środa, 17 grudnia 2014

"Koniec tematu..."





10 stycznia

Piątek. Boże. W końcu piątek! Dziękuję wam wszystkie dobre moce, dziękuję z całego serduszka! Ten tydzień był okropny. 
Zły. 
Koszmarny. 
Tragiczny. 
Paskudny. 
Czy powinnam dodawać cokolwiek więcej? Nie? To świetnie. No okay. Jeszcze jedno. Był jednym z najgorszych w moim życiu. Nie, nie. Z Austinem i przyjaciółmi wszystko super. Z rodziną też. Pewnie się zastanawiasz, pamiętniku...
Chwila.
Czy pamiętnik może się zastanawiać? Dlaczego w ogóle o to pytam? To mój pamiętnik. Nikt inny tego nie przeczyta. Jeśli piszę, że się zastanawia, to się zastanawia. Koniec i kropka. Finito. 
Jezu, Ally, skup się!
O czym to ja pisałam?
Już wiem.
Pewnie się zastanawiasz, pamiętniku, dlaczego twierdzę, że ten tydzień był makabrą, skoro wszystko mi się układa. Otóż nie wszystko. Nie układa mi się w szkole. Współpraca z panem Snowem na chemii jest, nie, właściwie to nie ma żadnej współpracy. Kiedy tylko wchodzę do sali i widzę twarz tego człowieka, chcę uciec. Serio, wolę już nawet matematykę! Pani Race, dlaczego nas pani opuściła?! Dlaczego?! Takie rzeczy powinny być karane! Każda kolejna lekcja chemii to coraz gorsza tortura. Ten potwór ubierający kraciaste koszule i dżinsy uwziął się na mnie. Poważnie. Nie kłamię! Pyta mnie na każdych zajęciach, a kiedy wyjaśnia jakąś kwestię i nikt nie kwapi się do odpowiedzi, niezmiennie słyszymy jedno zdanie - "Może Allyson nam powie?" Nie, do cholery, nie powie! Przez pierwsze dwa dni próbowałam się stawiać, ale im więcej mówiłam, w tym gorsze bagno się pakowałam. Przyjaciele strasznie mi współczuli i pocieszali mnie faktem, że Snow przyszedł tylko na zastępstwo. To jeszcze tylko kilka miesięcy. Przetrwam to. Nie mam innego wyjścia. Dużo o tym rozmawialiśmy i doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu wchodzić w dyskusje z tym monstrum bez krzty współczucia i empatii. Nic nie zyskam, a tylko jeszcze bardziej się mu narażę. Dlatego milczałam, nawet wówczas, kiedy nauczyciel jawnie mnie prowokował. To było trudne, ale za każdym razem, gdy już otwierałam usta, żeby powiedzieć coś, przez co w najlepszym razie wylądowałabym w gabinecie dyrektorki, Garby szturchał mnie w ramię i ruchem głowy wskazywał kalendarz.
- To tylko kilka miesięcy, wytrzymasz - mówił jego wzrok, a ja potwierdzałam to uśmiechem, choć wcale nie było mi do śmiechu.
W takiej, niezbyt wesołej atmosferze, muszę przyznać, upływał mi czas. Strasznie marudziłam i równie mocno się stresowałam. Jestem pewna, że przyjaciele mieli już dosyć moich ciągłych utyskiwań, ale kiedy znalazłam się na orbicie "chemia, Snow, ratunku", nie potrafiłam przestać mówić. Austin odczuł to najmocniej - w końcu spędzaliśmy ze sobą cały czas wolny. Był zły, bo jedyne, co mógł, to tylko się przysłuchiwać. Nie mógł mi pomóc w żaden sposób, choć bardzo chciał. Dlatego zarządził weekendowy wypad. Stwierdził, że wszystkim nam przyda się oderwanie od szkolnego stresu. Miał cholerną rację. Reszcie również spodobał się ten pomysł, jedynie Teddy i Kol nie mogli jechać, wybierali się na ślub brata Kola. Strasznie żałowali, ale nie mogli zmienić swoich planów. Życzyli nam dobrej zabawy. Byliśmy pewni, że taka będzie, więc kiedy tylko zabrzmiał ostatni dzwonek, który obwieścił rozpoczęcie weekendu, zamiast do domów, udaliśmy się na parking i omówiwszy trasę, zaczęliśmy jechać w kierunku lasu.
Pierwszy razy wybierałam się na biwak, nie miałam pojęcia, czego mogę się spodziewać. To znaczy coś tam wiedziałam z filmów i książek, ale już dawno przekonałam się, że to, co pokazuje nam telewizja, niekoniecznie jest prawdą. Nie chce mi się wierzyć, że będziemy polować na sarenki i piec je nad ogniskiem, czy sikać w krzaki. Albo uciekać przed psychopatycznymi, nieśmiertelnymi mutantami, urodzonymi w wyniku kazirodztwa, jak to miało miejsce w „Drodze bez powrotu”. Albo, że napadnie nas niedźwiedź, który w rzeczywistości jest jakimś bogiem Indian, albo człowiekiem, na którego zły czarownik rzucił klątwę. O, albo zła czarownica porywająca i zjadająca dzieci nas zabije. No bez przesady. Pewne rzeczy po prostu się nie dzieją. Myślę, że będzie zimno i będziemy się złościć na zżerające nas komary. Nie brzmi zbyt zachęcająco, ale hej, dodajmy do tego ognisko, pieczenie pianek i przytulanie, żeby się obronić przed chłodem. Lepiej, prawda?
- Myślisz, że mogłabym się przenieść na inne zajęcia? - zapytałam, kiedy przemierzaliśmy autostradę.
- Pszczółko, temat szkoły nie istnieje przez ten weekend - Austin nawet na mnie nie spojrzał.
Znów jechaliśmy tylko we dwoje. Czekała nas prawie godzina drogi, a chłopak zbywał każdą moją uwagę jakimiś półsłówkami.
- Coś się stało? - zapytałam i zmarszczyłam brwi.
- Nie, kochanie – uśmiechnął się blondyn. - Myślę. Chciałbym, żeby ten dwa dni były niezapomniane i żebyś przestała martwić się chemią.
- Dlatego robisz wszystko, żebym martwiła się nami? - zażartowałam, a chłopak prychnął w odpowiedzi.
- Alls, zero zmartwień, obiecujesz? - Austin spojrzał na mnie z czułością, a ja uśmiechnęłam się. Patrząc w jego oczy, byłam w stanie obiecać mu wszystko.
- Obiecuję.
- I nie chcę słyszeć ani słowa o chemii, Snowie, twoich wątpliwościach, co do związku Deza i Kostki, ani niczym, co nie dotyczy przyjemnych tematów.
- Przyjemne tematy? - zakpiłam. - Na przykład wyobrażanie sobie nasze macanki w krzakach?
- Nie bądź wulgarna, Allyson – zawołał blondyn z udawanym zniesmaczeniem. - Macanki w krzakach? Od tego mamy namiot.
Wybuchnęłam śmiechem. Wspólne spanie w namiocie brzmi podniecająco. Rodzice zgodzili się na ten wyjazd tylko dlatego, że wybieraliśmy się całą paczką, no i jechał z nami Jack. Nie żeby mój brat był królem odpowiedzialności, ale nigdy nie pozwoliłby, żeby stała mi się jakakolwiek krzywda i obroniłby mnie nie tylko przed rozjuszonym niedźwiedziem, stadem wilków czy lwów, ale także przed psychicznym, seryjnym mordercą. Drugą sprawą było to, że rodzice nie zapytali o podział namiotów. Byli pewni, że śpię z Trish, a ja nie wyprowadzałam ich z błędu. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Po co ich stresować? Może dla kogoś zatajenie prawdy jest kłamstwem, ja nie do końca tak na to patrzę. Czasami milczenie jest po prostu jedynym rozwiązaniem. Tym bardziej w takich nieistotnych sprawach. Przecież nie wrócę z dzieckiem. Prawda?
- Austin, co byś zrobił, gdybym była w ciąży? - zapytałam niespodziewanie. Chłopak spojrzał na mnie przerażony i gwałtownie skręcił. Moment zajęło mu opanowanie auta. Pożałowałam swojego pytania. Nie powinnam wyskakiwać z takimi rewelacjami, kiedy jedziemy samochodem. Stwarzam zagrożenie. Dla nas i dla innych. Dawson, ty idiotko, myślenie nie boli.
- W ciąży? - zająknął się i nerwowo zerkał to na mnie, to na drogę.
- No wiesz, dziecko, wózek, pieluszki, takie klimaty – ciągnęłam niewzruszenie.
- Żartujesz, prawda?
- O ile dobrze pamiętam, nie zabezpieczaliśmy się – chciało mi się śmiać, kiedy widziałam na twarzy Austina autentyczny strach. Świetnie się bawiłam jego kosztem i nie chciałam jeszcze przerywać tej zabawy.
- No, ale dziecko, Ally? - jęknął.
- Przykro mi, że muszę cię uświadomić, ale dzieci nie przynosi bocian. Nie znajduje się ich też w kapuście.
- Alls, wiem skąd się biorą dzieci, no ale my i dziecko? My? Przecież to nierealne!
- Bardziej realne niż sądzisz – burknęłam.
- No, ale – zaczął Austin. Nie mogłam się powtrzymać. Wybuchnęłam śmiechem. Chciałam jeszcze przez moment go postraszyć, ale potrzeba śmiechu była silniejsza. Zwijałam się na fotelu i nie mogłam się opanować.
- Idiotka – mruknął blondyn, kiedy zorientował się, że z mojej strony to jedynie żart. Może i głupi żart, ale cholernie zabawny. Przynajmniej dla mnie.
- Żałuj, że nie widziałeś swojej miny – wykrztusiłam z trudem.
- Śpisz na zewnątrz.
- Co? - teraz to ja się zdziwiłam.
- Masz zakaz wstępu do mojego namiotu.
- Chyba naszego – zawołałam.
- Spadaj, Dawson, poproś Care i Emmę, może cię przygarną do siebie.
Wpatrywałam się w Austina szeroko otwartymi oczami. Czy on mówi serio? Nie wygląda, jak gdyby żartował. Cholera go wie.
- Ale, ale – nie wierzę. Niemożliwe. Nie wyrzuci mnie z naszego wspólnego namiotu.
- Żałuj, że nie widziałaś swojej miny – zacytował i wybuchnął śmiechem. Uderzyłam go w ramię. Idiota. Tak mnie straszyć?! Zemszczę się! No okay, może to ja zaczęłam, ale i tak się zemszczę!
- Kretyn – prychnęłam.
- Owszem, bo jako jedyny zgodziłem się dzielić z tobą namiot. Wiesz, pytałem innych, czy by się nie zamienili, ale nagle głuchli, albo mieli do załatwienia coś innego – musieli lecieć na lekcje, przeprowadzić staruszkę przez ulicę czy zdążyć na rakietę na Księżyc.
- Bardzo śmieszne – zakpiłam.
Przekomarzaliśmy się przez całą drogę. Popłakałam się ze śmiechu milion razy, a tego, ile razy nazwałam Austina „idiotą, głupkiem czy niedorozwojem” nie jestem nawet w stanie zliczyć. Bawiłam się naprawdę genialnie, a nasz wypad jeszcze właściwie się nie rozpoczął. Blondyn miał znakomity pomysł z tym wyjazdem za miasto. Chociaż dopiero dojeżdżaliśmy do celu, czułam się zrelaksowana i lekka, pozbawiona wszelkich zmartwień.
- Jak tu pięknie! - wykrzyknęłam, gdy parkowaliśmy.
Ze wszystkich stron otaczały nas drzewa. Między nimi wiła się ścieżka. Kiedy na to spoglądałam, miałam wrażenie, że to droga do innego świata. Do jakiejś Krainy Czarów, ale zamiast Szalonego Kapelusznika i Królowej Kier czekają nas radość, szczęście, przyjaźń i miłość – wszystko, co było mi potrzebne, żebym chciała zostać tu na wieki. Oczarowana wysiadłam i rozejrzałam się dookoła. Ptaki śpiewały gdzieś w swoich ukrytych wśród liści gniazdach. Ciepły wiatr delikatnie unosił moje włosy. Nawet powietrze inaczej tu pachniało. Spokój. Cisza. Inny świat. Magia. Prawdziwa magia. Chociaż znajdowaliśmy się nieopodal Miami, miałam wrażenie, że przenieśliśmy się do czasów, gdy samoloty nie latały, a ludzie byli zdolni do prawdziwych uczuć i bezinteresownych uczynków. Miałam wrażenie, że jesteśmy w czasach, gdzie dobro było dobrem, a nie czymś, co robimy na pokaz, żeby się tym pochwalić przez znajomymi.
- Zielono – mruknęła Trish. Ona nigdy nie odczuwała potrzeby obcowania na łonie natury. Huk miasta, jego tempo i atmosfera całkowicie jej odpowiadały. Najlepiej czuła się wśród cywilizacji. Nie lubiła wyjazdów pod namiot, zawsze, gdy Dom Dziecka, w którym była wolontariuszką, wyjeżdżał na wakacyjny biwak, wykręcała się każdą, nawet nieprawdopodobną wymówką, żeby tylko zostać w Miami. Zdziwiłam się, że tak ochoczo zgodziła się na naszą wycieczkę, ale Dez twierdził, że to z powodu Deuce'a. On był wielkim fanem takich wyjazdów, a ona chciała być razem z nim. Nie dziwię jej się – tyle czasu byli daleko od siebie. Teraz każdą możliwą chwilę spędzali razem, nie mogąc nacieszyć się swoją obecnością.
- Słuchajcie, jesteście pewni, że nie ma tu dzikich zwierząt? - zapytała Kim, oglądając się uważnie. Najwyraźniej nie tylko Trish wolała oglądać przyrodę z daleka. Najlepiej z wygodnej kanapy, patrząc w ekran telewizora.
- Jasne, przecież wilki i lisy to nie są dzikie zwierzęta – prychnął Jack, nieładnie braciszku.
- I łosie, wiesz, takie zwierzątka z rogami – zachichotała Care.
- Jesteście okropni – Maga pokręciła głową. - Spokojnie, Kimmy, jest tu całkowicie bezpiecznie. Przyjeżdżaliśmy tu z rodzicami przez lata i nigdy nie widziałam tu żadnych dzikich zwierząt.
- Tylko ptaki i zające. Nuda – potwierdził Mike.
- Umieram z głodu! - zawołał Dez. - Rozpalmy ognisko!
Rodzeństwo Sparkle ruszyło przodem, jako jedyni znali drogę. Dźwigając plecaki i torby, ruszyliśmy za nimi.
- To tylko kawałek – zapewniała Maga.
Jasne. Miałam wrażenie, że wędrujemy cale wieki. Bolały mnie nogi i plecy, chociaż jedyne, co niosłam to namiot, całą resztę dzielnie wlókł Austin. Moje kochane, dzielne biedactwo. Nie odezwał się ani słowem, ale byłam pewna, że mu ciężko. Moje bagaże ważyły tony. Chciałam mu pomóc, przecież nie jestem żadną porcelanową księżniczką, mogę nieść swoją torbę, ale nawet nie chciał o tym słyszeć. Szłam, podziwiając cudowne widoki. Po prawej stronie, tuż za linią drzew mieniły się wody pobliskiego jeziora. Promienie słoneczne odbijały się, tworząc niesamowite refleksy. Spoglądałam na to, jak zaczarowana. Nie mogłam oderwać wzroku i raz po raz, wykrzykiwałam słowa zachwytu. Muszę tu kiedyś wrócić! Koniecznie!
- Jesteśmy!
Znajdowaliśmy się na niedużej polanie, nie, właściwie to tylko wydawała się taka nieduża, bo ze wszystkich stron otaczały ją drzewa, a teren odrobinę obniżał się. Wyglądało to tak, jakbyśmy znajdowali się w misie wypełnionej trawą, której ściany tworzą pnie.
- Niesamowite – szepnęłam zachwycona, ale nie dane mi było dłużej napawać się tym widokiem, bo zostałyśmy z dziewczynami wysłane na poszukiwanie drewna do ogniska. Chłopcy w tym czasie mieli rozłożyć namioty i przygotować polanę na nasz dwudniowy pobyt. Postanowiłyśmy nie oddalać się zbyt daleko, w końcu każde drzewo wygląda tak samo, wolałabym nie zgubić się już pierwszego dnia. Właściwie to wolałabym nie zgubić się w ogóle. Uważnie spoglądałam pod nogi i raz po raz, pochylałam się, by podnieść gałązkę. Gdy nazbierałam już wystarczającą ilość, ruszyłam w drogę powrotną. Słyszałam głosy Kim i Care, krzyczały do siebie coś o najnowszym odcinku jakiegoś serialu. Nie przysłuchiwałam się, ale ucieszyłam się, że są nieopodal, to znaczyło, że wciąż idę w dobrym kierunku. Po kilku minutach znalazłam się znów na polanie, na której stały namioty. Chłopcy nie próżnowali. Stare miejsce na ognisko zostało przez nich starannie odświeżone. Pogłębili je i otoczyli kamieniami, które ogrodzili dodatkowym pasem ziemi. Z ogniem nie ma żartów. Lepiej chuchać na zimne, albo, jak w tym przypadku, na gorące. Jakkolwiek to brzmi.
- Rozpalamy? - zapytałam z uśmiechem i rzuciłam gałęzie na ziemię, w miejscu, które wyznaczyli chłopcy.
- Patrzcie, jak się cieszy, piromanka – zachichotał Matt, a ja wybuchnęłam śmiechem i pokazałam mu język.
Odkąd brunet zaczął spotykać się z Jose, często się widywaliśmy. Bardzo go polubiłam, mimo że wyglądał na typowego cwaniaczka, wiesz, pamiętniku, takiego idiotę z tych głupawych komedii, w których nastolatkowie tylko chodzą na imprezy i uprawiają seks, był strasznie kochany i pomocny. I bardzo wrażliwy. Kochał zwierzęta i potrafił opowiadać o nich godzinami. Praktycznie mieszkał w schronisku, gdzie, jako wolontariusz razem z Kolem i Teddy, sprzątali, karmili zwierzaki i pomagali im. Podziwiałam ich za to i jednocześnie było mi wstyd, że ja nie robię nic takiego. Postanowiłam, że i ja znajdę miejsce, gdzie mogłabym pomóc. Skoro mam czas i możliwości, dlaczego tego nie wykorzystać?
- Płonie ognisko w lesie – zaśpiewała Kostka i wybuchnęła śmiechem. Wciąż dziwnie było mi spoglądać na nią i Deza razem. Kiedy się przytulali i całowali, odwracałam wzrok. To było nienormalne, ale obiecałam, że wyluzuję i nie będę się wtrącała. Okay. Pewnie. Co to dla mnie? Dam radę! Nic nie powiem. Nic nie powiem. Nic nie...
- Idę po bluzę – mruknęłam i ruszyłam do namiotu. Ciężko jest milczeć, kiedy ma się głowę pełną myśli, które aż się proszą, żeby je wykrzyczeć.
- Alls, odpuść sobie – nie mam pojęcia skąd znalazł się obok mnie Austin.
- Przecież nic nie mówię – zaoponowałam i włożyłam na siebie bluzę, którą podał mi blondyn.
- Pszczółko, uciekasz zawsze, gdy Kostka i Dez chociaż odezwą się do siebie słowem.
- No ale – zaczęłam, ale chłopak zamknął mi usta pocałunkiem.
- Koniec tematu – szepnął.
Przytuliłam się do niego i skinęłam głową. Austin ma rację – to nie jest moja sprawa, nie mogę zabraniać mojemu przyjacielowi kochania mojej kuzynki. Skoro nie mogę nic z tym zrobić, muszę postarać się przestać o tym myśleć. Cóż, pocałunki blondyna na pewno mi w tym pomogą.
- Chodźmy do reszty – powiedziałam. Nie chcę narażać się na głupie uwagi dziewczyn.
Wyszliśmy z namiotu i dołączyliśmy do towarzystwa. Ty i Mike rozpalali ogień, a ktoś mądry, rozłożył nieopodal koce. Powoli zaczynało się ściemniać. Panował przyjemny, choć, jeśli mam być szczera, trochę upiory półmrok. Przytuliłam się do Austina i poszukałam wzrokiem Jacka. Stał po drugiej stronie i rozmawiał z Kim. Care, Emma i Jose, siedziały na kocu i zwijały się ze śmiechu.
- Jedzenie! - wykrzyknął Dez, gdy płomienie wystrzeliły do góry. Parsknęłam śmiechem, chociaż sama byłam niesamowicie głodna. Usiedliśmy na kocach i zaczęliśmy smażyć kiełbaski i pianki. Pianki z ogniska to najlepsza rzecz na świecie. Naprawdę. Polecam. Rozmawialiśmy o jakichś głupotach, czekając aż nasza kolacja będzie gotowa.
- W poniedziałek mają ogłosić wyniki konkursu. Stresujecie się? - zapytał Deuce.
- Jakiego konkursu? - zapytała CeCe, wgryzając się w kanapkę.
- Tego Disneya. Musical – powiedziała Maga.
- Całkowicie o tym zapomniałam – przyznałam szczerze.
- Ja też – ruda uśmiechnęła się
- Najważniejsze, że daliśmy radę na premierze, cała reszta to tylko fajny bonus – wszyscy zgodziliśmy się z Trish.
- Ally, zaśpiewaj coś – poprosiła Caroline.
- Ale dlaczego? - zawstydziłam się. - Wszyscy świetnie śpiewacie.
- Ja nie – przyznała Care.
- Jesteś z nas najlepsza, Gabriello – Kostka puściła mi oko.
- Przyniosę gitary! - zawołał Jack.
- Pomogę ci – Garby i mój brat ruszyli w stronę namiotów, by po chwili wrócić z instrumentami.
Austin, Jack, Garby, Care, Mike i Deuce naradzali się przez moment, po czym zaczęli grać. Uśmiechnęłam się, gdy pierwsze takty „The Unforgiven” dotarły do moich uszu.

- What I've felt, what I've known, never shined throught in what I've shown. Never be, never see, won't see what might have been * - zaśpiewałam.
Ognisko, muzyka, przyjaciele. W lesie zapadał zmrok, co potęgowało niesamowity nastrój. Śpiewaliśmy bardzo długo, wieczór zamienił się w noc, ale nikt z nas nie był zmęczony. Zrobiło się chłodno, Austin, odstawiwszy gitarę, przytulił mnie i opatulił szczelnie bluzą.
- Ej, co to za biwak bez historii o duchach?! - zawołał Dez.
- Taki dziewczyński? - zapytała Kostka, ona, tak samo, jak ja, nie przepadała za takimi klimatami.
- Nie bądźcie lamy – prychnęła Caroline, która z kolei miała mózg faceta i uwielbiała wszelkie przerażające, obleśne rzeczy.
- Ja zaczynam! - zawołał Garby. - Wiecie, że moi rodzice pochodzą z Europy, prawda?
Skinęliśmy głowami.
- W ich rodzinnej wsi był pewien zakład rolny. Pewnego razu podczas prac na polu, zdarzył się wypadek, w wyniku którego pług odciął mężczyźnie głowę. Od tamtej pory, kiedy tylko przychodzi czas orki, zawsze wieczorem po tamtym polu spaceruje mężczyzna trzymający pod pachą swoją głowę** - wzdrygnęłam się i jeszcze mocniej wtuliłam się w Austina.
- Świetna opowieść, ale posłuchaj tego – powiedział Ty – Pewien chłopak szedł na stację, oddaloną o 3 kilometry od jego miejsca zamieszkania. Żeby tam się dostać trzeba było przejść prostą drogą, chociaż równolegle do tej drogi, wiła się ścieżka przez łąkę. Była wiosna i było wcześnie rano, wiecie, taka szarówka. Chłopak szedł tą główną drogą i zauważył, że po tej łąkowej ścieżce szedł strasznie wysoki mężczyzna w kapeluszu i czarnym prochowcu. Zdziwił się, bo nie było aż tak zimno, żeby chodzić w płaszczu, ale nie przejął się tym. Szedł dalej i z braku zajęcia, obserwował idącego przed nim mężczyznę. Ten facet w prochowcu szedł i szedł, i z każdym krokiem stawał się coraz mniejszy, a kiedy dotarł do miejsca, gdzie ścieżka łączy się z drogą, zniknął. ***
- Jezu – szepnęłam. Dostałam gęsiej skórki. Miałam dość tych opowieści, ale za żadne skarby świata, nie poszłabym teraz sama do namiotu.
- Ta historia wydarzyła się naprawdę – zaczęła Caroline, a ja nerwowo przełknęłam ślinę i jeszcze mocniej ścisnęłam dłoń Austina. - Pewna kobieta jadąc autem, zauważyła, że kończy jej się paliwo. Postanowiła zajechać na stację benzynową. W pewnym momencie w radiu rozległ się komunikat: „Uwaga, z więzienia uciekł bardzo groźny przestępca, skazany za poderżnięcie gardła pięciu kobietom. Kiedy ostatnio go widziano, był ubrany w granatową, ortalionową kurtkę i ciemne spodnie. Mężczyzna ma 185 cm wzrostu, ciemny zarost i ciemne włosy, na lewym policzku na bliznę w kształcie literki „V”.” Kobieta nie przejęła się tym, jechała do domu, gdzie czekał na nią mąż, z którym czuła się bezpieczna, jedynym jej przystankiem była jasno oświetlona stacja benzynowa. Kobieta zatankowała i poszła zapłacić. Kiedy wychodziła, na parkingu zobaczyła dziwnego mężczyznę, idealnie pasującego do opisu z radia. Wystraszyła się, tym bardziej, że gdy ją zobaczył, szybko schował coś do kieszeni i machając ręką, zaczął iść w jej kierunku.
- Proszę pani, proszę poczekać! - krzyczał, ale ona była tak przerażona, że szybko wbiegła do auta i zatrzasnąwszy drzwi, odjechała z piskiem opon. Odetchnęła z ulgą i powoli wracała do równowagi, kiedy usłyszała zduszony szept z tylniego siedzenia:
- Mogłaś posłuchać tamtego faceta.
Wrzasnęła i spojrzała w lusterko. Tuż za nią siedział mężczyzna i z uśmiechając się, poderżnął jej gardło. ****
Pisnęłam, a Caroline wybuchnęła śmiechem.
- Care, jesteś mistrzem strasznych opowieści, spójrz, jaka Ally jest przerażona – zachichotał mój brat.
- Bardzo zabawne – burknęłam.
- Jack, nie śmiej się z siostry – zwróciła mu uwagę Rocky, ale sama z trudem powstrzymywała śmiech. Okay, mogę być lamą, ale się boję takich opowieści.
- Przepraszam, Ally – uśmiechnęła się Caroline. - Nie chciałam cię wystraszyć.
- Kto kolejny?
- Nikt! - krzyknęła Jose. Siedziała wtulona w Matta tak, że było widać jedynie jej włosy. Najwyraźniej nie byłam osamotniona w mojej awersji do takich rozrywek.
- Wymiękasz? - uśmiechnął się Dez.
- Skarbie, istnieją ludzie, którzy nie doceniają historii o morderstwach, duchach i innych obrzydlistwach – uśmiechnęłam się do przyjaciela.
- Ależ, skarbie, przecież zawsze możecie pójść do namiotu – chłopak pokazał mi język.
- Alls umarłaby ze strachu, tak, jak wtedy, gdy oglądaliśmy ten film o trupie cyrkowców ***** - zachichotała Trish.
- Zabawne – burknęłam.
- Jaki film? - zainteresowała się Care. Ta dziewczyna powinna urodzić się facetem, słowo daję.
Trish i Dez przekrzykując się wzajemnie, zaczęli opowiadać najbardziej upiorną rzecz, jaką widziałam w życiu. I nie chodziło o jakieś efekty specjalne, czy przerażające wydarzenia. Nie, nie! To główny wątek tego filmu był tak okropny, że wywoływał mnie dreszcze, a fakt, że nie grali tam aktorzy, a najprawdziwsi chorzy ludzie, przerażał mnie najbardziej.
- Chcesz iść do namiotu? - zapytał Austin, a ja pokiwałam głową. Dobrze się bawiłam, ale miałam już dosyć takich opowieści. Pożegnaliśmy się z przyjaciółmi i udaliśmy się do namiotu. Wewnątrz było tak cichutko i przyjemnie, chociaż dobiegały nas śmiechy przyjaciół, czułam, jakbyśmy byli w innym świecie. Gdzieś za murem, który oddziela nas od reszty świata.
- Zmęczona? - pokiwałam głową i położyłam się. Blondyn opatulił nas kocami i przytulił mnie.
- Jak przyjemnie – zamruczałam wtulona w tors chłopaka.
- Kocham cię – szepnął i pocałował mnie w czoło.
- Kocham cię – powtórzyłam.
Austin bawił się moimi lokami i nucił jakąś piosenkę. Byłam pewna, że ją znam, ale nie mogłam skojarzyć tytułu. Zamknęłam oczy i rozkoszując się bliskością blondyna, zaczęłam zasypiać. Nie mam pojęcia, jak długo tak leżeliśmy, ale w pewnym momencie poczułam, że chłopak przesuwa się. Może chciał wyjść? Nie wiem.
- Zostań – szepnęłam i zasnęłam.

* „The Unforgiven” Metallica
** Historia, którą słyszałam w dzieciństwie.
*** Historia, która przydarzyła się mojemu starszemu bratu kilka lat temu.
**** Historia z kanonu tak zwanych „Urban legend”.
***** „Dziwolągi” film z 1932 roku. Teoretycznie nie jest straszy, ale dla mnie to najgorszy horror wszech czasów – panicznie boję się clownów i cyrkowych klimatów. I takich dziwnych schorzeń też, chociaż mnie fascynują.

_________________________________

Czekaj, jak to było, Ania? Ah, tak.
Satyyyysfakszzyyyyn... c:
Raffy z tej strony, moje serniczki kochane. c: Mikunia lata po mieście, u kuzynki jest, cała Polska ją rozchwytuje. A ja siedzę cały tydzień w domu, bo jakiś pieprzony wirus mnie nawiedził. :') Ale mam ten zaszczyt wstawić rossdziau za mamę, więc o to i jestem.
Huehuehue. Taka fajna jeste. c':
Coś mówiłaś o czasoprzestrzeni, Ania? ccc:

~Raffy