środa, 4 lutego 2015

"Wszystko, co tylko chcesz..."




7 lutego


- Strasznie niewygodne te łóżka - skrzywiłam się. - Powinniście skombinować jakieś lepsze. Twarde to i ta pościel taka jakaś drapiąca. I jedzenie mi nie smakuje. Macie beznadziejną kucharkę. I pielęgniarka była niemiła, zabrała mi telefon. Nudzę się. No i muszę mieć kontakt ze światem. No i jest duszno. Dlaczego nikt nie otworzy okna? I dlaczego nie mogę wstać? Bolą mnie już plecy. Napiłabym się wody z miętą i lodem.
Właśnie trwał wieczorny obchód i miły pan ordynator zapytał jak się czuję. Biedny. Nie spodziewał się takiego potoku z moich ust.
- Rozumiem, że masz się lepiej - zamruczał pod nosem.
Nie poddawałam się.
- O, widzi pan? Nie ma powodu mnie tu trzymać. Może mnie pan wypisać. Nawet teraz. Ktoś mnie odbierze.
- Śpij - spojrzał na kartę - Allyson. Porozmawiamy o tym jutro, kiedy sprawdzimy czy z twoją główką wszystko w porządku.
- Myśli pan, że jestem walnięta?! - zmarszczyłam brwi.
- Nie, Allyson, uderzyłaś się w głowę, musimy mieć pewność, że nie ma żadnych zmian.
- Ale - próbowałam coś jeszcze powiedzieć.
- Dobranoc, Allyson.
Chichocząc pod nosem, ordynator i pielęgniarka wyszli z sali.
- Zawsze tyle mówisz? - jęknęła moja sąsiadka.
- Hej - uśmiechnęłam się. - Przyznaj, że jedzenie mają okropne.
- Jedzenie? Nazywasz te papki "jedzeniem"? - prychnęła i skrzywiła się.
- Szpitalnej kucharce chyba wykłuto oczy i wrzuca do garnka wszystko, co jej wpadnie w dłonie - przyznałam.
- Zębów też chyba nie ma - brunetka z trudem uniosła się do pozycji na półsiedzącej. - I żeby spróbować, czy może uraczyć swoimi specjałami chorych i umierających, wrzuca wszystko do wielkiego gara i ugniata.
- Stopami - pokiwałam głową. - W takich grubych, ortopedycznych rajtuzach, jakie noszą starsze panie do kościoła.
Wybuchnęłyśmy śmiechem.
- To było obrzydliwe - z trudem wykrztusiła dziewczyna.
- Długo tu jesteś? - zapytałam.
- Cztery dni. A Ty? - zmieniła temat. - Co się stało, że trafiłaś na te luksusowe wakacje?
- Bawiłam się w Dolores Wojowniczkę Dróg - zachichotałam, nawiązując do trzeciej części "Zabójczej broni". Jack uwielbiał ten film, oglądał go z osiemnaście razy. - A mówiąc szczerze, uczyłam się parkować i wjechałam w mur.
- Naprawdę? - wybuchnęła śmiechem.
- Nie kop leżącej - zrobiłam smutną minę. - Mam nadzieję, że jutro mnie wypiszą, nie mogę przegapić imprezy urodzinowej mojej siostry, Kiki.
Naszą rozmowę przerwało wejście pielęgniarki. Młodej, miłej dziewczyny, która odbywała tu praktyki.
- Nie mów nikomu - szepnęła i wsunęła w moją dłoń jakiś podłużny przedmiot.
Mój telefon!
- Dziękuję, Maddie! - byłam przeszczęśliwa.
Blondynka skinęła mi głową i wyszła tak szybko, jak się pojawiła.
- Jakim cudem odzyskałaś komórkę?! - z zazdrością zapytała moja szpitalna sąsiadka.
- Proszę cię - powiedziałam z ironią. - Jestem Ally Dawson, to nazwisko otwiera wszystkie drzwi.
Albo fakt, że wierciłam Maddie dziurę w brzuchu przez cały wieczór. I obiecałam jej ekstra rabat w Sonic Boomie.
- Ally Dawson? - zdziwiła się dziewczyna.
Postanowiłam udawać, że nie wiem, kim ona jest. Liczyłam, że w ten sposób uda mi się czegoś dowiedzieć.
- Tak - skinęłam głową.
- O mój Boże! Byłyśmy sąsiadkami jako dzieci! - uśmiechnęła się brunetka. - Jestem Bonnie, siostra Matta.
- Naprawdę?! - udawałam zaskoczenie jak najlepiej potrafiłam  - Ale wyrosłaś!
Przez moment wypominałyśmy dzieciństwo, wspólną naukę w szkole muzycznej i ten niezwykły zbieg okoliczności.
- Jak to się stało, że się tu znalazłaś? - zapytałam.
- Przez głupotę.
- Nie rozumiem? - zmarszyłam brwi.
- Czasami genialne pomysły okazują się niezłym syfem - powiedziała i machnęła ręką. - Nie mówmy o tym.
- Jak chcesz - wzruszyłam ramionami, udając, że nic mnie to nie obchodzi.
A obchodziło. Bardzo. Mogłabym się założyć o dwadzieście dolców, oczywiście, gdybym je miała, bo skonfiskowano wszystkie moje rzeczy, że pobyt Bonnie tutaj ma coś wspólnego z tajemnicą, która nie dawała mi zasnąć w nocy.
- O mój Boże! - nagle wykrzyknęła dziewczyna.
Przestraszyłam się.
- Co się dzieje, Bon? - zapytałam i uniosłam się na łokciu. Spojrzałam na moją towarzyszkę. Nie wyglądała, jakby miała za moment stracić życie.
- Jesteś siostrą Jacka!
- No tak - wzruszyłam ramionami. Przecież to nie powód, żeby tak wrzeszczeć. - Nie miałam pojęcia, że się znacie.
- Poznaliśmy się na jakieś imprezie. Chyba urodzinach May.
O tym, że mój brat chadza na imprezy też nie wiedziałam. I to do Mabel Evening.
Jakim cudem to przegapiłam? Czy aż tak bardzo byłam zajęta sobą? Może zanim zacznę rozwiązywać wielką tajemnicę Jacka i Care, powinnam skupić się na rozszyfrowaniu innej, równie ważnej i równie trudnej sprawy - kim, do cholery, jest mój brat?
- Przyjaźnisz się z May? - zdziwiłam się, chociaż już o tym słyszałam. - Nie wydaje się zbyt miła.
- Bo nie jest - przyznała Bon. - Jest okropna. Prawdę mówiąc, ciężko mi ją znieść.
- Więc dlaczego się to robisz? Dlaczego ją znosisz? - zapytałam.
Naprawdę nie rozumiałam. To brzmiało jak z jakiejś tandetnej telenoweli.
- To trochę skomplikowane.
Mina Bonnie mówiła jedno - daj mi spokój i przestań pytać. Wybacz, kochana, jeszcze o tym nie wiesz, ale ja nigdy nie odpuszczam. Nie ma takiego słowa w moim prywatnym, życiowym słowniku.
- Nie pogubię się - uśmiechnęłam się i starałam się wlać w swój uśmiech całą sympatię i wszystkie dobre uczucia, które we mnie tkwiły. - Widzę, że coś cię gryzie. Wiem z doświadczenia, że ulży ci, gdy to z siebie wyrzucisz.
Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę. To był tylko ułamek sekundy, ale dałabym głowę, że widziałam na jej twarzy strach. To mnie przerażało. Przed oczami stanęła mi podsłuchana rozmowa między Jackiem i Care, niepokój w głosie dziewczyny. Strach mojego brata, gdy próbowałam z nim rozmawiać. Słowa moich kolegów z kozy, te o wspólnych interesach, o których się milczy. No i Bonnie. Obraz nędzy i rozpaczy. To wszystko się łączyło. I sprawiało, że zaczynałam drżeć, a na mojej skórze pojawiała się gęsia skórka.
- Widzisz, Ally - zaczęła dziewczyna. - Zrobiliśmy coś głupiego. Bardzo głupiego. To miała być tylko jedna z tych pozycji do odhaczenia na liście "1000 rzeczy, które muszę zrobić przed śmiercią". Ale głupie pomysły często kończą się inaczej niż byśmy chcieli. Szczególnie takie, o których nie mówi się głośno. A wspólna próba wyjścia z bagna i wspólne tajemnice wiążą bardziej niż miłość czy sympatia. I dlatego właśnie trzymam się z May.
Okay. Przyznaję, że nie zrozumiałam. A przynajmniej zrozumiałam mniej, niż chciałam zrozumieć.
- Chyba jednak się pogubiłam - zmarszczyłam brwi. - Zrobiliście coś i konsekwencje was przerosły, tak?
Dziewczyna skinęła głową.
Miałam w głowie tylko jedno pytanie. Naiwne i mało inteligentne, ale musiałam je zadać.
- Skoro wiedzieliście, że to głupie i złe, dlaczego to zrobiliście?
- To miała być tylko zabawa, Ally. Jak w tych durnych komediach o amerykańskich nastolatkach.
- Powinniście wiedzieć, że rzeczywistość to nie film. Coś, co super wygląda na ekranie, w realnym życiu jest przykurzone, szare i mało atrakcyjne - brzmiałam trochę jak podstarzała stara panna, której jedynymi towarzyszami jest jej armia kotów. W liczbie osiemdziesięciu siedmiu. Nie mam pojęcia dlaczego akurat tyle.
- Po prostu mieliśmy pecha - wzruszyła ramionami. - Biedne ofiary nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.
- Opowiesz mi? - zapytałam szeptem.
W głowie miałam już jako taki obraz sytuacji. Próbowałam dopasować szczegóły, stworzyć jakąś jedną całość, ale brakowało mi sedna. May, Bon, Care i Jack wpadli na jakiś durny pomysł na imprezie u Mabel. Niebezpieczny pomysł. Jaki? Cholera jasna! Jaki?! No i słowa Care - wyraźnie mówiła, że przeprasza za to, że wciągnęła w to Jacka, poza tym wspominała coś o jakiejś starej historii miłosnej. Bonnie twierdziła, że są ogiarami zbiegu okoliczności. Czy może być tak, że ten głupi pomysł jakoś połączył się z przeszłością Caroline?
- Nie mogę, Ally - pokręciła głową brunetka.
- Mogłabym wam pomóc - strałam się ją przekonać.
- Nie, nie mogłabyś.
Nie naciskałam. Milczałyśmy, każda zatopiona w swoich myślach. Tej nocy nie powiedziałyśmy już nic więcej.
Ranek przywitał nas promieniami słonecznymi, wpadającymi przez niezasłonięte okno. I obchodem. Tym razem ordynatorowi i pielęgniarce towarzyszył mój ojczym.
- Dzień dobry, dziewczynki - przywitali się, a my odpowiedziałyśmy.
- Widzi pan? - zwróciłam się do lekarza. - Wciąż żyję. Może mnie pan wypisać.
- Zaraz pojedziesz na badania, Allyson, wtedy zadecydujemy.
- Aż tak źle ci u nas? - zapytał Mark z uśmiechem.
- Macie beznadziejną kucharkę - przyznałam szczerze. - I niewygodne łóżka. Gdybym była śmietelnie chora, chyba bym umarła z rozpaczy, jeśli miałabym na nich spać dzień w dzień.
Pielęgniarka zachichotała.
- Księżniczko, zachowuj się - Mark także z trudem zachowywał powagę.
- Jadłeś kiedyś te papki, które serwujecie? - zapytałam go. - To smakuje jakby wymemlała to w ustach albo stopach staruszka, która laską zrzuca do garnka wszystko, cokolwiek jej wpadnie w oczy. Miałyśmy z Bonnie ochotę podciąć sobie żyły z rozpaczy. Tymi plastikowymi nożykami.
- Przepraszam, Karolu - Mark już nawet nie udawał, że się nie śmieje. Pielęgniarka również. - Ally jest najbardziej rozgadana z naszej gromadki.
- Tak - pokiwał głową ordynator. - Wcale się nie dziwię, że ten biedny intruktor zostawił ją samą w aucie. Mark, jak wy to wytrzymujecie?
- Z trudem, Karolu, z trudem! - zachichotał ojczym. - Na szczęście na codzień mieszka ze swoim ojcem.
- Halo! - zawołałam z udawanym oburzeniem. - Ja tu jestem!
- Już niedługo - powiedział lekarz. - Siostro, zabierz Ally na badania. I nie zamorduj jej po drodze.
Zabawne. Bardzo. Haha. Ależ się uśmiałam. Jestem ofiarą wypadku, proszę państwa! Nie powinniście się ze mnie śmiać. Karma wraca. Mówię wam.
Na szczęście, ku radości mojej rodziny i mojej własnej też, okazało się, że z moją głową wszystko w porządku. Przynajmniej pod względem fizycznym, jak poinformował mnie przemiły pan ordynator oddziału dziecięcego. Godzinę później dostałam magiczny papierek o nazwie "wypis" i popijając herbatę w gabinecie Marka, czekałam aż przyjedzie po mnie tato. Straciłam masę czasu i bałam się, że nie zdążę na imprezę urodzinową.
- Spokojnie, księżniczko - uspokajał mnie ojczym, przeglądając jakieś dokumenty. - Kika nie zacznie bez ciebie.
Miałam taką nadzieję. Dwudzieste urodziny to nie przelewki. Tym bardziej, że kochana siostrunia nikomu nie zdradziła, gdzie je wyprawia. Jedyna podpowiedź, jaką nam dała, to rzucona z tajemniczym uśmiechem uwaga - ubierzcie się wygodnie.
- Cześć, Pszczółko! - do gabinetu Marka wszedł tato.
Porozmawiali chwilę, ale poganiani moimi morderczymi spojrzeniami, szybko zakończyli rozmowę i w końcu mogłam wyruszyć do domu. Tatuś oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie poddał mnie szczegółowemu przesłuchaniu, co, dlaczego, jak i w jakich okolicznościach. Tęskniłam za czasami, gdy ledwie zauważał moją obecność. Okay, to było miłe, że się tak o mnie martwił i drżał o moje życie. Albo o swój portfel. Tylko że ja miałam już dosyć odpowiadania na pytania o to, jak się czuję. Kiedy dojechaliśmy do domu, z trudem udało mi się spławić Kathy i Sally.
- Nie mam zamiaru umierać w najbliższej przyszłości - uśmiechnęłam się. - Ktoś normalny musi czuwać nad przyszłością tego malucha.
- Czyli ty odpadasz - pokiwała głową babcia, a Kathy ją poparła.
- Tato?! - szukałam wsparcia, ale tatuś udał, że bada strukturę ściany.
- Och, dzięki - prychnęłam. - Mały, jeszcze się nie znamy, ale już masz zarezerwowane miejsce mojego obrońcy.
- Allys, jesteś genialna! - wykrzyknęła Kathy.
Oho, czyżbym sprowokowała jeden z tych napadów językoznawstwa mojej macochy? Wspominałam już, pamiętniczku, że Katherine ma fioła na punkcie języków obcych? Mówi płynnie po niemiecku, francusku, grecku i włosku. Ja z moim hiszpańskim wypadamy dość słabiutko.
- Oczywiście, że jestem genialna - potwierdziłam. - Tylko nie rozumiem, skąd ta nagła egzaltacja nad tym faktem.
- Lester, pamiętasz jak rozmawialiśmy nad imieniem dla dziecka i zdecydowaliśmy się na jakieś pasujące do Allyson i upamiętniające twojego zmarłego brata? - zapytała kobieta.
Promieniowała. Ciąża zdecydowanie jej służyła.
- Oczywiście, kochanie - potwierdził tatuś.
- Alexander! - zawołała uradowana. - To greckie imię, znaczające obrońcę.
- Alex? - uśmiechnęłam się. - Podoba mi się.
Babci i tacie także przypadł do gustu ten pomysł. Kiedy obdzwaniali rodzinę i informowali wszystkich, że najmłodszy potomek naszego rodu właśnie otrzymał imię, ja ewakuowałam się do swojej komnaty i z ulgą rzuciłam się na łóżko. Mimo silnych proszków przeciwbólowych, wciąż odczuwałam nieprzyjemne skutki uderzenia głową w kierownicę. Zamknęłam oczy i starałam się siłą afirmacji, stłumić pulsujący ból. Nie działało. Łyknęłam jeszcze jedną tabletkę i poczłapałam do łazienki. Teraz tylko prysznic mógł mnie uratować. I myśl, że za jakieś dwie godziny w moich drzwiach pojawi się Austin. Tęskniłam za nim. Nie miałam pojęcia jak usprawiedliwię opatrunki na rękach i dłoniach, pod którymi chowały się szwy. Nie powiedziałam blondynowi ani słowa o wypadku i pod groźbą ucieczki z domu, zakazałam moim bliskim wspominania o tym. Briana także prosiłam o dyskrecję. Może to było głupie, ale przecież nic się nie stało. Nie widziałam potrzeby denerwowania chłopaka.
- Skup się, Ally - poprawiłam turban na głowie i mocniej ścisnąwszy pasek szlafroka, zaczęłam przeglądać zawartość szafy. Wszelkie sukienki, spódniczki i inne bluzeczki na szeleczkach odpadają. Kika mówiła, że na być wygodnie? Proszę bardzo. Wyjęłam z szafy znoszone, dziurawe na lewym kolanie, jasne dżinsy, szary, luźniejszy tshirt i koszulę w zielono-szarą kratę. Koszula miała ten plus, że jej rękawy zakrywały większość opatrunków. Wygrzebałam w szufladzie rękawiczki bez palców, zostały mi po jakimś reportażu Deza, dorzuciłam szare trampki i voile. Włosy upięłam w wysokiego, niedbałego koka. Był wygodny i ukrywał guza. Byłam gotowa. Miałam jeszcze chwilę czasu, więc postanowiłam się zdrzemnąć, nie kłamałam, szpitalne łóżka były cholernie niewygodne.
- Tęskniłam - szepnęłam, układając się wygodniej.
Nie mam pojęcia jak długo spałam, ale kiedy się obudziłam, przy biurku siedział Aus i czytał "Nawałnicę mieczy", którą zostawiłam tam wczorajszsgo poranka.
- Co tutaj robisz? - zmarszczyłam brwi.
- Pan Lester mnie wpuścił i zabronił cię budzić - uśmiechnął się.
- Jesteśmy mocno spóźnieni? - zapytałam, przeciągając się.
- Nie, Kika przesunęła zbiórkę o godzinę.
Kochana! Wiedziała, że będę przypominała Jezusa po marszu na Golgotę.
- Dobrze, że jesteś - usiadłam na łóżku i uśmiechnęłam się. - Źle, że tak daleko. Chodź tu.
Austin posłał mi szeroki uśmiech i odłożył książkę. Wolnym krokiem podszedł do mnie i usiadł tuż obok. Zarzuciłam mu ręce na szyję i pocałowałam go, ciągnąc w dół, do pozycji leżącej. Wyczułam, że się uśmiecha. Jego dłonie wkradły się pod moją koszulę j zaczęły ją zsuwać.
- Zobaczy opatrunki! - krzyknął jakiś głos w mojej głowie.
Gwałtownie się odsunęłam. Zdezorientowany blondyn przyglądał mi się z wyraźnym zdumieniem. Nie wiedziałam co powiedzieć.
- Chyba powinniśmy już jechać - mruknęłam tylko.
- Coś się stało? - zapytał, marszcząc brwi.
- Nie - uśmiechnęłam się. I wtedy przyszła mi na myśl genialna myśl. Która w dodatku była prawdziwa. - Po prostu przypomniało mi się, że nie wzięłam dziś tabletek.
Kiedy tylko wyszłam od lekarza, od razu zadzwoniłam do Austina i uraczyłam go opowieścią o najbardziej krępującej wizycie w moim życiu - "Tam była moja mama, a on, tak prosto z mostu, wypytywał o moje życie seksualne, rozumiesz?! Mógł mi dawać jakieś znaki. Albo stworzyć tajny kod! Myślałam, że umrę ze wstydu!"
- Czasami nienawidzę twojego poczucia odpowiedzialności - mruknął blondyn z błyskiem w oku.
- Daj mi pięć minut i wychodzimy - powiedziałam i zaczęłam krzątać się po pokoju.
Chłopak zrobił zawiedzioną minę.
- W przyszłym tygodniu tato i Kathy lecą do Sally, do Nowego Jorku, jeśli będziesz grzeczny, może pozwolę ci nocować - zachichotałam i pobiegłam do łazienki.
Właściwie to podczas nieobecności taty miałam mieszkać u mamy, ale na pewno nie będzie miała nic przeciwko, jeśli wymknę się na noc czy dwie.
Szybko pozbyłam się ostatnich śladów snu i wróciłam do pokoju.
- Idziemy? - zapytałam.
- Wedle rozkazu - uśmiechnął się Austin.
- Wychodzimy! - krzyknęłam w głąb domu, gdy zamykaliśmy za sobą drzwi.
Na podjeździe, obok auta blondyna stali Dez i Trish, którzy postanowili się z nami zabrać.
- Hej, królowo szos! - zakpiła moja przyjaciółka, a ja bezgłośnie dałam jej znak, że ma milczeć.
- Niezłe wdzianko - szybko zmieniłam temat i wskazałam na Deza, który wyglądał, jakby był moim bratem bliźniakiem. Dziurawe dżinsy, luźny tshirt i zielono-szara koszula.
- Ally, masz gust! - zachichotał.
- Co kombinuje Kika? - zapytała Trish, gdy wpakowaliśmy się do samochodu.
- Nie mam pojęcia - przyznałam. - Nie chciała nic mi powiedzieć.
- Myślałam, że zdecyduje się na jakąś szaloną domówkę, ale to odpada- pokiwała głową brunetka.
- Podobno z wrażenia spadną nam laczki* - wtrącił Dez.
- Zdecydowanie - mruknął blondyn.
- Ty coś wiesz! - krzyknęłam.
No jasne, kiedy ja poznawałam tajniki jazdy samochodem, Aus i Kika jeździli razem po mieście. Bóg jeden wie, co ta dwójka wymyśliła.
- Cierpliwości, Pszczółko, cierpliwości.
Reszta trasy upłynęła mi i moim przyjaciołom na zgadywaniu, jakie atrakcje nas czekają. Niestety mój kochany chłopak milczał, jak gdyby jego usta były zamknięte na siedem pieczęci. W okolicach domu mamy miałam ochotę go zamordować. I Kiki też. Jakże to tak?! Austin wie co planuje moja siostra, a ja nie?! To skandal! Skandal!
- Nigdy ci nie wybaczę tego, że powiedziałaś jemu - wskazałam głową na blondyna - a mi nie.
To były pierwsze słowa, które skierowałam do Kiki, gdy znaleźliśmy się w środku.
- Ciebie też miło widzieć - zachichotała. - Może jakieś "sto lat" albo "wszystkiego najlepszego"?
- Sto lat? - zakpiłam. - A i owszem, sto lat męki w czeluściach Tartaru.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Prócz naszej czwórki, piątki, licząc tę zdradziecką dziewoję, w salonie byli Brian, Jack, Care, Maga, Ty, Mike, CeCe, Rocky i Deuce. Brakowało jeszcze Kostki, Kola, Teddy, Matta i Emmy. Zapowiadał się przemiły dzień. Wszyscy mieli doskonałe humory, za oknem świeciło słońce, byłam w towarzystwie ludzi, których lubiłam. Czego chcieć więcej?
Siedziałam na kolanach Austina i przysłuchiwałam się rozmowie Mike'a i Briana. To niesamowite jak mój instruktor wpasował się w nasze towarzystwo. Był od nas starszy, miał inne spojrzenie na świat, ale nie traktował nas jak bandy dzieciaków. Rozmawiając z nim, nie czuło się tej różnicy wieku. No i widać było, że leci na Kikę. Lubiłam go. Dawałam mu moje błogosławieństwo na podrywanie mojej siostry.
- Zbieramy się! - zawołała i jej głos sprowadził mnie na ziemię.
W wyobraźni już planowałam jej ślub i wesele.
Rozejrzałam się. Matt stał pod ścianą i coś opowiadał Teddy i Kolowi. Postanowiłam z nim porozmawiać, kiedy tylko uda mi się na moment spławić Austina.
- Słuchajcie, musimy pojechać kawałek w stronę plaży - wyjaśniała Kika. - Jedźcie za nami, wszystko wyjaśnię wam na miejscu.
To brzmiało tajemniczo. I ekscytująco. Nigdy nie lubiłam tych typowych imprez urodzinowych - cysterna alkoholu, żarcie z pudełka, tańce do rana i wymiotowanie do śmietnika. Nie żebym kiedykolwiek była na takiej imprezie, po prostu osobiście peferowałam coś mniej oczywistego. Ale w życiu bym nie spodziewała się tego, co zaoferowała nam Kikunia.
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nie rozumiałam, co tam robimy. Myślałam, że to jakieś nieporozumienie, a mojej siostrze odbiło. Zatrzymaliśmy się w jakichś krzakach i pieszo doszliśmy do jakiegoś opuszczonego mostu. Okolica wyglądała uroczo. W dole płynęła jakaś sztucznie zrobiona rzeka, która, widziałam to z góry, jakiś kilometr dalej łączyła się z oceanem. Widok naprawdę zapierał dech w piersiach, tym bardziej, że było już późne popołudnie i wszystko okalała poświata czerwieni i złota. Tylko, że znałam Kikę i wiedziałam, że nigdy nie zaciągnęłaby nas tu w celu podziwiania widoków.
Spojrzałam na przyjaciół, oni również byli zrezorientowani. Tajemnica zaczęła się wyjaśniać, gdy z ciężarówki, która stała zaparkowana w głębi zarośli w ten sposób, że w pierwszej chwili jej nie zauważyłam, wyszło troje mężczyzn i Liz Cavendish. Nieśli jakieś liny i haki, i kompletnie nie wiedziałam do czego to służy oraz co oni tu robią.
- Cześć, Aus - uśmiechęli się. - Cześć, Kika, wszystkiego najlepszego!
Uściskali moją siostrę.
- Gotowi? - zapytała Lizzie.
Ale na co, do cholery, na co?!
- Ani trochę - zachichotała solenizantka, a później zwróciła się do nas. - W Nowy Rok nie zrobiłam listy postanowień noworocznych, zrobiłam listę stu rzeczy, które chciałabym zrobić przed śmiercią. Kiedy planowałam te urodziny, chciałam, żeby były wyjątkowe i żebyście je zapamiętali. Dlatego zdecydowałam się, z ogromną pomocą Austina, na połączenie ich z jednym podpunktów mojej listy. Pozycja numer osiemnaście - skok na bungee.
Przez moment panowało milczenie. Każdy z nas rozważał słowa mojej siostry, wszyscy, oprócz Briana, wiedzieliśmy, że to nie są zwyczajne fanaberie. Przerażało mnie to, że Kika podporządkowuje swoje życie myśli "muszę zdążyć zrobić to i to..." Nigdy nie pogodziłam się z jej chorobą, nawet wtedy, gdy leżała w szpitalu i lekarze nie dawali jej dużych szans. Oni po prostu jej nie znali. Nie wiedzieli jaka jest silna. Ona sama tego nie wiedziała. Ale ja wiedziałam. I wierzyłam w nią za nas obie. Wierzyłam za cały świat. I przecież miałam rację, prawda? Jest tu. Wygląda coraz lepiej. Wychodzi z tego. Po co kusić los takimi słowami?
- Nie żartuj! - pierwsza oprzytomniała Maga. - Prawdziwy skok na bungee?
- Tak - pokiwała głową Kika. - Sama nigdy bym się na to nie zdecydowała.
Chwila, co?!
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że wszyscy będziemy skakać? - zmarszczyłam brwi.
- Oczywiście, że tak, siostrzyczko! - wybuchnęła śmiechem brunetka.
Nie ma mowy. Nigdy. Nie w tym życiu. Absolutnie nie. Odmawiam. Nie. Nie. Nie. Definitywnie nie. Zapomnij!
- Jesteś pewna, że to bezpieczne? - zmarszczyłam brwi, gdy Liz zaczęła przypinać zabezpieczenia do moich stóp.
- Tak, Ally - uśmiechnęła się. - Robiłam to już miliony razy.
- Nie miałam o tym pojęcia.
- To hobby i pasja. Zawodowo jestem panią artystką, która uroiła sobie, że jest żeńskim Picassem.
- Poważnie? To niesamowite, wiesz, ty malujesz, Cass pisze, Austin śpiewa.
- A Dave gra - uśmiechnęła się lecz po chwili spojrzała na mnie przerażona. - O cholera!
Za późno, kochana, usłyszałam.
- Dave? - zapytałam szeptem, zerknąwszy, gdzie jest blondyn. - Wiesz, gdzie jest Dave?!
- Źle zrozumiałaś - próbowała mnie zbyć.
Naiwna istoto, serio?
- Lizzie, musisz mi powiedzieć! - złapałam ją za rękę.
- Naprawdę nie wiesz? - spojrzała na mnie uważnie.
- Nie wiem? - zdziwiłam się. - Ale czego?
- Ally, czasami odpowiedź jest bliżej niż sądzisz - rzuciwszy tę tajemniczą uwagę, odeszła i zaczęła pomagać Madze.
Jednym okiem obserwowałam roześmiane, podniecone towarzystwo, ale moja ekscytacja gdzieś się ulotniła. Nie mogłam wczuć się w sytuację, tak przecież niecodzienną i przerażającą. I byłam zła. Na Liz, za to, co powiedziała i na siebie, że po prostu tego nie zignorowałam. Zbyt dobrze siebie znałam, wiedziałam, że nie odpuszczę, dopóki kroczek po kroczku, nie rozwikłam tej zagadki. Kolejnej już. Najpierw Jack i Care, teraz Austin i Dave.
Kiedy o tym pomyślałam, przez mój mózg przeleciały retrospekcje sytuacji, które nagle zaczęły do siebie idealnie pasować. Zbyt idealnie. Czy to możliwe, że byłam taką zaślepioną idiotką, która nie potrafi skojarzyć kilku prostych faktów? Przypominałam sobie wszystkie słowa, dziwne spojrzenia i aluzje. Cholera, nie! Nie! Zabraniam! Protestuję! Przecież to niemożliwe. Takie rzeczy po prostu się nie dzieją! Nie ma czegoś takiego jak los zapisany w gwiazdach czy ekstremalny pech. Masz pecha nie dlatego, że przebiegł ci drogę czarny kot albo stłukłeś lustro, a dlatego, że jesteś życiową niedojdą. Jezu, nie! Takie zbiegi okoliczności nie mają prawa się zdarzyć! Cholera jasna, nie żyjemy w pieprzonym tarocie! Żadna wróżka nie wyczarowała tego z fusów! Mylisz się, Ally, to jedyne logiczne rozwiązanie. Denver i Miami dzieli połowa kraju, prawda? Przestań tworzyć teorię, bo pasuje do siebie kilka faktów. Dave, twój dziwny, tajemniczy znajomy absolutnie nie jest bratem Austina. To niedorzeczne!
Chciałam wierzyć, że się mylę, ale przeczucie mówiło mi, że tym razem trafiłam. Poczułam się zmęczona. Psychicznie. To było zbyt wiele jak na moje możliwości. Czasami wydawało mi się, że niczym Jezus, powinnam dźwigać ciężary i problemy wszystkich moich bliskich. Tylko że ja nie jestem Jezusem. I nigdy nie będę. Jestem Ally. Ally Dawson. I mam dość! Koniec! Koniec brania na siebie wszystkich zmartwień i tajemnic. Jeśli Liz chce ukrywać Dave'a - okay, niech ukrywa. Jeśli on sam chce to robić - nie ma sprawy, powodzenia. Jeśli Jack i Care chcą robić jakieś podejrzane, niebezpieczne rzeczy - stoi, krzyż na drogę. Nie zamierzam się tym przejmować. Biorę sobie wolne! Tak! Tydzień przerwy od zbzikowanej, kontrolującej wszystko Ally.
- Gotowa? - zapytał Austin.
Miał na myśli skok, ale ja, wciąż pogrążona w swoich buntowniczych myślach, zgubiłam gdzieś sens jego wypowiedzi.
- Bardziej niż przypuszczasz.
- Nie boisz się?
Spojrzałam na niego. I na Kikę oraz Magę, które podekscytowane wykrzykiwały, że to najlepsze uczucie na świecie. Nie, dziewczęta, znam lepsze - psychiczna izolacja, nie przepuszczanie problemów, wolność i luz.
- Czego mam się bać? - wróciłam spojrzeniem do oczu Austina. - Przecież tu jesteś.
- Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? - upewnił się, gdy trzymając się za ręce, podeszliśmy do krawędzi mostu.
- Jeśli ty skoczysz, ja też skoczę - zacytowałam kwestię z Titanica.
- Ally, Aus, skaczecie na trzy - poinstruował nas Liam, jeden z mężczyzn towarzyszących Lizzie i jeszcze raz sprawdził, czy mamy poprawnie założone wszystkie zabezpieczenia.
- Jeden...
Mocniej złapałam dłoń Austina.
- Obiecaj mi coś - szepnęłam.
- Wszystko, co tylko chcesz, kochanie - również odpowiedział szeptem.
- Dwa...
- Obiecaj, że cały przyszły tydzień spędzimy razem. Tylko ty i ja. Zero rodzeństwa, przyjaciół i ich problemów. Zakopmy się w łóżku czy nawet przed telewizorem i po prostu bądźmy szczęśliwy. Tylko ty i ja. Weźmy urlop od zmartwień.
- Obiecuję.
- Trzy!
Skoczyliśmy. Czułam jak mocno wali mi serce, ale czując ciepło dłoni Austina, nie potrafiłam się bać. Nawet, gdyby coś się stało, gdyby zerwała się lina i polecielibyśmy w dół, co z tego? Byliśmy w tym razem. On i ja. Tylko nasza dwójka.
Powietrze wirowało, a my wraz z nim. To było niesamowite! Nieziemskie! Cudowne! Uzależniające! Chciałam więcej i więcej! Śmiałam się i krzyczałam jednocześnie. I wciąż trzymałam blondyna za rękę.
- Kocham cię! - krzyknęłam do niego.
- Kocham cię, Alls! - odpowiedział.
Jeśli kogoś kochasz, chcesz jego szczęścia. Wiedziałam, jak wielki ból sprawia Austinowi ta nierozwiązana sprawa z Dave'm, miałam, czysto teoretycznie, oczywiście, możliwość poznania prawdy. Musiałam to zrobić. Nie dla siebie i zaspokojenia swojej ciekawości, ale dla chłopaka, którego kochałam. Obiecałam sobie tydzień spędzony na rozkoszowaniu się miłością i szczęściem, i nie zamierzałam z niego rezygnować. Tydzień. A później poznam prawdę. Jakakolwiek by ona nie była.

* Laczusie everywhere.

____________________________________
Hiya!
Raff, schowaj nóż, obiecane lovki czekają na sobotę.
Wiecie co jest najfajniejsze? Że wcale nie mam dnia wolnego, a odkąd się obudziłam, wstałam z łóżka tylko na obiad. Uwielbiam to. Serio.
Wracam do obijania się.
Do weekendu!
wasza m.