość. To mój dzień.
Usiedliśmy przy stole. Zajadając się naleśnikami z musem malinowym, przekomarzaliśmy się i żartowaliśmy. Mark pytał czy załatwić mi miejsce na oddziale dla starszych pań, a tato czy wolałabym trumnę dębową czy może sosnową. Mimo wczesnej pory humory nam dopisywały. Udawałam, że się obrażam, kiedy nazywali mnie „staruszką”, ale blasku oczu i śmiechu nie mogłam powstrzymać. To było najbardziej radosne śniadanie w moim życiu.
- Pomyśl życzenie – uśmiechnęła się Kathy, wskazując na tort, na którym umieszczono jedną świeczkę, ale z cyferką siedemnaście.
- Ten tort to dzieło sztuki – zaoponowałam, nie chcąc go niszczyć.
- Pozwól, że mój żołądek to oceni – Jack pokazał mi język, a ja wykrzywiłam twarz w grymasie, który w zamierzeniu miał być zniesmaczony.
Wszyscy zaczęli mi śpiewać „Sto lat”, a ja myślałam, że umrę. To najbardziej żenujący moment każdej imprezy urodzinowej. Ludzie śpiewają, a ty stoisz, wpatrujesz się w nich i kompletnie nie wiesz co ze sobą zrobić. Nie możesz z nimi śpiewać, więc głupkowato się uśmiechasz, nerwowo wyłamując palce, bo ręce nagle robią się strasznie niezgrabne. Jesteś wystawiona na wzrok każdej zgromadzonej osoby i nie ma znaczenia, że to twoi przyjaciele, rodzina, ludzie, którzy życzą Ci jak najlepiej i kibicują ci z całego serca, czujesz się niezręcznie. To ten głupi moment, kiedy chcesz uciec i zapaść się pod ziemię.
- A teraz życzenie, Ally! - Megan była tak podekscytowana, jakby to były jej urodziny.
Życzenie? Czego mogłabym sobie życzyć? Przecież mam wszystko. Rodzinę, przyjaciół, miłość. Czego jeszcze mi brak?
Pochyliłam się nad tortem, myśląc czy jest coś, czego potrzebuję, czego nie wiem, a chciałabym.
- Chciałabym znaleźć swoją życiową ścieżkę – pomyślałam po prostu, wypuszczając z ust powietrze.
Niczego więcej mi nie brakowało. Z rzeczy materialnych i duchowych miałam wszystko to, co warto posiadać i co definiuje nasze człowieczeństwo. Nie posiadałam tylko celu, do którego mogłabym dążyć. Nie posiadałam marzenia, za którym mogłabym gonić. A kiedy człowiek nie marzy, umiera. Jasne, miałam jakieś swoje maleńkie mrzonki, ale mogłam spełnić je sama. Chciałam mieć w swoich myślach coś, co napędzałoby mnie, co dawałoby mi siłę i motywację, kopa do działania, kiedy opada energia, powód do oddechu, gdy boli i jest tak źle, że chce się umrzeć. Zdawałam sobie sprawę, że jestem jeszcze bardzo młoda, że taki cel w końcu nadejdzie. Pojawi się, gdy najmniej się będę tego spodziewała, ale życie ma to do siebie, że pewnym rzeczom należy pomagać. Nawet, jeśli to tylko takie drobne życzonka do spadającej gwiazdy czy urodzinowej świeczki.
- Gotowe – uśmiechnęłam się z głębi siebie.
Kathy i mama pomogły mi pokroić tort, który smakował jeszcze lepiej niż wyglądał. Zjadłam milion kawałków. No dobrze, tylko trzy, ale obiecałam sobie, że zjem jeszcze z pięć, po powrocie ze szkoły. Nie miałam ochoty tam dziś iść i wiem, że gdybym o to poprosiła, mogłabym zostać w domu. Tylko co bym tu sama robiła? Wszyscy rozchodzili się do szkoły i pracy, a spędzenie urodzin w czterech ścianach mojego pokoju nie było dla mnie szczytem marzeń. No i przyjaciele byliby rozczarowani, gdybym odebrała im możliwość narobienia mi wstydu podczas przerwy na lunch.
Posiedzieliśmy przy stole jeszcze przez kilka minut. Ciężko było mi wstać i pożegnać tę atmosferę, ale tym mocniej cieszyłam się na dzisiejszy uroczysty obiad. Chociaż nazwanie go uroczystą kolacją byłoby bliższe prawdy.
- Co by tu założyć? - zapytałam, otwierając drzwi szafy.
Urodziny urodzinami, ale nigdy nie byłam zwolenniczką strojenia się jak szczur na otwarcie kanału. Proste, wygodne ubrania, oto moi faworyci. Dzisiejszego dnia wybór padł na jasną, pudrową katankę i czerwoną, zwiewną sukienkę przed kolano. Białe trampki przed kostkę to zawsze dobry wybór.
- Jest dobrze. - Pokazałam język odbijającej się w lustrze postaci i nucąc jakąś piosenkę, z losowej listy.
Miałam masę czasu na przygotowania, ale wolałam spędzić go ze zgromadzonymi na dole ludźmi, dlatego poranną toaletę, makijaż i fryzurę wykonałam w tempie błyskawicznym. Spakowałam do torby rzeczy i zerknęłam na telefon – nie miałam żadnych wiadomości ani nieodebranych połączeń.
- Trudno – wzruszyłam ramionami. - Jest świt.
Właściwie to dochodziła siódma, ale każdy wiedział, że to godzina, o której się budzę, walcząc ze wskazówkami budzika o jeszcze kilka minut, jeszcze o sekundkę, o jeszcze jedno przymknięcie powiek.
- Podrzucić cię? - zapytał Mark, kiedy ponownie pojawiłam się na dole. - Jadę do szpitala i przy okazji zabieram dzieciaki.
Zastanowiłam się nad tym. Jasne, że chciałam spędzić jeszcze trochę czasu z rodziną, ale chciałam także pobyć z przyjaciółmi. Po prostu pobyć. Spoglądać na nich i uśmiechając się, cieszyć się, że ich mam.
- Dziękuję - pokręciłam głową. - Pojadę autobusem.
Do wyjścia została mi jeszcze spora chwila, którą upłynęła nam na przekomarzaniach i żartach, o których mówi się "humor niskich lotów". Jestem pewna, że różne organizacje oskarżyłyby nas o dyskryminację oraz sympatyzowanie z nieodpowiednimi organizacjami, ale byliśmy w zamkniętym gronie, więc wszelkie kadłubkowo-ku klux klanowe dygresyjki były jak najbardziej na miejscu.
- Muszę lecieć - westchnęłam z przepraszającym uśmiechem.
Wzięłam torbę i pomachawszy, wyszłam z domu. Chyba po raz pierwszy z takim uśmiechem wędrowałam w stronę przystanku. Miałam wrażenie, że cała świecę i wydzielam z siebie jakieś specjalne fluidy. Albo takie promienie ognia czy energii, takie, jakimi strzela Iron Man. Albo, że otacza mnie taki obłoczek w stylu mieczy świetlnych z Gwiezdnych Wojen. Tylko że ze mnie wydobywała się radość i nie miało znaczenia pod jaką postacią - czy te aureole są urojone, czy naprawdę błyszczę jak wampirki w pewnej żałosnej serii, która obraża prawdziwe wampiry. Kto jak kto, ale Anne Rice potrzebowała pewnie cysterny wódki w zaświatach, kiedy do obłoczka, na którym teraz mieszka dotarły opary tej skazy na wampiryźmie.
- Szczerzysz się jakbyś właśnie dostała bilety na koncert Davida Bowie - z udawanym zniesmaczeniem rzuciła Trish, przechodząc na moją stronę ulicy.
Opowiedziałam jej o tym, jak cudowny poranek przeżyłam.
- Ale fakt, Bowiem bym nie pogardziła - zakończyłam ze śmiechem.
- Cóż... - przyjaciółka pomachała mi przed oczami czerwoną kopertą. - Ktoś pogardził i wyrzucił bilety, to przygarnęłam. Taka osłoda w twojej starości.
Zaczęłam piszczeć i skakać jak wariatka, ściskając Trish. Kochałam sposób, w jaki przekazywała dobre wieści. Mówiąc szczerze, byłabym chyba rozczarowana, gdyby po prostu wręczyła mi prezent, mówiąc "wszystkiego najlepszego".
- Jesteś niesamowita!
- No wiem - pokiwała głową, a uśmiech samozadowolenia rozświetlał jej twarz. - A teraz opanuj te swoje skoki, bo nas do autobusu nie wpuszczą.
Zaczęłyśmy się śmiać i żartować. Podróż upłynęła nam na omawianiu sobotniego ogniska. Wcześniej nie byłam przekonana czy go chcę, ale teraz wiedziałam, że to najlepsza decyzja ostatnich tygodni. Czy istnieje coś lepszego od spędzania czasu z przyjaciółmi? Z ludźmi, których kochasz i sama myśl o nich sprawia, że się uśmiechasz? Śmiem wątpić.
- Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje naaaam!
O mój Boże! Na przystanku czekała cała nasza grupa - CeCe, Mike, Rocky, Deuce, Ty, Maga, Kika, Dez, Matt, Jose, Josh, Emma, Garby, Kim, Kol, Teddy, Care, Dylan, a nawet Kika i Jack. Śpiewali i trzymali dziesiątki balonów z napisem "Ally 17", totalnie mnie zawstydzając.
- Zabiję was! - syknęłam, ale nie mogłam opanować śmiechu.
Zaczęłam ich wszystkich przytulać, nie zważając na zaciekawione spojrzenia innych uczniów. Nawet nie udawali, że zerkają na coś w pobliżu i po prostu przystawali, patrząc wprost na nas, gdy moi przyjaciele przywiązywali mi baloniki do rąk. Było ich tyle, że poważnie zastanawiałam się czy nie odfrunę. Jak Daisy w jednym z odcinków Klubu Przyjaciół Myszki Miki. Jeśli miałoby się to wydarzyć jeszcze przed chemią lub matematyką, byłam gotowa zaryzykować. Niestety dzwonek rozbrzmiał, a ja wciąż tkwiłam na ziemi. Cóż, najwyraźniej los chciał tego dnia dać każdemu możliwość ujrzenia mej osoby.
Nie miałam pojęcia co zrobić z ogromną ilością balonów, wyglądałam trochę jak ten koszmarny clown z "Tego". Powinnam iść za jego przykładem i podchodzić do ludzi, wręczać im po baloniku ze słowami "chodź się z nami pławić". A później ich mordować i przemawiać z rur kanalizacyjnych. Zamiast tego podeszłam do pana Snowa, wciąż nie wiedziałam jak się do niego zwracać - wujku? Patricku? Wredny bucu? - tak wiele możliwości i zapytałam czy mogłabym zostawić u niego na przechowanie moje baloniki. Posłał mi dziwaczne spojrzenie, ale zgodził się. On także dostał zaproszenie na ten rodzinny, urodzinowy obiad. Nie miałam pojęcia czy się pojawi. I dla niego nie była to łatwa sytuacja. Takie zbiegi okoliczności powinny być zakazane z góry - być bratem macochy znienawiodzonej uczennicy. Ktoś, kto to ustalał, jakaś siła wyższa, Bóg czy przypadek, musiał mieć niezwykle przewrotną naturę. Albo to było na zasadzie - "będzie zabawnie, zróbmy to!" I bam! Pierdo...Poszło.
Na rozważaniach mniej lub bardziej ambitnych i inteligentnych upłynęły mi wszystkie zajęcia aż do przerwy na lunch. Udawałam skupioną na słowach nauczycieli, ale w rzeczywistości nie dotarło do mnie ani jedno słowo. Czy to wzory, literackie porównania czy gramatyczne zawiłości, nie miałam pojęcia co się działo na lekcjach. Bujałam w obłokach, zastanawiając się nad swoją przyszłością i, udając, że to notatki, pisałam pamiętnik. Zawsze to robię, bo mam w sobie niewyczerpane pokłady słów, a często brakuje mi czasu czy odpowiedniego rozmówcy pod ręką żeby to wszystko z siebie wyrzucić. No i pisząc, czuję się w pewnym sensie odważniejsza. Mogę się całkowicie uzewnętrznić, napisać wszystko o wszystkim. Stojąc z kimś twarzą w twarz, często zbyt mocno się krępuję albo boję się niezrozumienia. "Mowa jest źródłem nieporozumień" - to chyba najbardziej życiowy cytat, który zapamiętałam z książek. Prawdziwy od pierwszej do ostatniej literki.
- W końcu chwila spokoju - ze zbolałą miną powiedziała CeCe, gdy szłyśmy w stronę stołówki.
Ruda, w przeciwieństwie do mnie, naprawdę próbowała się skupić na słowach nauczycieli, ale nic jej z tego nie wychodziło. Im więcej się starała i uczyła, tym gorsze stopnie otrzymywała. Każdego dnia powtarzała nam, że ma taki specjalny kalendarz w domu, w którym odlicza, ile dni męki pozostało jej do końca edukacji i chcąc ją sobie osłodzić, opisuje w nim różne zabawne sytuacje, które jej się przydarzyły danego dnia. Czasami podczas wizyt w jej domu przeglądaliśmy tę księgę, którą prowadziła od pierwszej klasy i zaśmiewaliśmy się do łez. Podejrzewam, że na listę rzeczy, które ruda opisze pod dzisiejszą datą trafi wyraz mojej twarzy, kiedy weszłyśmy na stołówkę. Całe, dosłownie, całe pomieszczenie udekorowano kokardami i balonami "Ally 17", a nasz stolik wyglądał jak z tego programu o wielkich cygańskich weselach. Oczywiście widzieli to wszyscy uczniowie, co sprawiało, że miałam ochotę umrzeć z zawstydzenia.
- Zabiję was - syknęłam do CeCe, ale nie mogłam opanować śmiechu.
- Nie spodziewałaś się, co? - odparła moja towarzyszka, bardzo z siebie dumna.
Ruszyłyśmy w stronę naszych miejsc, odprowadzane życzeniami, które składali mi uczniowie. Nie znałam tych ludzi, ale to było strasznie miłe, więc uśmiechałam się promiennie i dziękowałam. Jeszcze nigdy przejście kilku kroków nie zabrało mi tak wiele czasu. Kiedy w końcu dotarłyśmy do reszty naszych przyjaciół, ci znów zaczęli mnie przytulać i śmiać się z mojego skrępowania oraz zdumienia na widok ich niespodzianki. A to zdumienie się jeszcze pogłębiło, gdy zamiast typowej szkolnej papki, na talerzach zobaczyłam tort.
- Zemszczę się - rzuciłam z pełnymi ustami.
Nie miałam wątpliwości, że wszystko to było zrobione bezprawnie i oberwie nam się za to od nauczycieli i pani Cornflower. Pewnie czekają nas niezapowiedziane odpytki, ale kto by się tym przejmował? Naprawdę czułam się wyjątkowo i cudownie, i tak, no nie wiem jak to określić, świątecznie. Uroczyście. Podniośle. Czułam, że to mój dzień. Tylko mój. To moje urodziny. MOJE. I fakt, że wie o tym cały świat, no dobrze, tylko cała szkoła, ale jednak, sprawiał, że jeszcze mocniej cieszyłam się z każdego drobiazgu. Myślałam, że to będzie typowy urodzinowy dzień - trochę życzeń, szybkie ciasto i prezenty, ale ten dzień przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Był perfekcyjny od momentu przebudzeniu. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Że nie śnię. Nie byłam przyzwyczajona do takiej uwagi, a dziś dla każdej osoby z mojego otoczenia stanowiłam numer jeden. Dziś wszyscy robili niesamowite rzeczy dla mnie. Dla mnie. Dla upierdliwej, irytującej Ally, którą przecież tak często chcieli zamordować. Czy istnieje lepsza definicja miłości?
- Sto lat, sto lat... - schowałam twarz w dłoniach, kiedy usłyszałam śpiew pojedyńczego głosu, do którego po chwili dołączyli się wszyscy obecni w pomieszczeniu.
Umrę. Poważnie. Umrę.
Odwróciłam się gwałtownie, bo nagle dotarło do mnie to, co usłyszałam.
- Austin! - wykrzyknęłam, uświadamiając sobie czyj głos rozpoczął śpiewanie życzeń.
- Wszystkiego najlepszego, Pszczółko - wyszeptał chłopak, stojąc kilka kroków ode mnie.
Wyglądał uroczo, trzymając w dłoniach ogromny bukiet, ale nie kwiaty mnie interesowały. On tu był! Był tu! Naprawdę tu był! Był tu dla mnie! O mój Boże!
Zerwałam się z miejsca i rzuciłam się na szyję blondynowi, który bardzo przezornie, odłożył bukiet na stolik.
- Spełnienia marzeń, kochanie - szepnął wprost do mojego ucha.
- Wszystkie już się spełniły - odszepnęłam, mocniej się w niego wtulając.
Czy od nadmiaru szczęścia można umrzeć? Jeśli tak, jestem już zimnym trupem.
_____________________________
Hi-ya, Misie!
Jest chujowo i niestabilnie, ale nie martwcie się. Cóż, życie.
Czas dorosnąć, Dominiko...
M.

środa, 29 lipca 2015

"Narkotyki, policja, interwencje..."




18 kwietnia

- Wdech, wydech, wdech, wydech – blondynka spoglądająca na nas jak na ludzi gorszego gatunku kolejno podnosiła i opuszczała ramiona.
Nie wierzyłam w to, że spędzam sobotę w towarzystwie Eve. W dodatku na jakichś dziwacznych zajęciach z pilatesu. To było tak cholernie nierealne. A jeszcze bardziej nierealne było to, że towarzyszyli nam Matt Summers, Jose oraz Trish. I nikt z nas się nie pokłócił, nie rzucił na siebie z pięściami ani nie posyłał sobie nienawistnych spojrzeń.
- A teraz wyciągamy ręce wysoko do góry i rozszerzamy palce, o, właśnie tak. W taki sposób, jakbyśmy chcieli chwycić słońce – instruowała nas panna w dresie adidasa.
Obiecywałam sobie, że zabiję Trish, która nas tu zaciągnęła. I nie byłam w tym osamotniona. Matt wyglądał, jakby się zastanawiał kogo zamorduje w pierwszej kolejności – moją przyjaciółkę czy laskę w dresie. Odliczałam każdą sekundę, z niecierpliwością czekając na godzinę czternastą, kiedy będziemy mogli wyjść z sali i przestać się kompromitować. No dobrze, tylko ja się kompromitowałam. Wywaliłam się miliard razy i czułam, że skończy się na siniakach. Przyjaciele zabiją mnie śmiechem, kiedy to zobaczą. Wygląd dziecka pokrzywdzonego przez los albo pochodzącego z patologicznej rodziny gwarantowany. Chociaż my już chyba podlegamy pod standardy patologii. Narkotyki, policja, interwencje.
- Wolałabym przycinać trawę nożyczkami – burknęłam pod nosem.
- Co? - zmarszczył brwi Matt.
- No wiesz, jak na tych filmach o więzieniach – wyjaśniłam. - Dają ci nożyczki i każą ścinać trawnik albo myć korytarze szczoteczką do zębów.
- Ally, serio, czasami mnie przerażają filmy, które oglądasz – westchnął brunet.
- No halo, to sama klasyka gatunku! - oburzyłam się.
- Przecież ty oglądasz wszystko, nawet totalny syf, który odrzucono przed dystrybucją. A później przeżywasz, że straciłaś trzy godziny swojego życia na coś, co było tak okropne jak Eve – Trish włączyła się w rozmowę, wykonując pozycję jakieś ryczącej lwicy czy innej zwinnej sarenki.
A nie. Te zwierzęce nazwy były chyba w jodze. Albo w innych dziwacznych ćwiczeniach rodem z baśni z kanonu Tysiąca i jednej nocy. Szeherezada wymiata, poważnie. Widziałam kiedyś taki film na podstawie...
- Naprawdę oglądasz aż takie okropieństwa?! - Komentarz Jose i nasz śmiech sprawił, że Eve posłała nam wymowne spojrzenie.
- A czego się po niej spodziewałaś? Ambitnych pozycji? Nie zrozumiałaby ich swoim małym rozumkiem. - Henrietta posłała nam uśmiech.
- Czy ja wam przeszkadzam? - Blondynka w dresie podeszła do naszej grupy z rządzą mordu wypisaną w każdej rysie swojej twarzy. - To są poważne zajęcia! Proszę się dostosować do regulaminu albo żegnam.
Najchętniej kazałabym jej spadać na drzewo, w kapustę czy gdziekolwiek, byle jak najdalej ode mnie. Inni chyba chcieli zrobić to samo, ale powstrzymaliśmy się i gryząc się w języki, wyburczeliśmy coś, co brzmiało, a przynajmniej w założeniu miało tak brzmieć, jak przeprosiny. Wciąż nie potrafiłam uwierzyć, że Trish nas tu zaciągnęła. A zaczęło się bardzo niewinnie. Wiedziałam, że nie mogę po prostu siedzieć w domu i czekać na kolejny ruch policji czy dilerów. Nie mogłam! Nie potrafiłam, no! Austin kazał mi się nie wychylać, zostawić sprawę profesjonalistom, nie narażać i nie wtykać się w coś, na czym się nie znam. Rodzice i przyjaciele mówili mi to samo. I nawet ja gdzieś w głębi duszy czułam, że to są dobre rady. Nie chodziło przecież o wtrącenie się w związek znajomych, planowanie imprezy czy cokolwiek, co jest zwyczajną bzdurą, choć nam, nastolatkom wydaje się problemem nie do przeskoczenia. Ale mimo że wiedziałam, że powinnam siedzieć cicho, moja natura upierdliwca nie pozwalała mi zostawić spraw samych sobie. Dlatego piątkowy wieczór spędziłam w towarzystwie Josha, Jose i Henrietty Evening oraz Matta Summersa. Byliśmy dokładnie w tej samej sytuacji – nasze młodsze rodzeństwo narozrabiało, a my, starszaki, czuliśmy się odpowiedzialni za to, żeby wyprowadzić ich na prostą. Jack, chwała panu adwokatowi, wyszedł już z aresztu, ale ciągle był obserwowany. Care, Bonnie i May musiały udać się na komisariat i złożyć zeznania. Również i one były pod stałą opieką policji, ale chodziło wyłącznie o zapewnienie im bezpieczeństwa. To Jack siedział po uszy w gównie. Nie licząc tej bójki na ulicy, podrzucono mu do domu narkotyki, więc nie miał wyjścia – albo współpraca z policją, albo sąd dla nieletnich. Dziewczyny bardzo się tym przejęły, Szczególnie  May, co mnie zdziwiło, bo przecież była tak bardzo podobna do swojej starszej siostruni, i same zgłosiły się, chcąc pomóc mojemu bratu. Naprawdę miło dowiedzieć się, że wciąż istnieją ludzie, którzy wyznają zasadę – bawimy się razem, razem mamy po dupie. Ja także miałam pewną zasadę – cokolwiek się dzieje, pomagam mojej rodzinie. Nawet, jeśli muszę zbratać się z wrogiem. Zresztą w tej sytuacji nie czułam, że Henrietta jest moim wrogiem. Była moim sprzymierzeńcem, takim, któremu nie mogę ufać, ale jednak sprzymierzeńcem. I jej, i mi zależało na tym, żeby nasze rodziny jak najmniej ucierpiały. W dodatku odkąd zaczęła się spotykać z Dallasem, stała się bardziej ludzka.  Nie wywyższała się tak i nawet udawało nam się zamienić kilka słów, kiedy zjawiałam się w Sonic Boomie lub wpadałyśmy na siebie na ulicy czy w szkole. Czasami nawet myślałam, że rację ma Dez, kiedy twierdzi, że wyolbrzymiam i nadinterpretuję, traktując kogoś, jak śmiertelnego wroga, który mnie mocno skrzywdził, kiedy tak naprawdę nic mi nie zrobił, a ja jestem uprzedzona. Tylko że Eve zrobiła mi świństwo wtedy, kiedy okłamała Austina, że zdradzam go z Jasonem. Ale cóż, niech sobie żyje w tym samym ekosystemie. Ani mnie ziębi, ani grzeje. Czy jakoś tak.
Mimo to, wolałam nie zostawać sam na sam z tą podstępną blondyną. Dlatego zaprosiłam również kochanych Jose i Josha. I Matta, który stwierdził, że Bon-Bon nie wyjdzie sama z domu aż do czterdziestki, bo jest nieodpowiedzialną, pustą gówniarą, która ma w głowie ciasto na naleśniki. Był na nią wściekły, ale zbyt mocno ją kochał, żeby olać sytuację. Cała nasza grupa dyskutowała i szukała niezbędnych informacji. Maglowaliśmy adwokata państwa Saltzmanów, przekopywaliśmy się przez internet, a także narzucaliśmy się znajomemu oficerowi, którego do pomocy zwerbowała Dominika. Krótko mówiąc – byliśmy niesamowicie upierdliwi. I w końcu, gdy mieliśmy ochotę się poddać, bo wszystkie nasze próby odbijały się o ogromny mur, jeszcze wyższy i bardziej potężny niż Mur z Pieśni Lodu i Ognia, który pokazywał nam środkowy palec z komentarzem „idźcie bawić się do piaskownicy, dzieci i pozwólcie pracować policji”, Trish, całkowicie niespodziewanie znalazła wyłom. Małą szczelinkę. Tak malusieńką, że mysz miałaby problem z przeciśnięciem się. Ale jak ogólnie wiadomo, wystarczy postukać, popukać i z malutkiej dziurki robi się ogromne dziurzysko. I właśnie to doprowadziło nas na zajęcia z pilatesu. Były naszym dłutem, młotkiem czy butem, którym chcieliśmy zniszczyć ten mur i pomóc ludziom, których kochaliśmy.
- Pamiętacie te zajęcia z pilatesu, na które chodzę? - zapytała Trish.
Kilka tygodni temu uznała, że chce skończyć szkołę średnią jako szczupła, gorąca laska, taka, jakie widuje się w tych żałosnych filmach, które oglądamy, kiedy nie możemy w nocy spać i śmiejemy się, zniesmaczone ich niskim poziomem. Chociaż wszyscy, z Deucem na czele, staraliśmy się jej uświadomić, że waga nie ma znaczenia, bo liczy się tylko to, jak wspaniałym jest człowiekiem, Trish uznała, że ma straszliwe kompleksy, przeszła na dietę, zaczęła ćwiczyć i zapisała się na pilates. Ciągle o tym mówiła, nałogowo wyliczała kalorie i sobie, i innym, i ogólnie nie było szans, żeby nie wiedzieć, o jakich zajęciach mówi.
- Tak – pokiwała głową Jose.
- Wyobraźcie sobie, że Iryna, Rosjanka, która jest naszą instruktorką, prowadza się z tym całym Frostem! - wykrzyknęła. - Tym dilerem, o którym mówiła Care.
Oczywiście, że wiedzieliśmy kim jest Frost. Nie mieliśmy tylko pojęcia, skąd zna go Trish, skoro nawet my nie mamy pojęcia, jak on wygląda. Josh o to zapytał.
- Pomagam w Domu Dziecka i Care z Bonnie chciały się zapisać jako wolontariuszki. Umówiłyśmy się, że spotkamy się po moich zajęciach z pilatesu. Kiedy wychodziłyśmy z budynku, Iryna wsiadała do auta swojego chłopaka. Caroline nie ma wątpliwości, że to Frost.
To była cenna, bardzo, bardzo, bardzo cenna informacja. Pozostawała tylko jedna kwestia – co z nią zrobimy. Zastanawialiśmy się nad tym cały wieczór i nie wpadliśmy na żaden pomysł. Przecież nie podejdziemy do jakiegoś bandyty i nie rzucimy tekstu: „Ej, ziomek, odczep się od naszego rodzeństwa, bo wyprowadzimy ci jedynki na spacer”. No bez przesady. Nie żyjemy w GTA. Ani w żadnej innej grze, gdzie można wpisać kod nieśmiertelności i rzucać się w paszczę śmierci. Ale odpuścić także nie chcieliśmy. Zdecydowaliśmy, że po prostu zbadamy teren, zobaczymy z kim mamy do czynienia i powiemy policji, o tym, jak znaleźć Frosta. Dlatego wbiliśmy się w sportowe obuwie i ubrania, i udawaliśmy, że jesteśmy spragnieni ruchu i ćwiczeń. Zrozumieliśmy, że to nie był dobry pomysł, kiedy po dziesięciu minutach intensywnego pocenia się, okazało się, że to dopiero rozgrzewka, a prawdziwy trening jeszcze się nie rozpoczął. Z każdą kolejną minutą umierałam i przyznawałam rację Austinowi. Mogłam siedzieć w domu. Mogłam robić cokolwiek. Mogłam być gdziekolwiek.
- Dziękuję bardzo, byliście świetni! - Słowa kończące dwugodzinną sesję brzmiały jak harfy anielskie.
Usiadłam na podłodze i zamknęłam oczy.
- Nie wstaję – mruknęłam.
- Nie bądź słabeuszem, Dawson – prychnęła zniesmaczona Trish.
Łatwo było jej mówić, ona już miała za sobą okres urwanego oddechu po pięciu sekundach wysiłku.
- Spadajmy stąd – zaproponowała Eve, a ja się z nią zgodziłam.
Udaliśmy się do szatni. Nie chcieliśmy stracić Iryny z oczu, więc musiały nam wystarczyć błyskawiczne prysznice i okulary przeciwsłoneczne w miejsce makijażu. Mieliśmy szczęście. Instruktorka właśnie sprawdzała coś w torbie. Widać było, że na kogoś czeka. Ludzie, którzy się z kimś umówili, a ten ktoś się spóźnia zachowują się tak specyficznie – grzebią w torebkach czy plecakach, co kilka sekund sprawdzają telefon, nerwowo zerkają na wszystkie strony i przede wszystkim udają, że wcale, ale to wcale nie czekają na umówioną osobę. To śmieszne, ale odnoszę wrażenie, że wstydzimy się czy boimy, że inni ludzie, spoglądając na nas, uznają nas za frajerów i towarzyskie dno, bo musimy postać pięć minut. Chore. Nawet bardzo, ale sama jestem jedną z tych osób „nie-ja-wcale-na-nikogo-nie-czekam”.
- Będziemy tak stać i się gapić? - zapytała Eve.
- A masz lepszy pomysł? - odgryzła się Jose.
- Patrzcie i się uczcie, dzieciaczki – prychnęła blondynka.
Byłam strasznie ciekawa co wymyśliła w tym swoim niecnym rozumku.
- Och, darujcie sobie! Bez łaski! - wykrzyknęła niespodziewanie, odbiegając od nas.
Oszalała? Za dużo sportu? Szok?
- Nie, nie, wszystko w porządku – doszły do nas jej rozgorączkowane, szlochliwe okrzyki. - Naprawdę? Jesteś aniołem!
Widząc, jak Eve wraz z tłumaczącą coś facetowi siedzącemu w czarnej hondzie, Eve wsiada do auta i odjeżdża, rzucając nam spojrzenie „na kolana, lamusy”, uznałam, że jest królową podstępów. Biję pokłony, panno Evening, jesteś mistrzem.
- Boję się jej – powiedziałam z uznaniem.
- W tym momencie jestem dumna, że jest moją siostrą – dodała Jose.
Chociaż stawalibyśmy na głowie, nie udałoby nam się podejść tak blisko do Frosta bez wzbudzania podejrzeń. A jej się to udało. Byłam pewna, że jeszcze tego samego dnia będziemy mieli pełen raport, gdzie ten człowiek mieszka, z kim się spotyka i jak policja może go zamknąć. Jeśli istniała osoba, która mogła się tego dowiedzieć, była nią wyłącznie Henrietta Evening.
Jadąc do domu, rozmawialiśmy na ten temat i cała nasza grupa podzielała moje zdanie. Trish czuła się dumna, w końcu to ona nas zaciągnęła na ten pilates.
- Jesteśmy patologiczni – wyrwało mi się z głębi serca.
- Co masz na myśli? - zapytał Matt zza kierownicy.
- Inni ludzie w naszym wieku spędzają weekendy na imprezowaniu, a my ganiamy za dilerem narkotykowym.
- Żeby życie miało smaczek... - próbowała żartować Jose, ale moje wyznanie padło na podatny grunt.
Miałam rację. Nie byliśmy normalnymi nastolatkami, chociaż z całej siły udawaliśmy, że nimi jesteśmy. Mogliśmy robić te wszystkie dziwaczne rzeczy, ale i tak, z naszej winy lub bez naszego udziału, dosięgały nas macki szaleństwa. To było tak, jakby cały świat na siłę próbował nam udowodnić, że nie mamy szans na zwyczajne, spokojne życie. A my nie próbowaliśmy z tym walczyć. Zgadzaliśmy się na te dreszczyki emocji i dawaliśmy się im porwać. Jasne, było to ekscytujące, ale czy proste życie jest złe? Nie jest.
- Chcę zrobić imprezę urodzinową. - Nie przyszło mi na myśl nic, co byłoby bardziej normalne niż świętowanie. - Ognisko albo biwak.
- Ty tak poważnie? - Trish uniosła brew.
- No tak – zdziwiłam się.
- Ale serio? - moja przyjaciółka wciąż nie dowierzała.
- No tak – powtórzyłam.
- Dzieją się takie szalone rzeczy, o których mogliśmy przeczytać tylko w książkach, a ty chcesz robić imprezę? - brunetka była zniesmaczona.
- Właśnie dlatego chcę ją zrobić – powiedziałam z mocą. - Spójrzcie, nasze życie przypomina teraz jakąś alternatywną rzeczywistość. Takie rzeczy nie powinny się dziać. Nie nam. Nie, kiedy mamy naście lat. Jesteśmy dzieciakami, nie oszukujmy się, jesteśmy nimi. Nie powinniśmy bawić się w detektywów czy policjantów i złodziei. To jest nasz czas na zabawę, popełnianie błędów i szukanie swojej życiowej ścieżki. Jakiegoś celu. Powinniśmy się upijać, tańczyć i śmiać. Jasne, super przeżyć coś, co znam wyłącznie z powieści i filmów, ale wolałabym nudę niż strach, co się stanie dalej. Chcę wytchnienia. Wakacji od otaczającego nas syfu. I nawet jeśli się ze mną nie zgadzacie, nawet, jeśli te wakacje mają trwać tylko kilka godzin, od pierwszego piwa do urwanego filmu i kaca, chcę ich. A co to za wakacje bez przyjaciół? Dlatego zrobię tę imprezę, choć wcale nie mam na nią ochoty i chociaż obiecałam sobie, że już nigdy się nie upiję. Pobawmy się, pożartujmy, utopmy w normalności.
- Albo w alkoholu – uśmiechnął się Matt. - Jestem za, Ally.
- Spędzałyśmy razem każde urodziny, siedemnaste nie będą wyjątkiem – Trish przewróciła oczami.
- Imprezę sylwestrową pamiętam jak przez mgłę, ale to chyba wyznacznik świetnej imprezy, także możesz zaznaczyć na liście gości, że będę – zaśmiała się Jose.
Zaczęliśmy się przekrzykiwać, ustalając, czy powinnam zorganizować większy biwak, czy może jednodniowe ognisko. Moje urodziny wypadały w przyszłym tygodniu, więc nie miałam dużo czasu na planowanie. W dodatku moi przyjaciele mogliby mieć problem z przekonaniem rodziców do takiego spontanicznego wyjazdu. Ognisko w okolicy było najlepszą opcją.
- Dziś obdzwonię wszystkich! - Byłam strasznie podekscytowana, a i reszcie udzielił się mój nastrój. Rzucali świetne propozycje atrakcji i miejsc, które mogłyby się nadać na zorganizowanie tam moich urodzin. Ani przez moment nie bałam się, że rodzice się nie zgodzą. I tato, i Kathy, i mama, i Mark będą zachwyceni, kiedy powiem im, że jednak chcę coś zorganizować. Nie rozumiem dlaczego wciąż uważają, że mam problemy z kontaktami towarzyskimi, przecież mam duże grono przyjaciół i cudownego chłopaka. To chyba tak jak z aktorami, jeśli raz do kogoś przylgnie jakaś łatka, cokolwiek będzie robił, bardzo trudno mu będzie się jej pozbyć. Elijah Wood dla niektórych już zawsze będzie Frodem, a ja będę szarą myszką, stojącą samotnie w kącie. Trudno.
Kiedy pożegnałam się z przyjaciółmi i weszłam do domu, skierowałam swoje kroki do kuchni, gdzie zastałam mamę i Kathy.
- Chciałabym zorganizować urodzinowe ognisko w przyszły weekend – oznajmiłam.
Tak, jak się spodziewałam, nie usłyszałam ani słowa wyrzutu. Obie panie były zachwycone i z marszu zaczęły układać menu oraz myśleć, w jakim miejscu najlepiej będzie to wszystko zorganizować, żebyśmy nie czuli się niekomfortowo, wystawieni na widok innych ludzi oraz żebyśmy nie musieli jechać gdzieś bardzo daleko. Pozwoliłam im się na tym skupić i poszłam do salonu, chcąc spędzić trochę czasu z Meg.
- Jest u Nelsona – rzucił Jack znad konsoli.
Nie chciałam go męczyć rozmowami i tak czuł się paskudnie, jak najgorszy człowiek na świecie. Kika była na randce z Brianem, więc pozostawiona sama sobie, zakopałam się w swoim pokoju. Rozpuściłam niedbale związane włosy i rzuciłam się na łóżko. To był intensywny dzień i byłam wykończona, choć do wieczora było jeszcze daleko. Próbowałam coś poczytać, ale nie mogłam się skupić. Miałam tyle myśli w głowie, którymi chciałam się podzielić z kimś, kto mnie zrozumie. Wyjęłam telefon i wybrałam numer Austina, modląc się, żebym nie przeszkodziła w nagraniach czy  jakimś wywiadzie, których udzielał coraz więcej. Duet z Hailie wzniósł go na wyższy poziom i oczy całej Ameryki zwróciły się na niego. Wszyscy mieli wobec Ausa niesamowite oczekiwania, ale nie martwiłam się, że sobie nie poradzi. Da z siebie milion procent, jak zawsze. I osiągnie sukces, jak zawsze.
- Cześć, Mała! - usłyszałam najcudowniejszy głos świata.
- Zgadnij co! - zawołałam, przekręcając się na brzuch i splatając uniesione do góry nogi w kolanach.
- Złapali tych dilerów? - zapytał blondyn.
Opowiedziałam mu o wszystkim. Nie chciałam żeby dowiedział się od kogoś innego. Trochę się obawiałam, jak to wpłynie na jego karierę. Media są bezlitosne, potrafią wyciągnąć wszystko żeby komuś zaszkodzić, a ja jestem siostrą chłopaka podejrzanego o handel heroiną. Idealny materiał na dziewczyną dla wschodzącej gwiazdy muzyki, prawda? Podzieliłam się swoimi obiekcjami z blondynem, ale wyśmiał mnie, mówiąc, że mogłabym być córką alkoholika, narkomana, transwestyty czy drag queen, a jego niewiele by to obeszło. „Kocham ciebie, nie twoją rodzinę. Jasne, lubię ich i cieszę się, że są tacy, jacy są, ale gdyby byli inni, nie zrobiłoby to mi żadnej różnicy. Są tylko dodatkiem do ciebie. Nie tobą. To z tobą jestem. Nie z diabelną Meg, nieodpowiedzialnym Jackiem, uroczą Kiką czy kochaną Kathy. Z tobą. Moją upierdliwą, irytującą, słodką Ally.”
- Nie, ale jesteś blisko – odparłam i opowiedziałam mu o naszej akcji.
Wiedziałam, że będzie zły, ale hej, to nie ja się narażałam tylko Eve. Nikt jej nie zmuszał. Ba, nikt z nas nie wiedział, co zamierza zrobić. To był tylko jej wybór. I właśnie to powiedziałam Austinowi nim zaczął mi wyrzucać, że jesteśmy nieodpowiedzialni i pchamy się w niebezpieczeństwo dla zabawy.
- Dlatego nie musisz się martwić, bo ja nie zamierzam nic więcej robić. Oprócz powiadomienia policji, rzecz jasna – dodałam.
- Ally, ty się nigdy nie zmienisz – westchnął blondyn i dałabym sobie rękę uciąć, że zrezygnowany kręci w tym momencie głową.
- Nie o tym chciałam ci opowiedzieć – zmieniłam temat. - To znaczy o tym też, przecież nie ukrywałabym czegoś takiego.  Ale nie dlatego dzwonię. W przyszłą sobotę organizuję urodzinowe ognisko!
- Urodzinowe ognisko? - zapytał zdziwiony.
Spodziewałam się innej reakcji. Jakiegoś entuzjazmu. Czegoś w stylu: „jej, super, nie mogę się doczekać, wow, to świetny pomysł, o mamo, jak wspaniale!” Pozytywnych odczuć, a nie takiego zimnego „co?”
- No wiesz, urodziny. Moje. Siedemnaste. Za tydzień. W środę – wyrzucałam z siebie niepewnie.
- Ally, wiem kiedy masz urodziny – w głosie chłopaka brzmiała irytacja, a ja czułam się coraz bardziej niepewna i zła.
- To skąd taka reakcja?
- Nie sądziłem, że będziesz cokolwiek organizowała.
Super. Kolejna osoba ma mnie za towarzyskie nic. Dzięki bardzo, dziiiiiiięki.
- Fakt, taki plebs jak ja nie ma prawa do urządzania imprez – syknęłam z ironią.
- Po prostu mnie zaskoczyłaś, Alls. Mówiłaś, że nie chcesz żadnego huku, blasku fleszy i fajerwerków - Zbyt dobrze znałam głos Austina, zdawałam sobie sprawę, że powstrzymuje się, żeby na mnie nie nawrzeszczeć. - Nie musisz dorabiać do tego ideologii.
- Po prostu chciałabym spędzić czas z przyjaciółmi jak normalna nastolatka – sparodiowałam jego ton. - Nie musisz dorabiać do tego ideologii.
- Nie bądź arogancka.
- Nie bądź takim wywyższającym się dupkiem.
Odkąd Austin nagrywał płytę, większość naszych telefonicznych rozmów kończyła się kłótniami i chociaż po dniu lub dwóch jedna ze stron odpuszczała, dzwoniła, przepraszała i znów wszystko było dobrze, męczyło mnie to. Takie emocjonalne huśtawki dobijały mnie i psychicznie rozpieprzały, chociaż wciąż sobie powtarzałam, że wszystko wróci do normy, kiedy Austin wróci do domu i będę znów go miała blisko siebie. I zagłuszałam wredny, zimny głosik, który szeptem pytał, czy wtedy wciąż będziemy chcieć mieć siebie obok.
- W sobotę rano mamy wywiad i będziemy grać naszą piosenkę z Hailie w Dzień Dobry. Mówiłem ci – powiedział chłopak, przerywając ciszę.
- Przepraszam, że nie wpisałam się w grafik dziesięć miesięcy temu – syknęłam.
Zachowywałam się jak dziecko, które wie, że mama nie ma lodów w torbie, a i tak krzyczy, żądając miętowo-czekoladowych pyszności.
- Ally, nie oczekuj, że oleję swoją karierę będąc na etapie wspinania się na szczyt, dla jakiegoś ogniska.
Zabolało. Bardzo. Nie chodziło o ten wywiad. Nie jestem kretynką, wiem, jak wielką szansą jest ten program i jakim debilem byłby Aus, gdyby go odwołał. Nie chodziło o to, że w tym momencie kariera była dla niego priorytetem. Pracował całe życie, żeby znaleźć się w tym miejscu, w którym się teraz znajduje i gdyby teraz zrezygnował, to tak, jakby wyrzekł się samego siebie. Nie chodziło też o to, że uznał moje urodzinowe ognisko za jakieś wiejskie, niewarte krzty uwagi wydarzenie. Chodziło o jego ton. Było mi przykro i miałam ochotę płakać za każdym razem, gdy zwracał się do mnie jak król łaskawie zniżający się do plebsu.
- Austin, przestań mnie tak traktować. - Nie udawałam, że wszystko gra. Zdawałam sobie sprawę jak żałośnie i słabo brzmię. - Wiesz, że wspieram cię z całego serca. Cieszę się z każdego twojego sukcesu i każdy kolejny wywiad jest również dla mnie wspaniałym przeżyciem. Wiesz, że nigdy nie pozwoliłabym ci zrezygnować z czegoś, co może ci pomóc w karierze. I tak samo jest z tym ogniskiem. Wiem, że jesteś zajęty, że nie będzie cię przy mnie w moje urodziny, ale, hej, nie mam o to pretensji, rozumiesz? Po prostu myślałam, że się ucieszysz. Powiesz coś w stylu „tak strasznie żałuję, że nie mogę być przy tobie tego dnia, ale cieszę się, że spędzisz czas z ludźmi, których kochasz i którym ufasz”. Ale ty traktujesz mnie tak, jakbyś robił mi wielką łaskę, że w ogóle ze mną rozmawiasz. Okay, jesteś gwiazdą, a ja jestem tylko zwykłą dziewczyną z przedmieść, ale wiesz, co? Pieprzę ciebie i twoją karierę. Jest mi smutno i bardzo przykro, i strasznie chce mi się płakać, więc jeśli masz zamiar nadal zwracać się do mnie takim tonem, możesz sobie darować i nie rozmawiać ze mną w ogóle.
Zapadła cisza. Wyrzuciłam z siebie wszystko, co bolało mnie od kilku tygodni i paradoksalnie poczułam ulgę. Nie muszę się godzić na takie traktowanie. Nie muszę się zgadzać żyć w sposób, który mnie uwiera. Nie muszę dawać sobą pomiatać.
- Przepraszam, Ally, jestem wykończony i podminowany. Może tego nie widać, ale zżera mnie stres, że sobie nie poradzę, że zawiodę wszystkich – wytwórnię, siebie, rodzinę, was, Hailie, naszych nauczycieli z Rzymu, którzy we mnie uwierzyli. Czasami boję się, że nie dam rady i zmarnuję szansę. Nie chciałem cię urazić ani dziś, ani wcześniej. Wyżywam się na tobie, na każdy najmniejszy wyrzut reaguję złością, bo jestem strasznie słaby i przerażony. - To był mój Austin. Mój Austin, którego tak dobrze znałam i kochałam. Nie gwiazdor, którego najchętniej rzuciłabym cegłą w czoło. - Jasne, że chciałbym być przy tobie w twoje urodziny. Najmocniej na świecie chciałbym. Ale nie mogę i to mnie wpienia. Drażni mnie, że Dez, Trish, CeCe czy Ty będą razem z tobą, a ja, ja, który kocham cię tak, że aż boli, nie mogę tego zrobić. Zawsze myślałem, że bycie artystą i uprawianie wolnego zawodu daje komfort bycia tam, gdzie się chce i to wtedy, kiedy się chce. Ale to nie jest prawda. Kiedy tylu ludzi w ciebie wierzy, nie możesz ich zostawić i robić tego, na co masz ochotę. Chyba że chcesz szybko upaść. A ja nie chcę.
- Hej, hej, hej – przerwałam mu. - Austin, kochanie, stop! Dopiero budujesz swoją pozycję. Elvis nie stał się królem jednego dnia, tak? To, że tak bardzo się martwisz i przejmujesz świadczy tylko o tym, jak bardzo ci zależy na swojej ekipie. No i o tym, jak bardzo odpowiedzialny jesteś. To dobre cechy. Nie przejmuj się moimi urodzinami. Za rok będą kolejne, tak? To tylko głupia data. Po prostu rozmawiaj ze mną i bądź. I kochaj mnie. Tego potrzebuję. W moim szalonym życiu twoja miłość jest najbardziej stabilną rzeczą jaką mam, nie zabieraj mi tego.
- Jesteś dla mnie zbyt dobra, Ally.
- Nie, nie jestem – uśmiechnęłam się z goryczą. - Jestem okropna, przecież wiesz. I jestem egoistką. Tak, Austin, to jest egoizm. Wybaczam ci wszystko, bo nie chcę cię stracić.
- Zawsze będę należał do ciebie, kochanie – szepnął blondyn tym cichym, głębokim tonem, który tak bardzo kochałam. - Cokolwiek się stanie, gdziekolwiek rozrzuci nas los, zawsze będę cię kochał.
- A ja ciebie.
Może to brzmiało jak z taniego melodramatu czy romansu, którego zakończenie zna się po przeczytaniu trzeciej strony. Może ktoś uznałby, że jesteśmy zbyt młodzi, żeby składać takie obietnice i rzucać tak poważnymi deklaracjami. Może ktoś uznałby nas za naiwniaków, którzy nie znają życia. Miałam to gdzieś. Można mieć pięćdziesiąt lat i nie przeżyć prawdziwej miłości. Prowadzić jałową egzystencję bez żadnych uniesień i emocji. Można także mieć piętnaście lat i przeżyć wszystko. Miłość, nienawiść, śmierć, ból, radość, łzy, nieszczęście, szczęście, zło, dobro, przyjaźń, chłód milczących nocy i ciepło poranków, kiedy jesteś z kimś, kto jest twoim powietrzem. Wiek to tylko liczba. A czas to tylko chwila, która przemija. Dlatego kochajmy z całych sił i nie bójmy się tego. Niech ludzie się śmieją, ich prawo. Niech uważają się za bardziej rozsądnych i odpowiedzialnych, ich prawo. Niech sobie żyją tak, jak chcą, ich prawo. Ale niech nie odbierają nam prawa do miłości, uważając, że nie mamy o niej pojęcia. To podłość i nie będę się na to zgadzać. Nigdy.
Słowa „kocham cię” są takie specyficzne. Nie mam na myśli tego, jak strasznie są nadużywane. Ktoś da ci spisać zadanie - „kurczę, kocham cię, stary!” - wołamy. Ktoś nam zaimponuje - „kocham cię, jesteś mistrzem!” - wołamy. Ktoś nas rozśmieszył - „kocham cię” - wołamy. Ale to tylko zwykłe słowa, które równie dobrze moglibyśmy zastąpić jakimikolwiek innymi słowami. Ziemniak,  kamień, wodorosty. Cokolwiek. Nie mają znaczenia. Nie mają głębi. I to się czuje. Co innego, kiedy mówimy „kocham cię” do kogoś, komu naprawdę chcemy przekazać tę całą mieszankę emocji, którą niosą za sobą. Dwa słowa. Dziewięć liter. Huragan pragnień i uczuć. Takie „kocham cię” jest inne. Takie „kocham cię” może zmienić wszystko. I zmienia. W moim świecie zmienia. Dlatego, chociaż byłam wcześniej zła i smutna, i bolało mnie serce, teraz czułam się lekka i radosna, i taka szczęśliwa. I nawet, gdy już skończyliśmy rozmowę, a ja z książką, ciasteczkami i kubkiem herbaty wyszłam przed dom, wciąż buzowały we mnie te wszystkie dobre fluidy.
- Dawson, całuj mnie po stopach – powiedział ktoś, wyrywając mnie z Petersburga, gdzie zawędrowałam wraz z Raskolnikowem*.
Na moim podjeździe stała Eve. Zadowolona z siebie Eve, należy dodać.
- Wyglądasz jakbyś była kotem i właśnie upolowała mysz – zauważyłam, wskazując dziewczynie miejsce obok mnie. Zapytałam czy ma ochotę na herbatę i ciastka. Skinęła głową, więc udałam się do środka i wróciłam po chwili z kubkiem i talerzykiem.
Siedziałyśmy na werandzie i opierając się o barierki, wpatrywałyśmy się w cichą, spokojną ulicę.
- Długo cię nie było – odezwałam się.
Nie żebym zauważyła.
- Byłam na komisariacie – w głosie blondynki brzmiała duma.
- Zamieniam się w słuch – powiedziałam z ciekawością, wgryzając się w ciastko.
Moja sąsiadka upiła łyk herbaty i zachichotała, ani chyba na wspomnienie swojej brawurowej akcji.
- Udałam przed Iryną pokrzywdzoną dziewczynkę, która przed chwilą się dowiedziała, że zdradza ją chłopak. Tak jak przypuszczałam, zaproponowała, że podwiezie mnie do domu.
- Nie bałaś się?
- Czego? Przecież widziała mnie po raz pierwszy w życiu. Frost także. Nie byliby w stanie powiązać mnie z May ani zresztą tych idiotów – prychnęła dziewczyna.
Nie skomentowałam tego, że nazwała mojego brata idiotą. W tym przypadku miała rację.
- I co było dalej? - Nie mogłam się doczekać dalszego ciągu opowieści.
- Zapytali, czy miałabym coś przeciwko, jeśli podjedziemy odebrać przesyłkę od znajomego Frosta, nim mnie odwiozą. Powiedziałam, że nie, ale muszę uprzedzić rodziców, że się spóźnię. Oczywiście to było kłamstwo. Napisałam smsa do komisarza Borrowa, tego, który zajmuje się sprawą Jacka.
- Gdyby się zorientowali... - Włos zjeżył mi się na głowie.
- Przecież byłam załamaną nastolatką ze złamanym sercem! - Blondynka wybuchnęła śmiechem.
W tej chwili mój szacunek do niej sięgał naprawdę wysokiego poziomu.
- Policja zwinęła ich w momencie, gdy Frost odbierał towar. Udawałam, że nie wiem o co chodzi i jestem przerażona. Później musiałam zeznawać. Iryna także.
Eve opowiedziała mi o przesłuchaniu. Pozostało mieć nadzieję, że dzisiejsza akcja jakoś poprawi notowania Jacka i nie wyląduje w poprawczaku za coś, czego nigdy nie zrobił. A jeśli uda mu się wyjść z tego obronną ręką i bez szwanku, że ta sytuacja go czegoś nauczy i gówniarz przestanie zachowywać się tak, jak do tej pory. Jak książę, którego rodzina wyciągnie z każdej opresji.
- Dziękuję, Eve – uśmiechnęłam się do blondynki. - Dobrze wiesz, że May jest gdzieś na pograniczu tego i nic jej nie grozi, nie z punktu prawnego. To Jack ma kłopoty, a ty, ty mu pomogłaś. Dziękuję ci za to. Wiem, że nie masz powodu mnie lubić – odbiłam ci chłopaka, nie zapewniłam ci łatwego startu w szkole i w mieście. Prawdę mówiąc, utrudniłam ci to i zatruwałam ci życie jak tylko mogłam. A ty, mimo to, pomagasz mojemu bratu. Dziękuję. Naprawdę – mówiłam szczerze. Mogła wybuchnąć śmiechem, splunąć mi w twarz, wyzwać mnie. To nie miało znaczenia. Byłam jej wdzięczna.
- Między nami nigdy nie było i nigdy nie będzie przyjaźni, ale nie jestem twoim wrogiem, Dawson. Już nie. Jasne, byłaś cholerną jędzą, ale ja także nią byłam i pewnie będą nią dalej. I ja także namieszałam ci w życiu. Ta akcja z Austinem i ta zdradą... To było słabe i mnie męczyło. Nie musisz w to wierzyć, ale było mi z tym źle. Teraz jesteśmy kwita.
- Tak, jesteśmy kwita – pokiwałam głową.
A później pomyślałam sobie, że przecież co mi szkodzi.
- Eve, miałabyś ochotę przyjść na moje urodziny? Organizuję ognisko w przyszłą sobotę. Możesz zabrać Dallasa.
Przez chwilę mierzyłyśmy się wzrokiem, jakby badając czy to żart, czy któraś z nas, jak to miałyśmy w zwyczaju, wyskoczy z czymś, co zniszczy nasz budowany na kruchych fundamentach sojusz.
- Przyjdziemy, Ally. Chętnie.
Uśmiechnęłam się, a blondynka odwzajemniła ten gest. Zapewne miała rację mówiąc, że między nami nigdy nie będzie przyjaźni. Ale możemy być koleżankami. Tego nikt nam nie zabroni.

* „Zbrodnia i kara” F. Dostojewski



_________________________________________________________________

Hi-ya, Robaczki!
Kiedy Wy będziecie czytać ten post, ja będę siedziała w samolocie do Bristolu i z bólem serca, depresją oraz totalnym rozpieprzem psychicznym, będę myślała o powrocie do Walii, do moich hostów, którzy są, no skończymy na stwierdzeniu, że są złymi ludźmi i ich hejtujemy, dobrze? Bo jeśli zacznę o tym pisać, zacznę płakać, jak zawsze, kiedy opowiadam Raff i Anulce (kalafior, porzeczki i marchewka nie smakują tak samo bez Ciebie, miss you, darling!) o tym, co znów odwalili. Ale ten powrót będzie inny. I chyba właśnie dlatego napisałam ten rozdział. I dwa następne. Mówiąc wulgarnie - wena jak sam skurwysyn. 
Nie czułam czegoś takiego od bardzo, bardzo dawna. A teraz, kiedy tak lekko mi na duszy, kiedy mi tak dobrze, tak bezpiecznie, nagle wszystkie blokady odeszły i mogę pisać, i znajduję czas, i godzę ostatnie chwile z rodziną, z pisaniem opowieści, którą kocham jak własne dziecko.
Spytacie pewnie, skąd ta zmiana? Co się stało?
Uwolniłam się. Znalazłam nową, cudowną i ciepłą host rodzinę, która mieszka pod Londynem i u której zamieszkam już we wrześniu. I'm super excited! 
Jestem strasznie szczęśliwa. Naprawdę! Moja przyjaciółka, K. powiedziała dziś coś, co uświadomiło mnie, jak dobrze mnie zna: "Kiedy wczoraj rozmawiałyśmy o Twoim powrocie do Walii, wyglądałaś, jakbyś miała się rozpłakać. Byłaś szara i stłamszona. Dziś, kiedy mówisz o wylocie, błyszczą Ci oczy, cała się śmiejesz i jesteś znów tą samą Miką, którą żegnałam dwa lata temu w sierpniu." 
Ktoś mógłby zapytać dlaczego nie odeszłam, skoro było tak źle. Bo dorosłość uczy tego, żeby nie palić za sobą mostów. Czasami musimy poświęcić siebie, bo ktoś inny na tym ucierpi. Ale przychodzi moment, kiedy przestaje nas już to obchodzić. I to jest ten moment.
Jasne, będę tęskniła za Jules, kocham ją, wychowywałam ją, można powiedzieć, że od kołyski. Ale czas powiedzieć "żegnaj". Czas ruszyć dalej.
Moi starzy hości?
Cóż, dziękuję im. Nauczyli mnie, co to znaczy być człowiekiem. Pokazali mi jakimi wartościami należy się kierować w życiu i jakim człowiekiem chcę być. Jeśli kiedykolwiek usłyszę, że jestem do nich podobna, będzie to najgorsza oblega. 
Empatia, zrozumienie, szacunek do innych - to cechy, których im zabrakło, ale które tym mocniej rozwinęły się u mnie. I to chyba jedyny plus tych dwóch lat w Walii.
Dziękuję, dobranoc, żegnam.

Trzymajcie się i pamiętajcie, 
być człowiekiem, a  BYĆ CZŁOWIEKIEM to różnica.

pisząca to w niedzielę, w filozoficznym nastroju, 
wasza M.


poniedziałek, 13 lipca 2015

"Coś, o czym zapomina się, kiedy kończy się weekend..."




11 kwietnia


Że niby w poniedziałek wracamy do szkoły? Nierealne! Nie, to się nie dzieje naprawdę. Nie może się dziać! Przecież jeszcze wczoraj byłam w Nowym Orleanie, bawiąc się cudownie i czując najlepiej na świecie!
A teraz jestem tu, w Miami. W moim pokoju. W moim wygodnym łóżku, za którym bardzo tęskniłam. Ale wcale nie czuję się najlepiej na świecie. Mam wrażenie, jakby wszystkie złe rzeczy się skumulowały i tylko czekały na wybuch. A on właśnie nastąpił i przeraża mnie to bardziej niż bardzo.
Było już tak dobrze. Tak cholernie dobrze! Dlaczego nie mogło tak pozostać? Dlatego, że po raz pierwszy w całym swoim życiu coś odpuściłam i pozwoliłam, żeby inni zajęli się swoim życiem. A inni najwyraźniej nie potrafią tego zrobić, nie pieprząc przy okazji życia całej reszcie. Allyson Dawson, zapamiętaj jedno - jeśli coś nie daje ci zasnąć, dojdź do sedna albo skończysz zapłakana w pościeli, wpatrując się przerażona w ścianę.
- Znajdziemy jakieś rozwiązanie - powtarzałam szeptem, choć przecież wiedziałam, że rozwiązania nie ma.
Zamknęłam oczy, chcąc chociaż na moment wrócić do cudownych chwil spędzonych w Nowym Orleanie. Potrzebowałam takiego oderwania się od rzeczywistości. Potrzebowałam powrotu do dnia, kiedy wszystko było dobrze. Do dnia, kiedy razem z Pablem, Trish i Austinem weszliśmy do ogromnego budynku, w którym mieściło się studio. Blondyn był już w nim wcześniej razem z panem Sykes, więc robił za naszego przewodnika. Cała nasza grupa była niesamowicie podekscytowana. Pablo po raz pierwszy znajdował się w takim miejscu. Wyjątkowo milczał, ogłuszony wielkością i przepychem. Ja i Trish również milczałyśmy. Czułyśmy się takie malutkie w otoczeniu tych wszystkich ludzi, pluszowych krzeseł, złotych płyt na ścianach. Wszędzie wisiały podobizny naprawdę znanych muzyków. Wszyscy nagrywali właśnie tutaj i chociaż to były tylko podobizny, paraliżowała mnie myśl, że stąpam po tej samej posadzce, po której maszerowało tyle sławnych osób. Podzieliłam się tym z moimi towarzyszami.
- Cóż, od tego czasu miliard razy umyto tę podłogę - zbagatelizowała Trish.
Cała ona, zawsze wszystko umniejsza, ale w głębi serca szaleje z radości.
- Nie mogę uwierzyć, że poznamy Hailie Jade Raffson! - pisnęłam.
Nie mogłam uwierzyć, że Austin nagra z nią duet na swoją debiutancką płytę. To było tak strasznie nierealne! Przecież Aus to, nie oszukujmy się, chłopak znikąd, a ona zdobyła cztery nagrody dla najlepszej młodzieżowej gwiazdy, dwie nagrody MTV i dostała rolę w najnowszej produkcji któregoś z tych mega popularnych reżyserów, których filmy osiągają milionowe budżety. A ma tylko szesnaście lat! To gwiazda. Prawdziwa gwiazda, nie jakaś tam celebrytka, która wybiła się na porno swojej przyrodniej siostry i powiększaniu ust. W dodatku jest taka kochana! Pomaga zwierzętom, udziela się charytatywnie, odwiedza dzieci w domach dziecka. Nie jestem jej fanką, właściwie to tylko kilkakrotnie słyszałam jej utwory gdzieś przelotem w radiu, ale to ten poziom sławy, kiedy jej twarz wita cię na każdym portalu internetowym. No i całą noc spędziłam na googlowaniu, chcąc wiedzieć, z kim będziemy mieć styczność.
Miałam wrażenie, że zaraz zemdleję z nadmiaru ekscytacji. Trochę zazdrościłam opanowania Austinowi, mogłam się założyć, że zrobię z siebie idiotkę i totalnie się skompromituję. A przecież to nie ja miałam tam stać i śpiewać.
- Nie denerwujesz się? - zapytałam blondyna.
- Powinienem? - zdziwił się.
Nie, jasne, codziennie poznaje się gwiazdę światowego formatu. Oczywiście, to przecież tak powszechne, że nawet mrugnąć oczami się nie opłaca. Niech sobie mówią co chcą, ale jestem pewna, że wewnętrznie moi towarzysze umierają ze stresu. Oni po prostu lepiej się maskują.
- Cześć, kochani! - Z pomieszczenia na prawo, mogłam tylko zgadywać, że znajduje się w nim coś na kształt biura, wyszła Glou. Kompletnie się jej tu nie spodziewałam! Ale to była jedna z tych pozytywnych niespodzianek.
Przywitaliśmy się z nią i wesoło rozmawiając, ruszyliśmy w stronę wind. Brunetka wyjaśniła nam, że studio nagraniowe znajduje się na samej górze. Nagrania miały się rozpocząć dopiero jutro, ale i Austin, i Hailie mieli dziś przedstawić swoją wizję oraz znaleźć jak najbardziej optymalny wspólny mianownik. No i poznać się. Trudno nagrywać z kimś, kogo kompletnie nie znasz. Przynajmniej ja bym tego nie potrafiła. Podczas śpiewania swoich tekstów, obnażasz swoją duszę. Nie umiałabym tak otworzyć się przy kimś całkowicie dla mnie obcym.
Kiedy dojechaliśmy na właściwe piętro, szeroko otworzyłam oczy ze zdumienia. To wyglądało jak jakiś luksusowy hotel! Znajdowała się tam urocza, kameralna kawiarenka, a nawet pokoje, gdzie artyści mogli odpocząć. Gloucester, widząc jak bardzi mnie to dziwi, oświeciła mnie, że to z powodu często przedłużających się nagrań.
- Muzycy czasami przez cały tydzień stąd nie wychodzą, szukając najlepszych brzmień - dodała.
No tak. Nikt nie chce, żeby jego nazwisko widniało pod czymś, co można określić mianem syfu. Jeśli już coś wypuszczać w świat, to musi być perfekcyjne.
- A gdzie jest studio? - Nigdzie nie mogłam dojrzeć czegoś, co przypominałoby pomieszczenie, do którego w Miami zabrał mnie Austin. 
- Na samym końcu, ale tam pójdziemy później.
Nasza przewodniczka skierowała swoje kroki do kawiarenki. Nie pozostało nam nic innego, jak pójść za jej przykładem. Usiedliśmy przy dużym stoliku na uboczu. Poza nami nikogo nie było wewnątrz. Zamówliśmy sobie po kawie, a Pablo wybrał dla siebie gorącą czekoladę. Nie byłam głodna, ale te wszystkie ciasta i ciasteczka wyglądały tak pysznie. Nie mogłam się opanować i wybrałam dla siebie kawałek czekoladowo-cynamonowego tortu. 
- Cześć.
Byliśmy zajęci rozmową, kiedy do naszego stolika podeszła niska brunetka, której twarz znałam z portali plotkarskich i ulicznych billboardów. Wyglądała na równie speszoną i onieśmieloną.
- Hej. - Austin podniósł się i uśmiechnął tym swoim rozbrajającym uśmiechem. - Ty musisz być Hailie.
Dziewczyna odwzajemniła uśmiech i pokiwała głową.
- Siadaj z nami.
Nie mogłam się powstrzymać i dyskretnie przyjrzałam się naszej nowej towarzyszce. A przynajmniej mam nadzieję, że to było dyskretne i subtelne. Umarłabym, gdyby się okazało, że wlepiłam w nią spojrzenie godne Saurona, w momencie, gdy podnosił swoją maczugę, by zadać ostateczny cios zjednoczonym wojskom ludzi Zachodu oraz elfów, i zabić Isildura.
Ta słynna Hailie Jade Raffson wyglądała, cóż zwyczajnie. Jasne, zdawałam sobie sprawę, że coś, co brałam za niedbale zakręcone loki, jest fryzurą za tysiące dolarów, a kolorowe paznokcie to nie efekt nudy, tylko zamierzony efekt i najnowszy trend. Ale gdyby jej drogie ubrania od projektantów zamienić na zwyczajne rzeczy z sieciówek, byłaby taka sama jak Trish, ja czy ktokolwiek z naszych znajomych. Nie było w niej pychy i wyższości. I tej chorej, niezdrowej dumy, która cechuje większość sławnych ludzi. Nie żebym znała ich tłumy, ale od czegoś są programy i wywiady, prawda?
- Jestem Austin, to ze mną będziesz nagrywała. - Najwyraźniej blondyn wziął na siebie wszelkie narzucane przez konwenanse obowiązki. - To Ally, moja dziewczyna, obok niej siedzi nasza przyjaciółka, Trish ze swoim kuzynem, Pablem. A Gloucester już chyba znasz?
Obie brunetki zaprzeczyły ruchem głowy.
- Gloucester Sykes, skoro zaczęłaś współpracę z Markiem, spędzicie razem sporo czasu.
Nie miałam pojęcia, że pan Sykes jest aż taką szychą. O tym, że mój chłopak nie ma w sobie ani odrobiny stresu także nie wiedziałam. Rozumiałam to, że nie denerwował się prostymi, codziennymi sytuacjami, ale halo, bez przesady. Czułam się jak jeszcze większe zero niż zazwyczaj. Trish, Aus, Glou, nawet Pablo byli tacy wyluzowani, rozmawiali z Hailie tak swobodnie, tak, jakby znali ją całe życie. A ja? Ja nie byłam w stanie wydobyć z siebie nic więcej, prócz kilku pomruków. Nigdy nie czułam się komfortowo wśród osób, których nie znałam. A fakt, że to sławna i popularna osoba jeszcze bardziej potęgował moją nieśmiałość i skrępowanie.
Przysłuchiwałam się dyskusji, której temat zszedł na planowaną piosenkę. Z tego, co udało mi się wywnioskować, wizja dziewczyny była niemalże identyczna z tym, co zakładał blondyn. Ustalali linie muzyczne, omawiali tekst, wydawało się, że świetnie się ze sobą dogadują. Cieszyło mnie to. Nie chciałam, żeby Aus spędzał czas z kimś, kogo nie lubi i z kim nie potrafi się dogadać ani prywatnie, ani muzycznie.
- Tutaj są moje gwiazdy! - W kafejce pojawił się ojciec Gloucester i z ogromnym uśmiechem podszedł do naszego stolika.
Przywitaliśmy się z nim. Dopiliśmy nasze kawy i posłusznie skierowaliśmy się w stronę tego mitycznego pomieszczenia, gdzie miał powstać hit tego lata. Bo nie miałam wątpliwości, że to będzie hit.
Idąc, obserwowałam Hailie. Była naprawdę ładna. To chore, że żyjemy w czasach, gdy uroda jest ważniejsza od charakteru. Dobre serce jest niemalże wadą, bo kiedy oddajesz innym milion procent z siebie, najczęściej zostajesz z dziurą w sercu i poczuciem, że przegrałaś życie.
Niestety, a może stety, nie mogłam dłużej skupiać się na swoich wewnętrznych rozterkach i rozważaniach, bo dotarliśmy na miejsce. 
W pomieszczeniu znajdowało się dwoje młodych mężczyzn. Jeden, ten który przedstawił się jako Keegan musiał być niewiele od nas starszy. Josh, który żartobliwie przestawił się jako faszysta pracy, którego Aus i Hailie znienawidzą po godzinie, nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia kilka lat. Gdybym miała strzelać, powiedziałabym, że jest w wieku Dave'a.
Trish, Pablo, Glou i ja usiedliśmy w wygodnych fotelach, a nasze gwiazdy zniknęły za szybą. Rozpoczęła się praca. Ciężka. Nie wiem ile razy Aus i Hailie śpiewali początkowe partie, nie wiem ile razy śpiewali całość, ale liczba na pewno byłaby trzycyfrowa. Nie miałam pojęcia, że nagrywanie to taki żmudny, powolny proces. Spędziliśmy w studiu ponad sześć godzin, a materiał nie był gotowy nawet w minimalnej części. Kolejne dni upłynęły nam identycznie - kawiarnia, rozmowy, nagrania, kolacja z De La Rossami. Wszyscy byli zachwyceni, ale ja, mimo że byłam naprawdę szczęśliwa mogąc spędzać czas z tymi ludźmi, czułam niedosyt. Brakowało mi rodziny, mojej codzienności i takiej typowej rutyny. Zamiast tego uciekaliśmy przed fotografami i kryliśmy się pod kapeluszami. Hailie okazała się przemiłą osobą. Miała niesamowite poczucie humoru i potrafiła docenić dobrą złośliwość. W dodatku, kiedy tylko mogła, połykała kolejne książki. Początkowo bardzo mnie onieśmielała, ale po dwóch dniach śmiałyśmy się wspólnie i rozmawiałyśmy tak, jakbyśmy znały się od lat. 
- Nie mogę uwierzyć, że już dziś lecicie do domu - westchnęła Hailie.
Cała nasza grupa, korzystając z uprzejmości i gościnności Rodriga i Pearl, stłoczyła się w moim pokoju. Dziewczyny pomagały w pakowaniu, a Austin zabawiał Pabla.
- Tak, czas tutaj minął błyskawicznie - przyznała Trish.
- Chociaż początkowo zapowiadało się na najgorszy wyjazd naszego życia - dodałam.
- Naprawdę? - zdumiała się Hailie, a my pokiwałyśmy głową.
- Dlaczego? Przecież to tacy ciepli, kochani ludzie. - Glou podniosła się z podłogi, z której zbierała koraliki ze swojej rozerwanej bransoletki.
Opowiedziałyśmy o Pablu i jego diabelskim zachowaniu. Oraz o tym, w jaki sposób udało nam się go okięłznać.
- Twoja siostra to geniusz - uznała Gloucester.
- Megan? - wtrącił Austin. - To potwór.
Mój chłopak bardzo dobrze zdawał sobie sprawę jak apodyktyczna potrafi być słodka Meggie. Przecież zmusiła go do czytania tych wszystkich babskich bredni przed naszym pierwszym balem. I zaplanowała całą intrygę z okropnymi kostiumami. I zapewne ma na sumieniu wiele innych rzeczy, o których nie mam pojęcia.
- Czy wy także sądzicie, że dzieciaki w tych czasach o wiele szybciej dorastają? - zapytała Hailie.
- Totalnie - zgodził się Aus.
Wywiązała się między nami dyskusja o tym, skąd dzisiejsze dzieci oraz młodzi ludzie, tacy jak my, mogą czerpać wzorce i autorytety. Strasznie się wczuliśmy, przerzucając się mądrościami z internetu i rozważając wpływ telewizji oraz książek na kształtowanie osobowości. Doszliśmy do jednego wniosku - stary Disney z czasów Pięknej i Bestii, Arielki czy Zakochanego Kundla rządził. 
Pewnie rozmawialibyśmy na ten temat do wieczora, ale niestety, czas nieubłagalnie mijał i zbliżała się godzina naszego pożegnania. Trish i ja wracałyśmy do Miami, reszta zostawała w Nowym Orleanie. Wiedziałam od Dave'a, że rodzice Austina są wściekli, że znów opuści masę zajęć w szkole, ale cierpliwie przymykali na to oko. Jedynym z głównych tematów rozmów Moonów była teraz domowa edukacja blondyna, bo na całkowite zrezygnowanie ze szkoły nie było szans. Martwiło mnie to, bo wiedziałam, że Mimi i Mike chcą wrócić do swojego domu w Denver, a i Cass napominała coś na ten temat. Bałam się tego, choć Dave pocieszał mnie, że Austin zostanie w Miami z nim, bo on się nigdzie nie wybiera. Musiałam nad tym pomyśleć. No i porozmawiać z Ausem. Każdy planował mu życie, nie pytając, czego on chce. To nie było fair. Chociaż teraz, kiedy był taki nieuchwytny, nie było w tym nic nadzwyczajnego.
- Zadzwoń od razu, kiedy wylądujecie - powiedział blondyn, obejmując mnie.
Zaczynałam przyzwyczajać się do tych długich pożegnań na lotniskach, choć osobiście o wiele bardziej wolałam nasze powitania.
- Zadzwonię - pokiwałam głową, przytulając się jeszcze mocniej.
- Musimy iść. - Trish była już w drodze do odprawy.
- Kocham cię. - Austin mnie pocałował, a ja starałam się przeciągnąć tę chwilę jak najdłużej.
- Kocham cię - szepnęłam. - Do zobaczenia w domu.
Cały lot przespałam, choć bardzo chciałam spożytkować ten czas w inny sposób. Chciałam pomyśleć i nastawić się psychicznie na powrót do rzeczywistości. Ale rzeczywistość uderzyła we mnie z całych sił już w chwili, gdy po wyjściu z samolotu, odebrałam bagaż i wyszłam przez bramki do hali terminalu.
Zobaczyłam tam mamę. Samą. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby się zorientować, że płakała. Znałam te podpuchnięte powieki i zaczerwienione spojówki. Znałam ten wyraz twarzy, w końcu oczy i rysy odziedziczyłam po niej. 
- Coś z Kathy? - zapytałam zamiast powitania.
- Nie, Kathy ma się dobrze. Dużo odpoczywa - uśmiechnęła się mama, ale to był udawany uśmiech. 
Przeszły mnie dreszcze.
- Co się stało? - Nawet nie kryłam, że ogarnia mnie panika.
- Miałyście dobrą podróż? - zapytała Penny, ignorując moje pytanie.
- Tak, dziękujemy. Lot minął spokojnie. - Kochana Trish, widziała, że coś się dzieje, ale chciała mi dać jeszcze moment spokoju. Zaczęła opowiadać o wyjeździe. O tym co zobaczyłyśmy, o nagraniach, o swojej rodzinie. Mówiła całą drogę z lotniska, a ja dzięki temu się uspokajałam i wracałam do jako takiej równowagi. Byłam jej taka wdzięczna. Tak po ludzku, po prostu wdzięczna. Może to intuicja, może znajomość mojej rodziny i opanowania mamy, ale czułam, że czekają na mnie naprawdę, naprawdę złe wieści. I bałam się.
- Co się dzieje, mamo? - zapytałam, kiedy w końcu przekroczyłyśmy próg domu. Niestety nie dane mi było dowiedzieć się, jakie hiobowe czy egipskie plagi spadły na naszą rodzinę, bo w korytarzu pojawiła się Meg i niecierpliwie zaczęła domagać się wieści z wielkiego świata. Zauważyłam spojrzenie mamy, mówiące "nie przy Małej", więc milczałam. A raczej przykleiłam do twarzy sztuczny, przerysowany uśmiech i udając ekscytację, powtórzyłam mniej więcej to, co Trish opowiedziała w aucie.
- Gdzie tato i Kathy? - Rozejrzałam się po domu, kiedy w końcu siostra usatysfakcjonowana moją opowieścią oddaliła się w kierunku kuchnii.
- Pojechali w odwiedziny do Patricka.
Chwilę zajęło mi skojarzenie, że Patrick to brat mojej macochy, a mój nauczyciel chemii.
- Mamo, widzę, że coś jest bardzo nie w porządku - powiedziałam ściszonym głosem, uważając, żeby nic nie dotarło do uszu mojej siostrzyczki.
- Tak, Ally. Jack wpakował się w kłopoty.
O cholera. Moją pierwszą myślą było wspomnienie pobitej Bonnie w szpitalu i mimowolnie zadrżałam.
- Gdzie on jest? - zapytałam. 
Teraz gówniarz się nie wywinie, musi mi powiedzieć, co zmalował.
- W areszcie.
- Gdzie?! - niemalże krzyknęłam.
- Nie do końca w areszcie - westchnęła mama. Wyglądała, jakby przez ten tydzień postarzała się o dziesięć lat.
- Powiedz mi wszystko, proszę.
- Sama niewiele wiem. Jack milczy. Wplątał się w jakieś narkotykowe porachunki.
- O mój Boże. - Usiadłam na podłodze, nie mogąc ustać na galaretowatych nogach.
- Policja uważa, że nasz dom jest obserwowany, dlatego Meggie i Kika mieszkają teraz u was.
- Co z Care? - szybko skojarzyłam fakty. Jeśli mój brat w coś się wplątał to tylko razem z nią.
- Caroline? Nie widziałam jej od kiedy Jacka zatrzymała policja.
Odpoczynek przed szkołą? Rozterki sercowe? Nie ma szans. Muszę działać.
- Nie martw się, mamo, załatwię to - powiedziałam pewna siebie. - Muszę wyjść.
- Ally, co ty kombinujesz? - Penny zmarszczyła brwi.
- Tylko coś wyjaśnię.
Caroline, Bonnie i Mabel - ta trójka musiała znać prawdę. Nie łudziłam się, że zarówno May jak i Bon będą milczały, ale Care, Care była zakochana w moim bracie. To dawało mi nad nią przewagę.
Postanowiłam nie dzwonić, nie uprzedzać mojego przyjścia, a po prostu zrobić to, co powinnam zrobić już wtedy, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o wielkim sekrecie tej czwórki - dowiedzieć się o co chodzi.
Zadzwoniłam do Dave'a i poprosiłam o podwózkę. Zgodził się z chęcią. Był z wizytą u rodziców, więc pojawił się pod moin domem po kilku minutach. Nie powiedziałam mu w co wpakował się Jack. Postanowiłam poradzić się dopiero, kiedy będę wiedziała coś pewnego. Zamiast tego rozmawialiśmy o Austinie, jego płycie, zawalaniu szkoły i pobycie w Nowym Orleanie. Po raz kolejny powtórzyłam tę samą opowieść. Zauważałam zaciekawione i zmartwione spojrzenia blondyna, widział, że coś mnie gryzie, ale milczał. To była jedna z tych cech, które w nim uwielbiałam - zawsze dawał mi czas na uporanie się z sobą samą. Nie naciskał, pozwalając mi otworzyć się wtedy, kiedy jestem na to gotowa lub tego potrzebuję. Był naprawdę kochany. I taki wyrozumiały. 
- Zaczekać czy przyjechać po ciebie później? - zapytał, gdy zatrzymaliśmy się pod domem Saltzmanów.
- Zadzwonię - uśmiechnęłam się. - I dziękuję.
- To nic takiego, mała - pocałował mnie w czoło. - Leć.
Nim zapukałam do drzwi, musiałam kilkakrotnie mocno odetchnąć. Nie wiedziałam jak zwracać się do Care - jak do wroga? Nie umiałabym. Bardzo ją ceniłam i zawsze stałam po jej stronie. 
- Po prostu zapukaj - szepnęłam do siebie.
Miałam szczęście, drzwi otworzyła brunetka. Zawsze byłam impulsywna i chociaż w głowie odgrywałam rozmowy i sceny, nigdy nie trzymałam się planu. 
- Caroline Saltzman - powiedziałam, bezczelnie wpychając się do środka. - Chcę znać prawdę.
Znałam się na ludziach, potrafiłam wiele wyczytać z ich twarzy nawet jeśli nie łączyły nas tak serdeczne kontakty, jakie do tej chwili panowały między mną, a Care. Nie było dla mnie tajemnicą, że dziewczyna jest przerażona. Tylko czego się bała? Że wyda się jej udział w sprawie? Ten rodzaj strachu nie byłby dziwny, ale ja z całego serca wierzyłam, że boi się o mojego brata. Chciałam w to wierzyć.
- Nie wiem co zrobić, Ally - szepnęła z rezygnacją brunetka. W jej głosie dźwięczał smutek. Nic nie mogłam na to poradzić, moim pierwszym odruchem była chęć przytulenia jej i zapewnienia, że pomogę, że wszystko się ułoży, że znajdziemy wyjście. Ale nie mogłam tego zrobić z kilku powodów. Po pierwsze, bardzo dobrze pamiętałam tę przypadkowo podsłuchaną rozmowę, z której klarownie wywnioskowałam, że ten ukrywany sekret dotyczył Care. Po drugie, nie znałam sytuacji. Tu jakieś tajemnice, tu jakieś akcje z Bonnie i May, tu narkotyki. Nie potrafiłam złożyć tego w całość. Poszczególne fragmenty nie zaskakiwały, chociaż natrętnie i usilnie starałam się poskładać tę historię. No i był jeszcze jeden powód, który związywał moje usta, nie pozwalając wygłaszać zapewnień o chęci pomocy. Priorytetem dla mnie było dobro mojego brata. To o jego los musiałam się zatroszczyć i zrobić wszystko, żeby nie skończył z wyrokiem. Jeśli ratując Jacka, pogrążyłabym Caroline, zrobiłabym to. On by tego nie chciał, znienawidziłby mnie, ba, sama czułabym do siebie niesmak, ale zrobiłabym to bez chwili namysłu. Zbyt mocno kochałam moją rodzinę, zbyt wiele dla mnie znaczyli. 
- Care, musisz mi wszystko opowiedzieć - starałam się nie brzmieć jak Stalin wydający rozkaz rzeźi na Kaukazie, ale nie panowałam nad emocjami. Nie potrafiłam ich kontrolować.
Siedziałyśmy w pokoju brunetki. Był bardzo ładny. I o wiele bardziej dziewczęcy niż możnaby oczekiwać po takiej chłopczycy. Proste białe meble, łóżko z owiniętymi sznurkami lampek, zdjęcia i lampioniki przeplatające się w girlandach pod sufitem. Zauważyłam masę zdjęć z naszych wspólnych wypadów. Z pijanego Sylwestra, z biwaku, halloweenowy bal, bal zimowy, urodziny Kiki, jakieś wyjścia do wesołego miasteczka czy do naszej ulubionej pizzerii. Ale ta cała wspólna historia nie miała znaczenia. Nie w tym momencie.
- Ally, nie mogę - pokręciła głową dziewczyna.
Wpadłam we wściekłość. Wszystkie te złe, nie, nie tyle złe, ile przerażające mnie i nie pozwalające panować nad sobą myśli zerwały się z uwięzi.
Nie możesz mi powiedzieć?! Serio?! Seeerio?! Nie możesz?! Nie obchodzi mnie, że musisz wydać tajemnicę babci dziadka wujka cioci kolegi kuzyna. Nie obchodziłoby mnie nawet, gdyby to była tajemnica Pentagonu. Musiałam wiedzieć. Dlatego, nie bacząc na nic, złapałam dziewczynę za ramiona i zaczęłam nią potrząsać.
- Mój brat siedzi w jakimś pieprzonyn areszcie! Albo mi powiesz co się dzieje, albo jeszcze dziś pójdę na policję i wymyślę cokolwiek, żebyś dołączyła do niego! - wrzasnęłam.
Caroline spoglądała na mnie ze zdumieniem i strachem. Nie dziwiłam jej się. Sama byłam zszokowana swoją gwałtownością i agresją. Najwyraźniej prawdą są te wszystkie naukowe bzdury o wytwarzaniu dodatkowych hormonów. To czysta biologia.
- Care, nie jestem twoim wrogiem - westchnęłam. I usiadłam na łóżku. - Chcę tylko pomóc Jackowi.
- Ally, nie rozumiesz...
- Więc pozwól mi zrozumieć!
Brunetka podciągnęła kolana pod brodę i ukryła w nich twarz. Kołysała się to w przód, to w tył. Zupełnie jak ja, kiedy nie umiałam sobie z czymś poradzić. Ja zazwyczaj wtedy zamykałam się w sobie i nie potrafiłam nic z siebie wyrzucić. Mówiłam o wszystkim tylko nie o tym co mnie bolało. Care była inna. Będąc rozpieprzona wewnętrznie, potrafiłaby bardzo długo udawać, że wszystko jest okay i to w sposób tak realistyczny, że każdy by jej uwierzył. 
- Pobiegłabym na policję już tego samego dnia, kiedy aresztowano Jacka i opowiedziała o wszystkim. On sam także by tak uparcie nie milczał, przecież wie, że to może mu jedynie zaszkodzić... - dziewczyna podniosła wzrok i smutno na mnie spoglądała - ...ale nie możemy nic powiedzieć. Ani my, ani Bon-Bon, ani May. Jeśli to zrobimy, narazimy was. Twoją rodzinę, Eveningów, Matta, nawet moich rodziców. 
- Chodzi o narkotyki? Ktoś wam grozi? - zignorowałam jej wypowiedź. Sama zdecyduję czy ich milczenie ma sens.
Kiedy odpowiedź nie nadchodziła, spróbowałam od innej strony. 
- Jak to się stało, że aresztowano Jacka?
- Mama ci nie opowiadała?
Pokręciłam głową.
- Szliśmy ulicą razem z Meggie, kiedy pojawił się Clint z Frostem. Jack kazał mi zabrać Meg, a sam tam został. Wywiązała się bójka, tyle wiem.
Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała:
- Kim są Clint i Frost?
Care przez moment biła się z myślami, ale w końcu pokiwała głową.
- Kiedy mieszkałam w Nowym Jorku, chodziłam do typowej szkoły dla bogatych dzieciaków. Nie potrafiłam się do nich dopasować. Ani do towarzystwa, które spotykałam w domu czy na spotkaniach, na których towarzyszyłam rodzicom. Gdziekolwiek poszłam, zawsze byłam wyrzutkiem. I wtedy poznałam Clinta. Nie miałam jeszcze piętnastu lat. On był starszy. Dziewiętnastolatek, który zawsze spoglądał na wszystko z uśmiechem. Polubiłam go od pierwszego spotkania. Rozumiał mnie i nigdy nie patrzył przez pryzmat pieniędzy moich rodziców. Nie pytał, jeśli nie chciałam o czymś mówić, ale zawsze był obok, gotowy wysłuchać czy pomóc. Zakochałam się do szaleństwa. Zrobiłabym dla niego wszystko. Raz na jakiś czas prosił mnie, żebym pomogła jego kumplowi, Frostowi. Pochodził z biednej rodziny i dorabiał jako kurier. Przynajmniej tak wtedy myślałam. Dopiero po kilku miesiącach zorientowałam się, że te paczki, które tak ochoczo roznosiłam były wypełnione heroiną. Nikt nie podejrzewałby przecież córeczki jednego z najbogatszych ludzi w kraju, prawda? Naiwna gówniara, która dała się wykorzystywać. 
- Co za luj!* - wykrzyknęłam, nie mogąc się powstrzymać. Co za podłość!
- Po doręczeniu ostatniej paczki już nigdy nie spotkałam się z Clintem. Zmieniłam numer, przestałam wychodzić z domu, do szkoły jeździłam z ochroniarzami ojca. Nie mieli pojęcia czego się boję, powiedziałam jedynie, że wplątałam się w towarzystwo ludzi, którzy mnie skrzywdzą. Rodzice chcąc mi pomóc, pewnego dnia po prostu oznajmili, że jedziemy do Miami. Byłam pewna, że zostawiłam przeszłość za sobą. Że udało mi się bezboleśnie, nie licząc mojego głupiego, złamanego serca, wyplątać z tej sytuacji. Stałam się tak bardzo normalna jak to tylko możliwe. Nawet przekonałam rodziców, żebyśmy zamieszkali w prostym domu.
Zapadła cisza. Nie dawałam po sobie poznać jak bardzo się niecierpliwię. Historia naprawdę mnie wciągnęła. Teraz, kiedy znałam początek, domyślałam się dalszego ciągu. Zaczęłam łączyć fakty - to, co usłyszałam wtedy w domu mamy i to, co usłyszałam od Bonnie w szpitalu.
- Poznałam tylu wspaniałych ludzi. Tak szybko się do was przywiązałam. Pokochałam was wszystkich. Zapraszano mnie nawet na imprezy. Po jednej z nich zostaliśmy we czwórkę - ja, Jack, Bonnie i Mabel. Nie lubiłam jej. Była wredna i strasznie arogancka w stosunku do kochanej Josephine. Ale Bon potrafiła dotrzeć do jej lepszej strony. Świetnie się rozumiały. Cała nasza czwórka była lekko wstawiona. Chcieliśmy wypić więcej, ale przecież nie jesteśmy pełnoletni. I wtedy któreś z nas, chyba May, zażartowało, że w tym kraju łatwiej załatwić narkotyki niż alkohol. I zrobiliśmy to. Bonnie zadzwoniła do swojego znajomego, on do swojego i tak pocztą pantoflową udało nam się zdobyć numer. Chcieliśmy się tylko zabawić. Zapalić coś lekkiego. To miała być tylko zabawa. Pieprzona zabawa. Coś, o czym zapomina się, kiedy kończy się weekend.
- I co się stało? - zapytałam, gdy Care znów przestała mówić.
To chore, ale odczuwałam potrzebę włożenia dłoni do miski z popcornem i zjedzenia jak największej ilości, bo czułam się tak, jakbym słuchała jakiejś szalenie interesującej opowieści. Relacji z filmu czy streszczenia książki.
- Umówiliśmy się, że odbierzemy towar w przy fontannach, w tym parku zaraz obok osiedla Summersów. Wróciłam po bluzę i kiedy przyszłam, reszta rozmawiała z jakimiś chłopakami. Odwrócili się, słysząc kroki. Myślałam, że umrę, gdy zobaczyłam Clinta i Frosta. Po prostu stamtąd uciekłam. Nie byłam w stanie patrzeć na tych ludzi. Bałam się. Nie wiedziałam co robią tak daleko od Nowego Jorku. Przez cały tydzień nie wychodziłam z domu. Nie czułam się bezpieczna. Nie miałam wyjścia, powiedziałam reszcie skąd moja reakcja. Przysięgliśmy sobie, że nie wciągniemy w ten syf nikogo więcej. Jack, kochany Jack, stał się kimś na kształt mojego prywatnego ochroniarza. Żeby nie narażać reszty naszej paczki, stał się takim bucem i chamem. Odtrącał każdy przejaw sympatii, robił wszystko, żebyście się od niego odwrócili. I to skutkowało. Wydawało się, że Clint i Frost nic sobie nie zrobili z naszego spotkania, że je zignorowali. Przestaliśmy się pilnować, odetchnęliśmy, wracaliśmy do równowagi. I wtedy poraziła nas wiadomość, że Bonnie jest w szpitalu.
- To Clint i Frost ją pobili?
- Nie - zaprzeczyła. - Ale byli w to zamieszani. Bon opowiadała, że zaczepił ją na ulicy jakiś chłopak i siłą zaciągnął ją do auta. W środku siedzieli właśnie oni. 
- Mamy wspólną znajomą, panno Summers - powiedział jeden z nich, ale Bonnie ich nie rozpoznaje. Zapytała o co chodzi. Nawet nie udawała, że się nie boi.
-Caroline Saltzman, słodka buźka, ciemne loki.
Pytali o mój adres, ale Bon nic im nie powiedziała, chłopak, który zaczepił ją na ulicy wypchnął ją z jadącego auta, gdy ciągle powtarzała, że nic nie wie i poznała mnie dopiero na imprezie. Dlatego Jack nic nie mówi. Boimy się, że mogą was skrzywdzić. To są niebezpieczni ludzie. Jedni trafią za kratki, ale zostanie reszta. W dodatku nie mamy kompletnie żadnych dowodów.
Pamiętam jedną z rozmów z bratem. Prosiłam go, by powiedział co się dzieje, by pozwolił mi sobie pomóc. Wybuchnął wtedy gorzkim śmiechem i odparł, że nawet ja nie znalazłabym tu dobrego rozwiązania. Może miał rację i może powinnam schować się w piwnicy, udając, że o niczym nie wiem. Może. Nie wiem. Ale ja nie zamierzałam tego robić. Nie zamierzałam też żyć w strachu. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że jestem nie znającą życia gówniarą, która takie sytuacje zna tylko z książek i filmów. W dodatku ma wykrzywiony obraz przez miłość do Ala Capone i do rodziny Corleone. Ale nie byłam sama. Miałam obok ludzi, którzy znali życie o wiele lepiej, nie dawali się ponieść emocjom i potrafili dostrzeć szerszą perspektywę. I to im postanowiłam pozostawić decyzję.
- Care, muszę powiedzieć Markowi, on nam pomoże.
- Tak bardzo nie chcę martwić rodziców - szepnęła brunetka.
- Same sobie z tym nie poradzimy. Jack nas potrzebuje.
To był argument nie do podważenia.
Dlatego godzinę później razem z państwem Saltzman jechałyśmy w stronę Coral Way. Denerwowałyśmy się, ale jedno spojrzenie na rodziców Care wystarczyło, bym pojęła, że podjęłam dobrą decyzję. Byli stanowczy, surowi, rozsądni, ale nie chłodni. Miłość do córki biła z nich jak łuna. Pewnie się strasznie na niej zawiodą, ale, jak to się mówi, wezmą to na klatę i będą to swoje nierozsądne dziecko kochać jeszcze mocniej. 
W moim domu zgromadził się niezły tłum. Kika z Brianem, Penny z Markiem, którego ściągnęliśmy ze szpitala, Saltzmanowie oraz Kathy, tato i pan Snow. Megan na szczęście nie było. Dave zabrał ją i Nelsona do wesołego miasteczka. Podejrzewałam, że wiedziałaby na temat tego, o czym mieliśmy rozmawiać milion razy więcej, ale mama i Mark chcieli trzymać ją z dala od tego bagna. I chwała im za to.
W skrócie nakreśliłam sytuację, która nas tu zgromadziła, a kiedy przestałam mówić, Care opowiedziała jeszcze raz to wszystko, co wyznała mi w swoim pokoju. Była blada, zawstydzona, unikała spoglądania na rodziców, ale dzielnie kontynuowała opowieść.
- Moje biedactwo - szepnęła pani Jenna i przytuliła córkę.
A później zaczęła się burza mózgów. Jednego byliśmy pewni - milczenie nic nie da. Pan John zadzwonił do swojego prawnika, który dołączył do nas niedługo po zakończeniu rozmowy. Naprawdę znał się na swojej pracy. I nie był typowym adwokatem, który chcąc się popisać przed resztą, rzuca paragrafami, nazwami z buta wziętymi i patrzy na szarą masę z góry. Pan Daniels, bo tak się nazywał, mówił prostym, zrozumiałym językiem. Dzięki jego ogromnej pomocy udało nam się ustalić jakąś linię działania. Jack musi zacząć mówić, Care musi się zgłosić i powtórzyć swoją opowieść, policja musi zapewnić nam ochronę.
Skoro powiedziało się "A", trzeba było powiedzieć "B", a później polecieć po całości i przebiec przez cały alfabet. I dlatego Care z rodzicami, Mark i Penny oraz pan Daniels pojechali na komendę.
- Dobrze cię mieć w domu, kochanie - tato pocałował mnie w czoło.
- Tęskniłam za wami - uśmiechnęłam się.
- My za tobą także - Kika rzuciła we mnie poduszką. - Taki wtrącający się we wszystko upirdliwiec nie zdarza się codziennie.
Usiedliśmy w salonie, przedrzeźniając się i żartując. Uleciało z nas całe napięcie i strach. Wierzyliśmy, że teraz wszystko się ułoży. Nawet pan Snow dołączył do rozmowy, gdy zaczęłam opowiadać o Nowym Orleanie, o płycie Austina, o Hailie. Było tak swojsko, tak przyjemnie. Nikt nie pomyślałby, że kilka minut wcześniej zastanawialiśmy się jak najmniej boleśnie zadrzeć z narkotykowym światkiem. Siedząc i spoglądając na tych ludzi, pomyślałam jedno - jakiekolwiek straszne przeżycia mi fundują, strasznie ich wszystkich kocham.

_________________________________

Hi-ya, Pulpeciki!
Dawno, baaaaardzo dawno mnie tu nie było. Nie z braku chęci czy pomysłów, a z braku czasu. Nie będę Was zanudzała opowieściami o tym, jak okropne jest obecnie moje życie. Nie w tym momencie, w tym momencie jest cudowne, bo jestem w Polsce, spędziłam niesamowite dni z Anią, którą wy znacie jako Sparrow, ps. wciąż tęsknię za naszymi wypadami na groch i porzeczki, haha.
No i dotarło do mnie jaką szczęściarą jestem, mając obok siebie moich przyjaciół, którzy po sobocie powinni mnie wywalić ze znajomych, a nie pisać "przyjeżdżaj, głupia i nie ciotuj" i moją rodzinę, która czasami nie rozumie czy nie akceptuje tego, co robię, jak moje maniakalne liczenie kalorii, ale i tak mnie wspiera "Balbina, kupiłem Ci gorzką czekoladę, 28 kalorii w kostce, sprawdziłem". Miło sobie uświadomić jak wiele się posiada, nie posiadając niczego.

Do następnego, Aniołki!
Kocham!

Wasza M.

czwartek, 28 maja 2015

"Przeszkody, z którymi ktoś inny potrafi sobie radzić bardziej..."

4 kwietnia
- Trish, a mogę dodać maliny? - z zainteresowaniem zapytał Pablo.
- Jasne, młody! - pokiwała głową moja przyjaciółka.
Gdybym na własne oczy nie widziała, jakim posłusznym i kochanym dzieckiem jest Pablo De La Rossa, nigdy bym w to nie uwierzyła. Jeszcze kilka dni temu byłam pewna, że uciekniemy stąd z krzykiem. Wszystko na to wskazywało. Ten bachor testował nas na wszystkie sposoby. Krzyczał, kopał, pluł, wrzeszczał, że go bijemy, rzucał w nas zabawkami, jedzeniem, wylewał nam na głowy wodę i uciekał, gdy zabierałyśmy go na spacer. Wytrwałyśmy jeden dzień i poważnie zastanawiałyśmy się czy nie spakować walizek i nie uciec do Miami. Pearl i Rodrigo byli kochani i wyrozumiali. Zabierali nas do muzeów, pokazywali miasto, robili wszystko, żebyśmy się tu dobrze czuły i chyba to nas powstrzymywało od wyjazdu. Nie chciałyśmy im robić kłopotu. Przecież to tylko tydzień. To tylko siedem dni.
Tylko że w piekle czas mija inaczej. Sekunda zdaje się być godziną, a godzina dobą. Każda tortura trwa i trwa, i zdaje się nie kończyć. Człowiek dałby wszystko za chwilę wytchnienia i odpoczynku. Właśnie dlatego takie miejsca nazywa się piekłem. Można albo płakać i się załamywać, albo starać się jakoś stamtąd wydostać. Ale jest jeszcze jedna opcja. Nie zawsze przyjemna i wymagająca pewnych ustępstw. Chcesz mieć niebo w piekle? Zawrzyj pakt z szatanem.
- Megan? Cześć, siostrzyczko - zaświergotałam do słuchawki, wyczesując z włosów owsiankę.
Znałam dwoje diabelskich dzieci. Jednym z nich był Finn, brat CeCe, drugim była moja własna siostra, Meg. Może byli niebezpieczni w inny sposób - wzbudzali strach i respekt przez swoją cholerną inteligencję i wyjątkową dojrzałość, ale byli również dziećmi i potrafili myśleć jak one. I dałabym sobie rękę uciąć, że jeśli istnieje ktokolwiek, kto jest w stanie okiełznać Pabla, to są to właśnie oni.
- Nowy Orlean jest taki ładny jak w telewizji? - zapytała siostra.
- Nie - odparłam, siadając na brzegu wanny. - Jest ładniejszy.
Opowiedziałam jej o muzeach i placach, które zobaczyłam przez weekend oraz o tych wszystkich cudownych miejscach, jakie poznałam we francuskiej dzielnicy. To był całkowicie inny świat. Taką mieszankę kulturową, wyznaniową i modową widziałam wyłącznie w Nowym Jorku. Co więcej, te wszystkie różnice tu się zacierały. Nie było podziału. Nie było stref. Nie czuło się wyobcowania. Biali chodzili wśród czarnych, Amerykanie wśród Europejczyków, Azjaci wśród zabytkowych budynków nie rzucali się tak w oczy. Nawet, jeśli co pięć sekund obfotografowywali każdy kosz na śmieci, każdy pas oddzielający jezdnie. Nawet jeśli ktoś nie mówił po angielsku, nie stwarzało to problemu. Przyglądając się z boku, miałam wrażenie, że cała dzielnica jest jedną wielką rodziną. Starałam się opowiedzieć o tym wszystkim Meg, wiedząc, że uwielbia takie historie. Mogła godzinami oglądać programy podróżnicze i nigdy nie było jej dosyć.
- I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie ten okropny dzieciak - zakończyłam z nadzieją, że siostra poprosi o rozwinięcie tematu.
- Jaki dzieciak? Pablo? - zapytała z zainteresowaniem.
Streściłam jej sytuację, nie ukrywając żadnej złośliwości ani żadnego agresywnego zachowania.
- Nie mamy pojęcia co możemy zrobić. Chciałabym pomóc tym ludziom, bo naprawdę na to zasługują, ale jedyne o czym marzę to ucieczka - wyznałam.
Może dla kogoś, kto spoglądałby z boku ta sytuacja wydawałaby się dziwna i komiczna. Starsza siostra radzi się młodszej. I to tyle młodszej, że nie potrafi jeszcze sama wrócić ze szkoły. Nie, nie tyle, że nie potrafi, jestem pewna, że Megan poradziłaby sobie nawet wyrzucona z samolotu na środku pustyni, ile nie może jeszcze sama opuszczać terenu szkoły. Że niby dzieci są bezbronne i narażone na niebezpieczeństwa. Jasne. Może i ja byłam takim dzieckiem, ale patrząc na Pablo czy nawet Meg i Finna, dochodzę do wniosku, że albo wszczepiono im mózgi nastolatków, albo świat poszedł tak bardzo do przodu. Albo to my jesteśmy takimi ofiarami. Jakkolwiek brzmi odpowiedź, radzenie się młodszej siostrzyczki wcale nie oznacza, że nie umiem sobie radzić. Oznacza, że czasami napotykamy przeszkody, z którymi ktoś inny potrafi sobie radzić bardziej.
- Ignorancja to dobre rozwiązanie, ale na krótko - oceniła Maggie po wysłuchaniu opowieści.
- Też tak sądzę - pokiwałam głową, chociaż ona w żaden sposób nie mogła o tym wiedzieć ani tego zobaczyć. - Olewając jego wybuchy, tylko spychamy problem na bok, nie rozwiązując go.
- A dopóki go nie rozwiążecie, zalecam chodzenie w kasku i skafandrze. - Byłam pewna, że Meg właśnie uniosła lewą brew. Czasami jest taka irytująca.
- Liczyłam na jakieś pomysły.
- Czy to nie ty jesteś przypadkiem moją starszą siostrą?
Jeśli Megan robi z siebie dziecko, które nie potrafi zawiązać sobie sznurowadeł, wiedz, że zaraz zgodzisz się na bieganiu w stroju wielkiego kurczaka po plaży. Właśnie. Strój kurczaka. Plaża. Sylwestrowy zakład. Chyba trzeba to przypomnieć reszcie, bo ani Rocky ani Austinowi nie śpieszy się do wypełniania zadania. Swoją drogą, już widzę te nagłówki - Austin Moon w stroju kurczaka! Czy to osobliwa promocja albumu?
- Słuchasz mnie, Ally? - zniecierpliwiony głos Meg sprowadził mnie na ziemię.
- Jasne, że tak. To chyba jakieś zakłucenia. - Lepiej jej nie drażnić.
- Powiedziałam, że zbliża się szkolny festyn, a ja potrzebuję doładowania dodatnich punktów z zachowania.
- Co przeskrobałaś?
Sama pamiętałam jeszcze ten punktowy system z podstawówki, zresztą tej samej. Każde dziecko zaczynało rok szkolny z piędziesięcioma punktami, które w razie przewinień zostawały odejmowane, w zależności od skali wybryku - dwa, pięć lub dziesięć, a kiedy ktoś żywo uczestniczył w życiu szkoły, dodawane. Najniższą, dopuszczalną liczbą punktów, z którą należało zakończył rok szkolny bez ryzyka wpisu do akt czy wakacyjnych prac, była liczba dwadzieścia. Wiedziałam, że pula Meg jest sporo uszczuplona po listopadowym wybryku, kiedy to notorycznie poprawiana przez nią nauczycielka, kazała jej milczeć, twierdząc, że jest tylko małą dziewczynką, a to ona, pani Code skończyła Harvard. "Chyba nie ten w mieście Cambridge" - rzuciła z pogardą Maggie. Rodzice oficjalnie udawali zszokowanych i udzieli jej reprymendy, ale w rzeczywistości cała rodzina się z tego śmiała i powtarzała małej, że ma walczyć o swoje zdanie i nie dawać sobą pomiatać, bo ktoś uważa się za lepszą czy mądrzejszą osobę.
- Code się na mnie uwzięła - lekko odparła dziewczynka. Najwyraźniej kompletnie się tym nie przejmowała. Czasami odnosiłam wrażenie, że to dziecko to jakiś robot. Albo jakiś kosmita ukrywający się w dziecięcym ciałku. Nie miałam złudzeń, ona poradziłaby sobie nawet ze starą Weinberger. 
- Co mam zrobić? - zapytałam wprost. Pogaduszki, pogaduszkami, ale przejdźmy do konkretów.
- Szkoła organizuje ten piknik promocyjny, wiesz...
Wiedziałam o czym mówi. To była jedne z najfajniejszych imprez w okolicy. Ogromny festyn z karuzelami, stoiskami z jedzeniem, prażoną kukurydzą, watą cukrową i atrakcjami na miarę wesołego miasteczka. Super sprawą było to, że sporą część stoisk i zabaw przygotowywali uczniowie i nauczyciele. Uwielbialiśmy tam przychodzić z Dezem i Trish. Zawsze z niecierpliwością oczekiwaliśmy na ten piknik.
- Przygotowujesz stoisko? - zapytałam.
- Nie, stoisko to tylko dwa punkty, za mało.
Okay. Moja siostra to młodociana chuliganka. Chyba powinnam się cieszyć, że wychowuje mnie tata. Prawda?
- Chyba nie będę pytała o twoje szkolne przygody -zakpiłam. - Co z tym piknikiem?
- Najlepsza atrakcja to dziesięć punktów - tym razem w głosie Meg brzmiał entuzjazm. - A ja mam pomysł na rewelacyjną atrakcję. Furorę zrobiłaby młoda, zdolna, śpiewająca osoba...
Nie ma mowy, tam będzie tłum ludzi. Umrę ze stresu i strachu!
-...w dodatku taka, którą pokazują w telewizji, a jej twarz widnieje na billboardach reklamujących debiutancki album.
Jeśli chociaż przez chwilę się łudziłam, że siostra mówi o mnie, właśnie zostałam sprowadzona na ziemię. Trudno. Sama tego chciałam. To ja odrzuciłam kontrakt, uciekając w kąt. Czas ponieść konsekwencje.
- Nie obiecuję, że Austin znajdzie czas - zastrzegłam od razu.
- Jasne, a ja nie obiecuję, że moje rady pomogą. Widzisz? To prosty układ.
Słowa Meg znaczyły jedno - stań na głowie albo zbyję cię czymkolwiek.
Kochane dziecko, pewnego dnia będziesz smażyć się w piekle za te niewypowiedziane szantażyki, aluzje i niedomówienia. 
- Zrobię wszystko żeby się zgodził - powiedziałam.
- Wiem, przecież mnie kochasz i nie chcesz żebym w wakacje zmywała posadzki zamiast bawić się z braciszkiem.
Nie widziałam potrzeby informowania jej, że Alex będzie bratem wyłącznie moim i Kiki. Bardzo wczuła się w rolę starszej siostrzyczki i bardzo to przeżywała. Okay, może jesteśmy trochę bardziej zakręceni i odbiegamy od standardów typowej, przeciętnej rodziny, ale hej, kocham ich wszystkich!
- Pablo, jest bardzo szczwany jak na swoje trzy lata - oceniła Meg.
- Cztery za dwa miesiące - wtrąciłam.
- Nieważne. Ten dzieciak wie, że cokolwiek zrobi i tak wszyscy będą koło niego skakać i go kochać. A to mu daje władzę. I tę władzę trzeba mu odebrać.
Nie rozumiałam do czego zmierza siostra.
- Mam go straszyć, że rodzice go zostawią? - zapytałam niepewnie.
- Nie, oczywiście, że nie. To niczego nie zmieni.
Czasami zastanawiam się czy rodzice zdają sobie sprawę jak mocno rozwinięta jest Megan. Dla taty i Kathy to słodka, inteligentna dziewczynka. Dla mamy też, ale mamy są specyficzne. Dla nich nawet ich dorosłe, mieszkające z dala od domu córki są małymi dziewczynkami, którym należy przypominać o noszeniu ciepłych skarpetek i kurtki, kiedy wieje. I Penny nie jest wyjątkiem. Ale Mark, Mark to co innego. On patrzy obiektywnie i jestem pewna, że już dawno spostrzegł nadprzeciętną inteligencję córki. Może trzeba mu podrzucić pomysł jakieś specjalnej szkoły dla geniuszy?
- Ally! - Megan była wyraźnie poirytowana.
- Przepraszam, zamyśliłam się - wyznałam. - Ale już słucham. Wytłumacz mi.
- Finn kiedyś mi opowiadał co zrobiła jego mama, kiedy zachowywał się mniej więcej tak jak twój Pablo. Dodajmy do tego irytujący, ale skuteczny system punktowy ze szkoły. Posłuchaj...
Nie chciało mi się wierzyć, że to może być takie proste. Byłam przekonana, że to nie ma prawa się udać, ale w miarę postępu opowieści, wydawało mi się to coraz rozsądniejsze i genialne. Co więcej, czułam, że to może się udać!
Podziękowałam Meg za pomoc i podekscytowana pobiegłam do kuchni, gdzie Trish wraz ze swoim kuzynostwem piła kawę.
- Słuchajcie! - zawołałam podekscytowana i uważnie rozejrzałam się czy małego potwora nigdzie nie widać na horyzoncie. Kiedy się upewniłam, że teren jest czysty, streściłam zgromadzeniu rozmowę z siostrą. Z początku, tak samo jak ja, byli nastawieni dość sceptycznie, nie wierzyli, że to może się udać, ale im dłużej o tym rozmawialiśmy, tym bardziej realne im się to wydawało i, tak samo jak ja, zaczęli okazywać podekscytowanie i przebłyski nadziei. Pozostało nam tylko czekać aż Pablo pójdzie spać. Mieliśmy plan i byliśmy zdeterminowani wykonać go w stuprocentach. 
Cały wieczór dyskutowałyśmy z Trish, zastanawiając się jakie i czy w ogóle jakiekolwiek będą efekty naszego, a raczej Meg pomysłu. Skutkiem tych nocnych rozmów było to, że rano zaspałyśmy. Zazwyczaj wstawałyśmy o dziewiątej, na spokojnie się ogarniałyśmy i czekałyśmy aż obudzi się potwór, który dzień w dzień wstawał punkt dziesiąta. 
- Co się stało z moim pokojem?! - Wrzeszczące tornado biegało po korytarzu, kopiąc w każde możliwe drzwi. 
Zerwałam się z łóżka i szybko naciągnęłam na siebie pierwsze lepsze ubranie. Wybiegłam na korytarz, gdzie omal zderzyłam się z Trish.
- Gotowa? - zapytała przyjaciółka.
- Ani trochę - przyznałam szczerze.
Odetchnęłyśmy głęboko i udałyśmy się do pokoju gremlina, skąd dobiegał skowyt.
- Cześć - przywitałyśmy się.
- CHCĘ MOJE ZABAWKI! - z furią wrzasnął chłopczyk.
W pokoju było pusto. Poza meblami, przytulanką, z którą spał i wiszącymi na ścianie fotografiami nie było tu absolutnie nic. W nocy, kiedy Pablo zasnął, nasza czwórka po cichutku wyniosła każdy gadżet, każdą najmniejszą zabaweczkę. Ukryliśmy je na strychu, ale dzieciak nie miał o tym pojęcia.
- To nie są twoje zabawki, Pablo - powiedziała Trish, siadając na niezaścielonym łóżku. Miała większe doświadczenie z dziećmi, wolontariat w Domu Dziecka i na koloniach czyni swoje, więc to ona wzięła na siebie przemowę. Zresztą należała do rodziny, miała większy autorytet. - To były zabawki kupione przez twoich rodziców, więc mieli prawo je zabrać.
- Oddajcie mi moje rzeczy, wy głupie idiotki! - wrzeszczał dalej Pablo, kopiąc w ścianę.
- Milcz! - tym razem to Trish wrzasnęła.
Złapała dzieciaka za ramiona i postawiła na łóżku, ustawiając go na wysokości swoich oczu. - A teraz słuchaj!
- Za każdym razem kiedy wrzaśniesz, kopniesz, rzucisz czymś, będziesz piszczał, pluł, odzywał się bezczelnie, robił cokolwiek, co jest niewłaściwe i krzywdzi innych, stracisz jakąś swoją rzecz - powiedziałam cicho z pozoru obojętnym i zimnym tonem. Megan twierdzi, że nic tak nie przykuwa uwagi jak spokojny szept, kiedy ktoś próbuje cię sprowokować i chyba ma rację, bo Pablo przestał wyć i zerkał to na mnie, to na Trish.
- Powiem rodzicom! - krzyknął, chlipiąc i ściskając mocniej pluszowego misia.
- Droga wolna. - Trish wstała z łóżka, wyjęła z szafy ubrania i podała je chłopcu. - Załóż i przyjdź na śniadanie.
Wyszłyśmy, zostawiając Pabla samego.
- Jak myślisz, to coś da? - zapytałam, kiedy znalazłyśmy się w kuchni.
- Kto wie - wzruszyła ramionami brunetka. - Jak na razie nie jest źle.
Przygotowałyśmy na śniadanie naleśniki z musem owocowym. Minęła godzina, a chłopiec wciąż się nie pojawiał. Na początku byłyśmy zmartwione, więc dyskretnie zajrzałyśmy do pokoju. Chłopczyk siedział na łóżku, wciąż w piżamie i pociągając nosem, opowiadał swojemu misiowi jakie jesteśmy głupie, puste i złe. I że nas nienawidzi z całego serca. Wycofałyśmy się do kuchni, nie zdradzając swojej obecności.
- Mam nadzieję, że Alex nie będzie takim potworkiem - westchnęłam, wgryzając się w naleśnik.
- Oby, bo inaczej moja noga nie przekroczy progu waszego domu. 
Zaczęłyśmy rozmawiać o Alexie, urządzaniu pokoiku, kolejnych badaniach Kathy, ze względu na dość dojrzały wiek, musiała dbać o siebie o wiele mocniej i częściej pojawiać się  na kontrolach u lekarza, ekscytacji całej rodziny, zbliżającym się przyjeździe Sally i mojej wakacyjnej wizycie u dziadków od strony mamy. Jak to zwykle bywa, nasza razmowa wkrótce zeszła na temat związków. Omówiłyśmy idealny, cukierkowy związek Teish i Deuce'a oraz mniej idealny i ostatnio mało cukierkowy mój. Prawdę mówiąc, bałam się. Od czasu wywiadu rozmawiałam z Austinem dwa razy i za każdym razem te rozmowy trwały tylko moment. Wszelkie informacje o planowanym mini koncercie, postępach w nagraniach i kolejnych wywiadach pochodziły od Deza i Dave'a. Tak, Austin miał czas spotkać się z kumplem, a nie miał czasu zadzwonić do swojej dziewczyny. Próbowałam tłumaczyć to różnymi strefami czasowymi, ale halo, Rzym i Miami dzieli większa odległość, a znajdował sekundę na napisanie głupiego smsa. Było mi przykro. Dave tłumaczył mi, że nagrania są bardzo zaawansowane, ale mimo to, czułam się pominięta. 
- Mam nadzieję, że kiedy wyda tę płytę sytuacja wróci do normy - powiedziałam.
- Ally, nie chcę cię dobijać ani ci dogryzać, ale sama go popchałaś do sławy.
- Jasne, Trish, wiem - zgodziłam się. - Ale wszystko miało wyglądać inaczej.
- Porozmawiaj z nim - poradziła przyjaciółka.
- Kiedy? 
- Teraz. Zadzwoń, napisz, cokolwiek, Ally. Nie ma nic gorszego niż zadręczanie się.
Musiałam się z tym zgodzić.
- Masz rację - pokiwałam głową i idąc za radą brunetki, szybko napisałam wiadomość.
"Słyszałam o nagraniach, szkoda, że nie od Ciebie, ale gratuluję.
Ally, twoja dziewczyna, gdybyś zapomniał"
Dziwnie się czułam wysyłając tego smsa, ale postanowiłam nie zagłębiać się w swoją podświadomość. Nie teraz. Teraz był czas na drugą fazę operacji "Pablo".
- Twardy, gnojek - mruknęła Trish, kiedy szłyśmy do pokoju chłopczyka.
- No co, geny De La Rossów - uśmiechnęłam się, wiedząc, że nie ma bardziej upartego stworzenia na tej półkuli niż moja własna przyjaciółka.
Zapukałyśmy do drzwi i ignorując miłe powitanie o treści "wynoście się, wredne czarownice", weszłyśmy do środka. 
- Czas minął. - Nie mogłam nie podziwiać stali w głosie Trish. - Masz ostatnią szansę. Ubierz się i szoruj na śniadanie albo pożegnasz się z kolejną rzeczą.
- Zabrałyście mi wszystko, głupie!
- Ally, widzisz tego pluszaka?
- Tak, Trish, chyba wyląduje tam, gdzie reszta.
- Łapy precz od Skoczka! - zawył dzieciak, ściskając przytulankę. 
- Za pięć minut widzimy cię w kuchni albo pożegnasz się z zabaweczką - spokojnie odparła Trish, po czym wyszłyśmy, zostawiając Pabla samego. 
Nie liczyłam, że to podziała, a jednak! Nie zdążyłyśmy nawet usiąść, kiedy przy stole pojawił się naburmuszony dzieciak. 
- Nie ma takiej skrytyki, gdzie ukryłbyś Skoczka - zastrzegłam, nakładając chłopcu naleśniki. 
Reszta dnia upłynęła nam spokojnie, choć w milczeniu. Obrażony Pablo nie odzywał się do nas, pominąwszy te chwile, kiedy sądził, że nie słyszymy i mruczał, że jesteśmy przeklęte wiedźmy. Cóż, w porównaniu z poprzednimi dniami, ten był iście relaksacyjny. Nasz plan uczłowieczenia gremlina opierał się w dużej części na systemie kar i nagród, dlatego wracając ze spaceru, kupiłyśmy naszemu podopiecznemu duże lody, chwaląc go, że był taki grzeczny. Może powłóczenie nogami i mamrotanie pod nosem to nie są wybitnie grzeczne zachowania, ale dla tego dziecka to był milowy krok. Zerkał na nas podejrzliwie, ale przyjął smakołyk i nawet się uśmiechnął. No bo kto nie lubi czekolady? Mimo to nie miałyśmy złudzeń, że gówniarz zrobi nam piekło, kiedy Pearl i Rodrigo wrócą do domu. I wcale się nie pomyliłyśmy. 
- Mamo, tato! - wrzasnął dzieciak, kiedy w korytarzu rozbrzmiały znajome kroki. Krzycząc i tupiąc nóżkami, opowiedział, że zabrałyśmy mu zabawki, chcemy zabrać Skoczka, on nas nienawidzi, jesteśmy złe i mamy się wynosić.
- Bardzo cię kochamy, Pablo, ale nie odzyskasz zabawek, dopóki nie będziesz grzecznym chłopczykiem - Pearl ukucnęła przed dzieckiem. - A grzeczni chłopcy nie nazywają innych ludzi "czarownicami, idiotkami ani piekielnymi pomiotami". Tym razem dostaniesz ostrzeżenie, ale kolejny taki wybryk i pożegnasz się ze Skoczkiem.
- Nienawidzę was! - rozpłakał się Pablo i pobiegł do swojego pokoju.
- Serce mi pęka, kiedy na niego patrzę - wyznała Pearl, gdy nasza czwórka została sama.
Opowiedziałyśmy dorosłym o całym dniu i niewątpliwych postępach. Może nasza metoda nie była najbardziej humanitarna, ale z pewnpścią skutkowała. Teraz mogło być tylko lepiej. Gorzej się nie da. Naprawdę.
- Jestem głodny. - Pablo wrócił do salonu i chyba po raz pierwszy słyszałam, że zwraca się do innych bez agresji.
Rodrigo zarządził wyjście do pobliskiej włoskiej knajpki. Posiłek upłynął nam w świetnych nastrojach! Żartowaliśmy i przekomarzaliśmy się, i nawet Pablo uczestnił w rozmowie. Z początku tylko burczał pod nosem, ale ignorowaliśmy to, udając, że wcale nas to nie denerwuje. Zwracaliśmy się do niego jak do dorosłego, dając mu czas na wypowiedzi. To go chyba zaskoczyło, ale wyraźnie mu się spodobało, bo pod koniec obiadu trajkotał jak katarynka, a Pearl i Rodrigo wymieniali zdumione, ale radosne spojrzenia o jednej treści - czy to kochane stworzenie to nasz syn?
Oczywiście, wszyscy wiedzieliśmy, że jeszcze masa pracy przed nami, ale pierwszy, ten najtrudniejszy krok został wykonany. Mieliśmy pomysł, co ważniejsze, skuteczny, jak działać. Megan miała rację - zabierz komuś poczucie władzy nad tobą, a go zwyciężysz. 
- Pablo, pamiętasz jaka była umowa? - zapytał Rodrigo, gdy byliśmy już w domu i szykowaliśmy się do snu.
- Tak - pokiwał głową chłopczyk. - Jak będę grzeczny, odzyskam jedną rzecz.
- Myślisz, że byłeś dziś grzeczny?
- Tak - w głosie Pabla brzmiała niepewność.
- Trish, Ally, Pearl?
Widać było, że bardzo stresuje się naszym werdyktem. Zerkał z nadzieją i lękiem. Uznaliśmy we czworo, że nastąpiła duża poprawa i na zachętę możemy mu oddać jedną rzecz, którą wybierze. Kiedy to usłyszał, zawył z radości i rzucił się wszystkim na szyję, krzycząc, że nas kocha. Do pokoju wróciła jego lampka z dinozaurem, druga po Skoczku, najcenniejsza dla niego rzecz.
- Ally, twoja siostra to geniusz - wyznała Pearl, gdy po wypiciu codziennej, wieczornej herbaty rozchodziliśmy się do swoich pokoi.
- Tak, Megan to skarb - pokiwałam głową, ciesząc się, że ktoś pochwalił mojego diabełka. Może często na nią narzekam, ale strasznie ją kocham.
- Jeśli kiedykolwiek będzie chciała nas odwiedzić, zawsze jest mile widziana.
Uśmiechnęłam się. Porozmawialiśmy jeszcze przez moment, po czym rozeszliśmy się do siebie. Byłam padnięta i marzyłam o śnie. Zastanawiałam się jak będzie wyglądał jutrzejszy dzień. Czy Pablo, tak jak Finn wykalkulował, że bardziej opłaca mu się pozostać grzecznym? A może to był tylko jeden dzień oddechu? Nie byłam pewna, więc nie wiedziałam na co psychicznie się przygotować. Cokolwiek się zdarzy, sen jest tym, czego potrzebuję. Niestety, nie było mi pisane rzucić się na łoże. Kiedy tylko przyłożyłam twarz do poduszki, rozdzwonił się telefon. Zaklęłam pod nosem, ale zmęczenie odeszło jak ręką odjął, gdy zobaczyłam na wyświetlaczu nazwę kontaktu.
- Cześć - powiedziałam, w myślach wrzeszcząc na moje głupie, rozszalałe serce.
- Cześć, Pszczółko! 
Zapadła cisza. Chciałam tyle powiedzieć, tak wiele z siebie wyrzucić, ale nie umiałam. Nie przez telefon.
- Jak nagrania? - zapytałam po prostu.
- Super! Idziemy jak burza! Nagraliśmy już ścieżki do dwóch kolejnych singli, ale dalej pracujemy nad słowami. I wiesz, wytwórnia załatwiła mi duet z jedną z najpopularniejszych nastoletnich piosenkarek!  Wszyscy uważają, że to będzie świetna reklama dla mojej płyty. Niesamowite, że chcą ją wypuścić jeszcze przed wakacjami! 
Blondyn był podekscytowany, opowiadał o płycie i nagraniach, o kolejnych wywiadach i wszystkich super miejscach, które zwiedził z panem Sykesem i Glou, która właśnie przyleciała do Miami.
- Brzmi świetnie - rzuciłam, udając entuzjazm.
- No i ten koncert! Mój pierwszy mini koncert!
- Cieszę się, że się realizujesz - powiedziałam, chociaż miałam ochotę kazać mu się przymknąć. 
- Dave trochę się wścieka, że nie nadrabiam zaległości w szkole, ale sama widzisz, że tyle się dzieje.
- Snow i Weinberger nie będą wyrozumiali - zauważyłam.
- Jasne, wiem, ale przecież sobie poradzę. W końcu zaraz wakacje. Wytwórnia planuje mi mini trasę po Stanach! Dez już zapowiedział, że jedzie ze mną. Ty i Trish oczywiście też jesteście zaproszone!
- Mam inne plany. - Miałam już dość tej jego ekscytacji. Rozmawialiśmy piętnaście minut, a on mówił tylko o tej cholernej współpracy z wytwórnią.
- Ally, co jest ważniejsze niż wyjazd ze mną w trasę? - zdziwił się blondyn.
- Dużo rzeczy - syknęłam. - Narodziny Alexa i spędzanie z nim czasu, moja wizyta u dziadków, spędzanie czasu z przyjaciółmi i rodziną, ludźmi, którzy interesują się mną i moim życiem.
- Pszczółko, oczywiście, że się interesuję twoim życiem!
- Tak bardzo, że nie zapytałeś mnie co u mnie ani nie znalazłeś czasu, żeby do mnie zadzwonić - zakpiłam.
- Kochanie, jestem strasznie zajęty...
- Ja też! Opiekuję się najgorszym dzieckiem na świecie, zwiedzam Nowy Orlean, ale mam czas na to, żeby obdzwonić wszystkich i zapytać co u ciebie, bo ty nie raczysz mi udzielić tych informacji!
- Jesteś zazdrosna?
- Jestem wściekła. Bardzo. I w tej chwili się rozłączam zanim powiem coś, czego nie chciałabym powiedzieć i...
- Zanim to zrobisz, chcę ci coś wyznać - przerwał mi Austin. - Kocham cię. Nigdy o tym nie zapominaj.
- Czasami nie dajesz mi o tym pamiętać.
- Czasami nie widzisz wszystkiego.
- Słucham?! 
- Masz śliczną piżamkę - zachichotał chłopak.
- Co? - zapytałam mało inteligentnie.
- Jak zawsze zapominasz o zasłonięciu rolet.
- Co? - powtórzyłam o zerwałam się z łóżka, chcąc zasłonić okno.
Wyciągnęłam rękę i wtedy zobaczyłam postać stojącą na parkanie przed domem.
Bez jaj. To nierealne! Ja śnię, prawda?
Szybko otworzyłam okno i zamarłam.
- Cześć, Pszczółko.
- Co ty tu robisz?! - To było jedyne, co przyszło mi na myśl.
- Ta piosenkarka, z którą nagrywam duet jest w trasie. Mogliśmy spotkać się w studio w Nowym Jorku, Waszyngtonie albo w Nowym Orleanie.
- Ale co ty TU robisz?!
Skąd wiedział, gdzie mieszkają Pearl i Rodrigo? Skąd wiedział, gdzie jest mój pokój?
- Możesz twierdzić, że nie interesuję się twoim życiem, ale jeśli chodzi o ciebie, wiem wszystko.
- Zabiję Trish! - syknęłam.
- A może zamiast tego zejdziesz i po prostu mnie pocałujesz? - zaśmiał się chłopak.
Niektóre dni zaczynają się źle. Niektóre miejsca kojarzą się tragicznie. I czasami coś, co uważamy za okropne, właśnie takie jest. Myślałam, że mój pobyt w Nowym Orleanie właśnie taki będzie, ale wiesz co, pamiętniczku? Myliłam się. Nowy Orleanie, kocham cię!

__________________________

Hiya!
Wiecie jakie to uczucie napisać jedenastostronicowy rozdział i go stracić? Ja wiem. 
Dlatego tyle czekaliście. 
Nie jestem zadowolona z tej wersji tak, jak z poprzedniej, ale cóż, nie cierpię dwa razy pisać twgo samego.
Przez dwutygodniową chorobę mam straszne zaległości w Waszych blogach i w komentowaniu, ale spokojnie, wracam do życia! 
Tabletki wzmacniające i podwójne dawki witamin to precjozo. ;)
Uciekam do kościoła, wzdychać do miłości mojego życia.
Trzymajcie się ciepło!

Ps. Zapraszam na wafla, link w zakładce, gdzie czeka rozdział numer osiem.

M.